Kresowa i syberyjska historia Anny Naczke z domu Morżało


Aleksander Morżało
Nazywam się Anna Naczke, z domu Morżało, córka Anny i Aleksandra Morżało, ur. 25.10.1929 r. w Mścibowie, powiat Wołkowysk, woj. białostockie. Mój ojciec ALEKSANDER MORŻAŁO, syn Władysława i Agaty, urodzony 6 sierpnia 1895 r. pochodził z Biskupic (pow. Wołkowysk), znajdujących się wtedy w zaborze rosyjskim. w 1914 r., w chwili wybuchu I Wojny Światowej, 19 letni Aleksander został powołany i wcielony do armii rosyjskiej jako kawalerzysta. Był dwukrotnie w niewoli austriackiej, z której uciekł za drugim razem. W czasie działań wojennych został poważnie ranny, na zawsze zachowując na lewym ramieniu źle zrośniętą bliznę po cięciu od szabli. Miał też oryginalną szablę wojskową, którą zachował po wojnie.
Aleksander Morżało na służbie
(po prawej)
Po odzyskaniu niepodległości w 1919 r. ojciec wstąpił do Policji Państwowej, już od samego początku jej powstania w 1919 r., i do wybuchy wojny tzn. do 1 września 1939 r. był funkcjonariuszem w stopniu starszego przodownika. W 1939 r. osiągnął 20 lat służby i otrzymał medal zasługi za długoletnią służbę. W sumie przed wojną posiadał 5 odznaczeń: 3 krzyże i dwa medale (albo odwrotnie), o czym świadczą beretki na zdjęciu w mundurze. Jako dzieci często oglądaliśmy te medale. Nie potrafię jednak określić jakie to były medale, bo w chwili gdy NKWD przyszło po nas w nocy 13 kwietnia 1940 r., były już one wcześniej schowane przez siostrę Helenę w domu na strychu.
Ojciec służył m. in. w gminie Dobrowola na stanowisku  komendanta posterunku (od 1922 do 1924 r.), potem w Świsłoczy (od 1925 do 1926 r.) a następnie w Mścibowie (od 1927 do 1930 r.). Od 1931 do 1934 r.  pracował ponownie w Dobrowoli, gdzie zajmował stanowisko Komendanta Policji Państwowej. Karierę zawodową kontynuował w Wołkowysku, w wydziale śledczym, prawdopodobnie politycznym, Komendy Powiatowej Policji gdzie, w randze starszego przodownika, zajmował stanowisko zastępcy kierownika wydziału aż do września 1939 r. Do pracy chodził w ubraniu cywilnym. 
Panorama Wołkowyska z Górą Szwedzką
W Wołkowysku mój ojciec osiadł na stałe i wybudował dla naszej rodziny dom z ogrodem, przy ulicy T. Kościuszki 163/B. Posiadał również 5 ha ziemi i 600 mq działki budowlanej w rodzinnej wsi Biskupice. Moja matka Anna, z domu Saczków, urodziła się w 1900 r. w Borkach. Rodzice Anny to Teodor i Aleksandra Saczko z domu Samoszuk – bliższych danych brak. Mieszkali w Dobrowoli. Aleksander Morżało i Anna Saczków pobrali się prawdopodobnie w 1922 r. Co do wyznania naszej matki, to z chwilą zawarcia ślubu była katoliczką i cała nasza rodzina zawsze była wychowywana w tej wierze. 
Widok ul. Kościuszki w Wołkowysku
Co do życia dalszych krewnych ze strony matki, to nie do nas należy ich ocena. Wiara prawosławna to też jest wiara chrześcijańska, ma te same przykazania tylko w innym obrządku i należy ja traktować z szacunkiem.  Nasza rodzina Morżało – ojciec Aleksander i matka Anna i my ich dzieci od samego urodzenia byliśmy katolikami i przyjęliśmy wszystkie sakramenty nakazane przez wyznanie rzymsko-katolickie.

Rodzina Morżało oraz siostra
Anny Ludmiła, stojąca w tyle
W naszej rodzinie urodziło się pięcioro dzieci: najpierw córka Helena w 1923 r., następnie Walentyna w 1926 r., potem Maria w 1928, ja Anna w 1929  i syn Aleksander w 1930 r. W domu Morżałów zatrudniano zawsze służącą do pomocy przy prowadzeniu gospodarstwa domowego. Elżbieta była stałą pomocnicą pani domu.
Kiedy byliśmy jeszcze bardzo mali, naszą rodzinę spotkała pierwsza tragedia. Nasza matka Anna ciężko zachorowała na skutek powikłań po przeziębieniu. Ojciec starał się robić wszystko aby  ratować matkę. Początkowo leczona była w szpitalu w Wołkowysku, następnie w Białymstoku skąd niebawem, wobec ciągle pogarszającego się stanu zdrowia, przetransportowano ją do szpitala Dzieciątka Jezus w Warszawie (samochodem udostępnionym przez Komendę Wojewódzką w Białymstoku). Siostry szpitalne prawie codziennie przy-syłały kartki pocztowe z informacją o stanie zdrowia pacjentki. Niestety, mimo wszelkich starań, 23 lipca 1933 r. nasza matka Anna zmarła w wieku 33 lat na suchoty galopujące, po zaledwie trzech tygodniach choroby. Wiadomość o jej śmierci przyszła do ojca telefonicznie. Zabierając ze sobą tylko najstarszą 10-letnią córkę Helenę, udał się on do Warszawy po żonę. Specjalnym samochodem przywieziono ją do Wołkowyska i tam pochowano. W pogrzebie uczestniczyła liczna delegacja Policji oraz ówczesnego stowarzyszenia “Rodzina Policyjna”. Grób naszej matki Anny Morżało zachował się do dzisiaj.
Aleksander i Helena Morżało nad trumną żony i matki Anny
Jeszcze w tym samym roku, w pięć  miesięcy po śmierci naszej matki Anny,  ojciec ożenił się ponownie. Drugą żoną i macochą pięciorga dzieci z pierwszego małżeństwa została dużo od niego młodsza Maria Szerszenowicz,  córka Jana i Janiny Szerszenowicz, ur. 20.01.1911 r. i pochodzącą z folwarku w Kruszynie koło Świsłoczy, (zm. 18.02.1987 r. w Polanowie (Polanów). Jej ojciec Jan Szerszenowicz był dyrektorem w jakiejś firmie. Miał syna z pierwszego małżeństwa, ale myśmy go nie znali. W sierpniu 1935 r.,  z drugiego małżeństwa naszego ojca urodziła się córka Emilia, więc wraz z przyrodnią siostrą było już nas sześcioro.  Mieszkaliśmy dalej w Wołkowysku. My, dzieci Anny i Aleksandra Morżało uczęszczaliśmy do miejscowych szkół. 

Ślub Aleksandra Morżało i Marii Szerszenowicz, 1933 rok
W mieście działały w tamtych czasach liczne szkoły: gimnazjum państwowe, gimnazjum kupieckie, półprywatne gimnazjum macierzy szkolnej oraz gimnazjum żydowskie z językiem wykładowym hebrajskim. Istniała też średnia szkoła handlowa, dwa licea (fizyczno-matematyczne i przyrodniczo-biologiczne) i kilka szkół podstawowych. Były dwie szkoły powszechne żydowskie, dwie kolejowe i dwie ogólne. Ja uczęszczałam do szkoły powszechnej nr 1 (t.j. podstawowej) przy ul. Żwirki i Wigury. Często po lekcjach chodziliśmy z koleżankami i kolegami na tzw. Szwedzką Górę. Legenda głosiła, że podczas Potopu Szwedzkiego w 1656 r. w czasie szturmu na Wołkowysk poległo tam bardzo dużo Szwedów. Ciała poległych żołnierzy szwedzkich zgromadzono w jednym miejscu i uformowano zbiorowa mogiłę w kształcie kurhanu.

Synagoga Wielka w Wołkowysku
Miasto Wołkowysk składało się z kilku dzielnic: Zapole, Wola, Wołkowysk Centrala z międzynarodową stacją kolejową, Wołkowysk Miasto i Borki - dzielnica kolejarska z domkami dla kolejarzy. W mieście istniały dwa szpitale - miejski i kolejowy, trzy kościoły, cerkiew św. Mikołaja Cudotwórcy i dwie synagogi.



Aleksander Morżało (pierwszy z prawej w ostatnim 
rzędzie) z kolegami przed starym budynkiem 
Komendy Powiatowej Policji  w Wołkowysku
W 1938 r. ojciec został przeniesiony z Komendy Miejskiej Policji Państwowej do Komendy Powiatowej, jako zastępca naczelnika Wydziału Śledczego. Ojciec nigdy nie mówił czy to był wydział kryminalny czy polityczny, pamiętam tylko, że chodził ubrany po cywilnemu. Dopiero w chwili wybuchu wojny z Niemcami 1 września 1939 r. ojciec z powrotem włożył mundur, aby pełnić policyjną służbę porządkową w mieście, w którym nie było już żadnej władzy. Do 17 września ojciec pełnił służbę niemal przez całą dobę. Z dniem 1 września 1939 roku Policja została zmilitaryzowana i podlegała Ministerstwu Spraw Wojskowych.



Pamiętam nawet ojca w akcji, kiedy którejś niedzieli byliśmy całą rodziną w kościele parafialnym św. Wacława. Odprawiała się msza, kościół był pełen ludzi. Wtem rozległo się przeraźliwe wycie syren. Ludzie rzucili się do ucieczki. Mój ojciec, który akurat pełnił tam służbę, zamknął natychmiast drzwi i zaczął wołać, żeby ludzie nie próbowali uciekać z kościoła, bo na widok ludzi samoloty niemieckie obniżały lot i strzelały do nich z karabinów maszynowych. Posłuchano ojca. Tłumy w kościele padły na kolana i z płaczem zaczęły śpiewać suplikację: ”Święty Boże, święty mocny?”.


Dworzec kolejowy Wołkowysk Centralny,  widok w 1942 r.
Zaraz po 1-szym września rozpoczęły się pierwsze niemieckie naloty i bombardowania, rozlegało się wycie syren. Wołkowysk, będący bardzo ważnym węzłem kolejowym, poddany był od samego początku bombardowaniom.  Ludzie w popłochu chowali się wtedy do bram lub pod większe drzewa, padały pierwsze bomby, po których pozostawały głębokie leje. Widzieliśmy je na własne oczy. Ludność była już wcześniej informowana o nadchodzącej wojnie i przygotowana na taką ewentualność. Na krótko przed wybuchem wojny po domach chodziły 3-osobowe patrole społeczne, aby pouczyć mieszkańców jak zachować się w czasie bombardowań. Należało uszczelnić jedno pomieszczenie, bo Niemcy mogli użyć gazu trującego. Należało też wykopać okop w ogrodzie aby schronić się w czasie bombardowań. W naszym domu, tak jak i w innych domach, szyby w oknach były pozaklejane aby zabezpieczyć je przed pobiciem w czasie przewidywanych bombardowań. Do dłuższych bombardowań jednak nie doszło, bo Niemcy wycofali się przed zbliżającą się Armią Czerwoną. Pamiętam, że w czasie pierwszych zmagań wojennych w Wołkowysku wylądowały dwa polskie samoloty: jeden myśliwiec koloru zielonego i jeden samolot sanitarny, biały z czerwonym krzyżem.

W czasie niemieckich bombardowań zniszczeniu uległ most w Zelwianach, miejscowości biorącej nazwę od rzeki Zelwy, wpadającej w tym miejscu do Niemna. Na inaugurację mostu, zbudowanego tuż przed II Wojną Światową, przybyli premier Sławoj Składkowski oraz minister skarbu Eugeniusz Felicjan Kwiatkowski, który przeszedł do historii jako budowniczy portu i miasta Gdyni. Ja, która w lecie przed wybuchem wojny przebywałam na obozie w Mostach nad Niemnem, miałam zaszczyt wręczyć ministrowi Kwiatkowskiemu, jako harcerka,  bukiet polnych kwiatów uzbieranych przez dzieci. 

17 września 1939 r. sowiecka Czerwona Armia przekroczyła granice Polski. Przed jej wkroczeniem nad Wołkowyskiem latały już sowieckie samoloty i zrzucały ulotki propagandowe oznajmiające ludności, że Armia Czerwona przybywa wyzwolić ją od ucisku panów polskich. W wielu punktach granicznych żołnierze KOP próbowali się bronić. Grodno przed wejściem Armii Czerwonej broniło się dwa dni. W obronie brała udział ludność cywilna, młodzież, policja i część wojska. W obronie Grodna brał też udział policjant z Wołkowyska – przod. Adolf Pawłowski, wymieniony w książce Jędrzeja Tucholskiego „Mord w Katyniu”. Jak się potem okazało był on jeńcem Ostaszkowa, zginął zastrzelony w Twerze i został pogrzebany w Miednoje.

Defilada 3 Pułku Strzelców Konnych
Na wiadomość o przekroczeniu  granicy Polski przez Armię Czerwoną ojciec nie wrócił na noc do domu. Najstarsza siostra Helena poszła do Komendy Powiatowej Policji. Panował tam rozgardiasz, niszczono dokumenty. Ojca nie zastała bo jak oświadczono, w nocy z 17 na 18 września 1939 r. wyjechał z tajnymi aktami do Komendy Wojewódzkiej w Białymstoku. Do domu przyszedł późnym popołudniem 18 września, żeby się pożegnać. Podobno Policja wraz z resztą wojska wycofywała się na wschód. W Wołkowysku do wojny stacjonował 3 pułk Strzelców Konnych im. Hetmana Stefana Czarnieckiego,  ale został on wcielony do Suwalskiej Brygady Kawalerii, tak że w chwili wybuchu wojny na miejscu w Wołkowysku znajdowały się tylko resztki tego pułku. 
Gdzie ojciec był do chwili aresztowania, nie wiadomo. Podobno ukrywał się u swojej siostry Maryli we wsi Jesionowice koło Wołkowyska. Nic mi nie wiadomo żeby miał uciekać na Litwę z Arciszewskim. 

Armia Czerwona wkraczająca do Polski 17 września 1939 r.
Do Wołkowyska Armia Czerwona wkroczyła 18 lub 19 września 1939 r. Weszli do miasta naraz z kilku stron. Ja jako dziesięciolatka widziałam to na własne oczy, bo wraz z siostrą Marysią siedziałyśmy ukryte za zamkniętą bramą wejściową i obserwowałyśmy tą scenę przez szpary między sztachetami. Przez naszą ulicę Kościuszki najpierw przejechało 20 czołgów, potem na koniach jechała kawaleria kozaków dońskich w czarnych pelerynach na mundurach i w charakterystycznych okrągłych czapkach. Na końcu maszerowała piechota, która musiała być bardzo liczna, bo jej przejście trwało kilka godzin. Był to obraz nędzny, bo żołnierze ubrani byli w postrzępione szynele i mieli karabiny wiszące, na pierwszy rzut oka, na sznurkach (prawdopodobnie na parcianych paskach). Widać było ich zmęczenie marszem. Mieli zakurzone buty z cholewami z brezentu i postrzępione doły szyneli.
Jeszcze przed wejściem Czerwonej Armii do naszego domu wpadło kilku miejscowych komunistów z czerwonymi paskami na rękawach i z różną bronią, kazali nam dzieciom z macosze stanąć twarzami do ściany z podniesionymi rękami. Kierując broń w naszą stronę wrzeszczeli: ”Gdzie jest Morżało?” Część z nich latała po domu i na strych szukając naszego ojca. Arciszewska, która u nas wtedy czasowo mieszkała, podrzuciła czapkę policyjną swojego męża, którą z triumfem zatknęli na lufę karabinu, wołając: „Czapkę już mamy. Morżało też dostaniemy w swoje ręce”. Oczywiście ojca nie było, a odchodząc grozili: „My i tak dostaniemy go w swoje ręce, bo on przed wojną zwalczał komunistów”. To był wtedy czas bezprawia bo i Niemcy i Rosjanie do Wołkowyska jeszcze nie dotarli. 

Kiedy wkroczyli Sowieci, w mieście były już widoczne skutki wojny. Wszystkie sklepy były już pozamykane, ludzie stawali w kolejce o 3-ciej w nocy aby móc kupić chleb. Wkrótce, późną jesienią w listopadzie albo w grudniu, wprowadzono kartki na chleb. Rodzina Morżało mogła liczyć w tej sytuacji  na 3-miesięczne pobory Aleksandra, które wypłacono mu tuż przed wybuchem wojny, tak jak wszystkim urzędnikom państwowym. (Macocha Anny miała jeszcze srebrne 5- i 10-złotówki, pochodzące z tej wypłaty, na Sybirze.)
Nie pamiętam kiedy otwarto szkołę powszechną, bo średnie już były nieczynne. Nasza szkoła powszechna przy ul. Żwirki i Wigury – nie wiem czy dobrze pamiętam, otwarta została w końcu października lub listopada. Nauka odbywała się na trzy zmiany. Wprowadzono język rosyjski, niemiecki a po nowym roku 1940 język białoruski.
Rotmistrz Szyłkarski
Od chwili pożegnania żadnej wiadomości od ojca nie mieliśmy. Nie wiem skąd siostra Helena dowiedziała się, że ojciec jedną noc był u rotmistrza Szyłkarskiego. To był dobry znajomy naszych rodziców - emerytowany oficer w stanie spoczynku. Musiał być poważnie ranny w poprzednich konfliktach wojennych, bo na skutek wybuchu bomby stracił częściowo słuch, miał też złotą protezę podniebienia. Pamiętam go dobrze, bo przyjeżdżał do nas motocyklem z przyczepą i nieraz zabierał nas na przejażdżkę, a potem na gorącą czekoladę i ciastka do cukierni. Był starym kawalerem i mieszkał z matką i siostrą niedaleko dużej wsi Krzemienica, gdzie miał niewielki majątek. 
Siostra udała się do niego na rowerze. Rotmistrz potwierdził Helenie, że ojciec był krótko u niego ale dokąd się udał, nie wiedział. Zbliżał się wieczór, Helena, która bała się wracać do domu późną porą na rowerze, chciała zatrzymać się na noc w domu rotmistrza, ale on sprzeciwił się temu kategorycznie i ponaglał Helenę, aby wracała do domu z powodu przerażającego planu, który rotmistrz miał zamiar zrealizować tej  samej nocy i o którym wspomniał Helenie. Jak potem dowiedzieliśmy się, tej nocy w porozumieniu ze swoją siostrą rotmistrz zastrzelił matkę, potem siostrę, oblał benzyną i podpalił zabudowania, sam się zastrzelił, a przedtem ruchomy majątek rozdał okolicznym chłopom.

W międzyczasie, nie wiem na jakiej podstawie, przydzielili nam na mieszkanie pięciu młodych mężczyzn – komunistów ze wsi. Pamiętam tylko, że jeden miał nazwisko Hryc, a drugi na imię Józek. Dwóch pracowało na poczcie, jeden w milicji, bo nosił broń, a dwóch pozostałych nie wiem.

Gdzieś około 9 lub 10 października 1939 r. ojciec wrócił do domu. Jak później dowiedzieliśmy się, ukrywał się na wsi u swojej starszej siostry Maryli. W międzyczasie Sowieci po całym mieście rozwiesili duże plakaty z informacją, że kto się ujawni nie będzie represjonowany. Być może to było powodem powrotu ojca czy, jak mówiła najstarsza siostra Helena, na powrót ojca nalegała nasza macocha. Jako przykład i dowód mogło być to, że już na początku okupacji sowieckiej swoją pięcioletnią córkę Emilię wywiozła do swoich rodziców, którzy mieszkali w osadzie Kruszyna i stopniowo wywoziła do nich swoje rzeczy. 

NKWD aresztowało ojca 13 października 1939 r. w nocy. Do domu wpuścili ich wejściem od frontu przymusowi lokatorzy. Ojciec nawet się z nami nie pożegnał, bo nie pozwolił nas budzić. I tak przebywał w domu tylko przez 3-4 dni. Do końca 1939 r. ojciec był więziony w Białymstoku. Siostra Helena próbowała dowiedzieć się czegoś o ojcu. Poszła do siedziby NKWD, która mieściła się w budynku starostwa, ale strażnik nie chciał jej wpuścić do środka. Na pytanie strażnika po rosyjsku, kto i na kiedy ja wzywał, nie rozumiejąc dobrze języka rosyjskiego odpowiedziała, że „Teraz o..”. Akurat w tym czasie naczelnikiem NKWD był Tarasow i strażnik powiedzenie „Teraz o...” zrozumiał jako Tarasow. Wpuścił ją do Tarasowa, a ten widząc młodą dziewczynę, po wysłuchaniu jej po co przyszła, powiedział: „Nie bezpokojciś, ociec skoro wiernutsia”.... ale ojciec już nigdy nie wrócił.

Przy przesłuchaniach, przeważnie w nocy,  więźniów strasznie torturowano – szczególnie policję, jak mówiono Wiarygodnym przykładem niech będzie to, że jeden z aresztowanych policjantów z Wołkowyska popełnił w więzieniu samobójstwo. Najadł się szkła z potłuczonego słoika, a krótko przed śmiercią pozwolili mu na widzenie z żoną. Powiedział żonie „Gdybym przeżył, zrobiłbym jeszcze raz to samo, bo przy przesłuchaniach tak torturują, że tego nie można wytrzymać. Najbardziej torturują Morżałę” (mego ojca). Wkrótce ten policjant zmarł, a to przekazała naszej macosze jego żona. Niestety nie pamiętam nazwiska tego policjanta, prawdopodobnie nazywał się Szyszło. Po tym wypadku, w paczkach do więzienia (raz w miesiącu) zabroniono już podawać, oprócz bielizny,  cokolwiek w szklanych naczyniach.

Panorama Grodna
Po nowym roku 1940 ojca przewieziono do więzienia w Grodnie. Pierwszą paczkę z czystą bielizną przyjęli w Grodnie w lutym. Pierwszy ale niepewny ślad to była mała kartka rzekomo od ojca, w formie potwierdzenia pisana jakby na nieheblowanej desce po rosyjsku „Бельё получил” (bieliznę otrzymałem), bez daty i podpisu. Wiem, że ojciec znał rosyjski, bo urodził się i był już dorosłym w czasie zaboru rosyjskiego. Ale trudno nam było rozpoznać, czy to pismo ojca, bo nigdy nie widzieliśmy pisma ojca w języku rosyjskim. Jako dziecko widziałam tą kartkę „bielio połucził”, bez podpisu, ale niestety gdzieś zaginęła. 
Gdzieś w marcu siostra Helena pojechała do Grodna z paczką dla ojca do więzienia. Powiedziano jej, że ojca już tam nie ma, że został wywieziony do Mińska lub Smoleńska.

W tym czasie macocha więcej przebywała u swoich rodziców, gdzie była jej córka. Siostrze Helenie powiedziała, że wyjedzie a my mamy pójść do stryjów- braci ojca. Los chciał, że przyjechała do domu do Wołkowyska i tu w nocy z 13 na 14 kwietnia 1940 r. przyszło pięciu uzbrojonych w karabiny z bagnetami i jeden z nich odczytał, że według prawa jako wrogowie władzy sowieckiej będziemy przesiedleni w głąb Rosji Radzieckiej. Pięciu uzbrojonych sołdatów przeciwko pięciorgu dzieci i dwudziestoośmioletniej macosze! Kazali ubierać się i pakować. Wszystko wiązano w toboły ciągle poganiając „Sobierajcieś bystriej, bustriej”. Jeden w ludzkim odruchu szepnął siostrze, żeby brać wszystko co mamy do jedzenia, bo pojedziemy bardzo daleko. Pod eskortą kazali nam wsiadać na otwartą ciężarówkę, wrzucono nasze toboły i ruszyliśmy. Po drodze dosadzili Żydówkę z szesnastoletnią córką. Nie wiedzieliśmy kim one są.
Jeszcze przed nasza zsyłką w mieście panował chaos. Sklepy były nieczynne. Zimą, która owego roku była bardzo mroźna, już od 3-ciej w nocy trzeba było stać przed piekarnią, żeby kupić chleb. Stało się godzinami w kolejkach po sól, olej, bo nic innego nie było. Pod koniec 1939 r. wprowadzono kartki na chleb.

Stacja Wołkowysk Centralny
Wracając do naszego aresztowania.... wyładowali nas na stacji Wołkowysk Centralny. Były u nas dwie stacje kolejowe, Wołkowysk Miasto i Wołkowysk Centralny. Wołkowysk był dużym węzłem kolejowym, gdzie przyjeżdżały pociągi międzynarodowe. Było jeszcze ciemno gdy kazali nam wsiadać do wagonów towarowych. Pusty wagon, nie ma nawet gdzie usiąść. Małe okienka były przedzielone wzdłuż grubym metalowym prętem. Ciągle dowozili nowe rodziny. Wagony się zapełniały i było coraz ciaśniej. Wiadomość o wywózce rozeszła się w mig. Już od świtu w sobotę tłumy ludzi napierały na wagony. Rozległy się krzyki i nawoływania po nazwisku i imieniu. Każdy z zewnątrz usiłował odnaleźć swoich bliskich lub znajomych. Kordon krasnoarmiejców na koniach usiłował powstrzymać nacierające tłumy. Nie całkiem się to udawało, bo ludzie docierali do wagonów i przez okienka wrzucali żywność a przede wszystkim chleb, nie patrząc czy w wagonie był ktoś znajomy, krewny, czy obcy. My mieliśmy niewiele żywności zabranej z domu, ale po pewnym czasie, dzięki spontanicznej ofiarności dobrych ludzi, mieliśmy jej nawet sporo. W nocy z soboty na niedzielę Sowieci przemieścili wagony na inne tory między pustymi wagonami towarowymi. Niewiele to pomogło, bo i tam dotarły tłumy ludzi. Tłum gęstniał, nie reagował na okrzyki kransnoarmiejców aby się rozejść choć sołdaci napierali końmi w środek tłumu, wymachując nahajami i wrzeszcząc by tłum ludzi ustąpił.

W niedzielę 15 kwietnia przed południem transport wypełniony ciasno ludźmi ruszył w niewiadomym kierunku. Wielki płacz rozlegał się ze wszystkich wagonów, a potem nabożne pieśni. W tym czasie, ale o tym dowiedzieliśmy się później, ksiądz w kościele odprawiał za nas mszę.
Jechaliśmy w nieznane. Raz na dobę uzbrojeni żołnierze otwierali drzwi wagonów i wypuszczali nas partiami, przeważnie wieczorem na krótkich postojach gdzieś w polu, dla załatwienia potrzeb fizjologicznych. Gdy chcieliśmy odejść trochę dalej – sołdat zniżał karabin z bagnetem i darł się: ”sadziś zdzieś”. Okazało się, że wiozą nas pod silnym uzbrojonym konwojem jak więźniów. Jechaliśmy przez Polesie zalane wodą, bo był to czas roztopów. W Łunińcu na małej stacyjce staliśmy parę godzin. Wyładowano nas z polskich wagonów i czekaliśmy na załadowanie do większych rosyjskich. Podobno parę osób uciekło wtedy z transportu. Tego samego dnia przeładowano nas do wagonów radzieckich. Żegnaliśmy, całując z płaczem, ziemię polską. Były to też wagony towarowe, większe od naszych, z dechami wyżej do spania i otworem w podłodze do załatwiania potrzeb fizjologicznych, osłoniętym z jednej strony dyktą i płachtą zamiast drzwi. To była nasza ubikacja w wagonie. Teraz już nas w ogóle nie wypuszczano z wagonu. 
Kierowano nas bardziej na południe przez Ukrainę. Raz na dobę, przeważnie w nocy otwierano wagon i żołnierz wołał: „dwa czełowieka, czetyre wiadra po kipiotok”. Była to bura ciepła jakaś ciecz, ale coś trzeba było pić. Ze dwa razy, a może trzy dano nam na terenie Ukrainy posiłek. Była to jakaś zupa i kasza bodajże kukurydziana i coś w rodzaju gulaszu z płuc. Nie smakowało to nam, bo jeszcze nie zaznaliśmy prawdziwego głodu.

Z większych miast, przez które przejeżdżaliśmy to: Homel, Kursk, Woroneż, Saratow, Tambow, Kaługa, Ufa i Świerdłowsk. Zbliżaliśmy się do Uralu. Przejechaliśmy przez kilka tuneli przez Ural i dojechaliśmy do Czelabińska. Pamiętam przedtem bure wody Wołgi, przez którą przejeżdżaliśmy. Wszystko to widzieliśmy przez otwory w zakratowanych okienkach. Aby jakoś wypełnić czas i nie wpaść w depresję, oprócz opowiadań śpiewaliśmy wszyscy pieśni patriotyczne, ale najwięcej pieśni nabożnych.
Któregoś dnia na krótkim postoju otworzyły się drzwi i wszyscy trochę wystraszeni zamilkli. Ukazał się żołnierz radziecki, popatrzył na nas i łagodnym głosem powiedział: „Niczego, niczego, mol” i zamknął drzwi.

29 kwietnia 1940 r. po dwóch tygodniach jazdy dojechaliśmy jak się okazało do stacji docelowej Kijały. Siedzieliśmy na swoich tobołkach grupami, nie wiedząc co dalej z nami będzie. Wokoło pusty step, jakieś ambary (spichrze) a pod nimi siedzący po turecku Tatarzy. Oczy mieli skośne i jak zapamiętałam, jakieś zaropiałe. 
Wiał zimny wiatr i marzliśmy. Przecież tam to była jeszcze wczesna wiosna. Po iluś tam godzinach zaczęły podjeżdżać otwarte ciężarówki i tak nas ładowano jak siedzieliśmy grupami ile się zmieści na skrzyni. Przywieziono nas do odległego 80 km sieła Malinówka, Jawlenskij rejon, Siewiero kazachst. Obł. Wyładowano przed kantorą zziębniętych i głodnych. Na wieść, że przywieźli polskich „pomieszczyków, panów i krwiopijców” zbiegła się chyba cała wieś. Ludzie w jakiś sposób świętowali, bo było to akurat w niedzielę wielkanocną prawosławnych świąt. Po jakimś czasie rozdzielono nas na kwatery. Nasza rodzina była największa, bo sześć osób, zamieszkała u samotnego człowieka o polskim nazwisku Zieliński. Były to dwie izby chałupy budowanej z samanu (saman – ziemia zmieszana z plewą, formowana w większe prostokątne bryły wysuszane na słońcu), co na tamte warunki było prawie luksusem. Co rusz przychodziła do nas jakaś kobieta ze wsi przynosząc to kawałek chleba, to trochę ziemniaków, albo mleka. Dobre to były kobiety i jak nam później opowiadały żal im nas było. Co to za pany i krwiopijcy! Zmęczeni i zziębnięci, przeważnie małe dzieci i kobiety. Tylko dwóch mężczyzn z rodzinami było wśród nas Polaków. Wacław Karpio z matką i siostrą Marysią i Stanisław Otewiński z żoną Jadwigą, małym dwuletnim dzieckiem Olkiem i teściową Drewiczową. 

Trzeba było dalej z czegoś żyć. Zaczęliśmy się wynajmować do ludzi do jakiejkolwiek pracy. Głodu jeszcze nie było. Pierwsza moja praca to robienie kiziaków jako opał na zimę. Na początku z siostrą brzydziłyśmy się nakładać rękami wymieszany krowi nawóz do form w kształcie większych cegieł. Potem już nam ręce nie śmierdziały. Za dzień pracy dostawałyśmy jakieś jedzenie w przerwie i dwa – trzy litry mleka lub trochę ziemniaków, a to już było coś. Mamusia ze starszymi siostrami pracowały w kołchozie przy sianokosach, pieleniu a potem przy żniwach. My dwie młodsze siostry chodziłyśmy też do pracy z kobietami. Do pielenia słoneczników, pszenicy - z piołunu i ostu, i ziemniaków. Na początku śmiały się z nas kobiety, że nie damy rady, ale o dziwo nie raz wykonywałyśmy nawet normę dzienną. A wszystko to za pajdę chleba, który przywozili nam na pole. 

Tylko przez lato mieszkaliśmy u Zielińskiego. Potem on sprzedał chałupę pimnakatom (tak się nazywali ci co wyrabiali walonki) i trzeba było się wynosić. Przyjęła nas kobieta Sońka Grycajenkowa, która sama miała czworo dzieci. Ciasno tam było i po raz pierwszy spotkaliśmy się z okropną plagą wszy. Nie było mydła ani nic innego w czym można by było prać. Robiło się ług z popiołu, tylko z piołunu, bo drewna nie było, i w tym myło się głowy i prało. Głowę przed wszami nacierało się naftą, a właściwie ropą, bo czystej nafty nie było. Gorzej było z zawszoną odzieżą. Czasem jakaś dobra kobieta zapraszała nas do bani (prymitywnej łaźni), gdzie można było wyparzyć odzież, albo się zalewało wrzątkiem. Nie na długo to pomagało, bo wszyscy dookoła byli zawszeni z braku mydła i innych środków do prania.

Nie wspomniałam jeszcze o innych kłopotach i zmartwieniach związanych ze zmianą klimatu i warunkami bytu. Po paru tygodniach pobytu dostaliśmy okropnej biegunki a jedna z sióstr, Marysia, wysypki na całej twarzy i strupów na głowie, w których zalęgły się wszy. Smarowanie ropą naftową przynosiło jej piekący ból, ale to lepsze było od wszy. Ja jesienią zachorowałam, do dziś nie wiem na co. Miałam silną gorączkę, nie mogłam się podnieść i z trudnością otwierałam oczy. Nie chciałam nic jeść, tylko ciągle piłam wodę.

Zimą z roku 1940 na 41 mieszkaliśmy już u Ukraińców Wróblewskich. On z pochodzenia Polak dość dobrze mówił po polsku. Ciasno tam było nieludzko. Dziewięć osób w jednej małej izbie, do tego cielę i dwoje jagniąt. Do smrodu przyzwyczailiśmy się, byleby było ciepło. Gospodyni nie była przychylnie do nas nastawiona. Wymawiała nam, że przy jej opale gotujemy, tak że często jedliśmy niedogotowane, bo nie pozwalała dołożyć do pieca. Może to wynikało z jej choroby, bo często leżała i była taka żółta na twarzy. Po jakimś czasie zmarła. 

Pierwsze Święta Bożego Narodzenia na Syberii spędziliśmy mieszkając u Wróblewskich. Opłatek dostaliśmy w liście z Wołkowyska. Namiastki choinki nie było, bo tam one nie rosły. Na wigilię miałyśmy kutię z pszenicy obłuskanej w „stupie” i korże (placki z ciasta pieczonego prosto na gorącej płycie paleniska) i trochę kiszonej kapusty. To był jeszcze rarytas. Oczywiście śpiewaliśmy kolędy i płakaliśmy z żalu, że nie ma z nami ojca i nie wiemy gdzie jest. Od ciotek z Polski (chociaż tam już byli Rosjanie) otrzymaliśmy trzy, albo cztery paczki. Były to nieduże ilości mąki i kaszy. Marzyliśmy o jakimkolwiek tłuszczu, ale nigdy go nie otrzymaliśmy. Ja do swojej klasy w szkole napisałam list i o dziwo doszedł. Wychowawca, jeszcze Polak, pan Jackowski czytał głośno całej klasie i płakał – tak pisały mi później koleżanki.

Przez całą zimę imałyśmy się różnych zajęć by coś zarobić. Robiłyśmy całymi dniami, siedząc na posłaniu, swetry z wełny owczej i waty, rękawice, pończochy, chustki. Cięłyśmy przywiezione prześcieradła z płótna na chustki, wyszywając w jednym rogu jakiś wzorek i sprzedawałyśmy za trochę mleka, ziemniaków lub miskę kapusty kiszonej. Nam dziewczętom przypadała rola mielenia na żarnach pszenicy i gotowania na zmianę. Pszenicę mieliśmy ze sprzedaży dużego przedwojennego kożucha. Dostaliśmy za niego dużo, bo aż sześć pudów ziarna. (1 pud = 16,38 kg) Jeszcze tej zimy ludzie mieli pszenicę i mieli co jeść. 

Mieliśmy też trochę kartofli, bo jesienią wynajmowałyśmy się do kopania i za dzień pracy dostawaliśmy wiadro ziemniaków. Gorzej było z tłuszczem, bo tego w ogóle nie było. Kiedyś macocha zarobiła szyciem dwie kaczki. Dzieliliśmy je na ćwiartki i gotowałyśmy zupę. Ale ćwiartką po ugotowaniu podzieloną na sześć osób trudno było się najeść, a nawet dobrze spróbować. Doszłyśmy do wniosku, że jedną ćwiartkę będą jadły tylko dwie osoby, a następną znowu dwie inne i tak aż do zjedzenia całości.

Najgorsza była ta pierwsza zima. Mróz okropny 45° i więcej, zdarzały się ponad 50º, i te ciągłe burany – zawieje śnieżne. Zawiewało chałupy, że trudno było wyjść. Trzeba było najpierw odkopać drzwi i czasem nawet okna. Za zlekceważenie upomnień tamtejszych ludzi, że nie wolno wychodzić z domu, gdy zaczyna wiać, troje naszych Polaków z niedalekiej wsi Stepnoje przypłaciło życiem. Chcieli pójść do Polaków, którzy mieszkali o dwie czy trzy chałupy dalej i w tej zawiei śnieżnej, gdzie nic nie widać zbłądzili w stepie i tam kolejno zamarzli. Byli to: piętnastoletni chłopak, osiemnastoletnia dziewczyna i młoda mężatka. Opowiadał nam to naoczny świadek, Stasiek Nowicki, który był z nimi i dzięki temu, że przy wyczerpaniu nie usiadł - został przy życiu. Błąkał się w stepie przez całą noc i rano gdy zawierucha minęła trafił przypadkiem na inną wieś Oziornoje. Przypłacił to na szczęście tylko odmrożeniem nóg.

Moje dwie starsze siostry przeżyły też przygodę z buranem. Poszły na druga ulicę zemleć trochę pszenicy na żarnach. Mądra była stara Pańkowa, która nie puściła ich podczas buranu tylko przenocowała je u siebie, a na drugi dzień i tak z trudem dotarły do domu. Ciężko było zimą, nie mieliśmy odpowiedniego ubrania, ani walonków. Latem to chodziło się boso, chociaż od kłujących traw i innych stepowych roślin ciągle miałyśmy pokłute nogi i ciągle trzeba było wyciągać jakieś kolce. Nauczyłyśmy się stawiać nogi w specjalny sposób: stopy odchylone na zewnątrz i iść posuwając nogami by załamywać trawy i zielska. Tak nauczyłyśmy się chodzić zbierając latem kiziaki w stepie. Często przewracałyśmy nie wyschnięte jeszcze krowie placki na druga stronę, żeby doschły na drugi dzień. Jaka była nasza złość gdy ktoś je nam pozbierał.

Latem odwiedzali nas czasem Polacy z sąsiednich wsi. Ze wsi Poputnoje przychodziła do nas dość często Janka i Tadek Tymińscy z matką. Oni też pochodzili z Wołkowyska, a ich ojciec był kapitanem w wojsku przed wojną. Mieszkały tam też panie Kasia i Irena, żony oficerów naszego 3. Pułku Strzelców Konnych z Wołkowyska. Czasem przychodzili i nieznajomi aby skontaktować się z Polakami. Zimą było to już niemożliwe. Pożyczaliśmy sobie nawzajem polskie książki, które nielicznie jakoś trafiły na Sybir.
Żeby do reszty nie zgłupieć, zaczęliśmy czytać książki rosyjskie. W Malinówce była szkoła czteroklasowa i dwie miłe młode nauczycielki Marusia i Katia. To one nam pożyczały dzieła Puszkina, jego wiersze, poematy i prozę. To właściwie na Puszkinie i Lermontowie nauczyłam się dobrze czytać po rosyjsku. Podstawy już miałam, bo jak Rosjanie weszli w 1939 r., to po otwarciu szkoły zaczęto nas uczyć rosyjskiego. 

Odwiedzaliśmy się nawzajem w naszej polskiej społeczności. Bo oprócz nas, rodziny Morżało, byli: p. Rogowska z córką Lodzią, Domańska z pięciorgiem dzieci, rodzina Olewińskich, Karpiów, Piotrowscy, samotna p. Ola, której nazwiska nie pamiętam i stara 82 letnia p. Kossuth, ciotka właścicieli majątku Niziany koło Wołkowyska. Starą panią Kossuth opiekowali się po trosze wszyscy. Po jakimś czasie zaniemogła, już nie wstawała z posłania. Dożywialiśmy ja na ile było nas stać, siostra moja Wala myła ją i przebierała, a i tak wszy ją za życia zżerały. Zmarła chyba drugiej wiosny w maju i to był pierwszy pogrzeb wśród Polaków z naszej wsi. Siostra wyprosiła zrobienie trumny, ale skrzynka ze starych desek była za krótka i trzeba było biednej staruszce przekrzywić głowę by się zmieściła w tej skrzynce. 

Pierwszej zimy 1940/41 gdy mieszkaliśmy u Wróblewskich przyjeżdżał do nich znajomy stary Kirgiz Bukaj. Słabo mówił po rosyjsku, ale czasem wróżył nam z bobów. Ubzdurał sobie, że ożeni się z moją najstarszą siostrą Helą. Na początku żartowaliśmy z tego ale potem baliśmy się, że może w jakiś sposób się zemścić za odmowę.

Rodzina nasza, jak już zaznaczyłam była sześcioosobowa i często nam wymawiali mieszkanie. Jakiś czas mieszkaliśmy u babki Pańkowej, która jak opowiadała pochodziła spod Grodna i jej rodzinę wywieźli za cara. Potem mieszkaliśmy z czteroosobową rodziną Olewińskich u Fiedośki (nazwiska nie pamiętam) a później zimą 1941/42 już samodzielnie z Olewińskimi w małej chałupce-ziemiance. Oddała nam ją do zamieszkania kobieta, której mąż był na froncie a ona, z braku opału, przeniosła się z dwojgiem małych dzieci do matki. Mieszkaliśmy tam niedługo. Zima w roku 1941-42 była wyjątkowo bardzo mroźna i spadło bardzo dużo śniegu. Do zasypanych śniegiem chałup trzeba było wyrębywać w śniegu stopnie. Po obfitych opadach śniegu i silnych mrozach do ponad 50º przyszła późna wiosna. W końcu kwietnia i na początku maja śnieg zaczął topić się gwałtownie. Niedaleko od wsi Malinówka już wcześniej widoczne było, że teren ten był jakby położony niżej, tworząc nieckę. Śnieg gwałtownie tajał i zaczęła tam napływać woda. Woda tak szybko wzbierała, że zaczęło tworzyć się duże jezioro. Woda w jeziorze przybierała w bardzo w bardzo szybkim tempie, podchodziła już pod chałupy stojące we wsi i pod naszą też. Nie pamiętam jaki to był dzień, ale po południu uciekliśmy w pośpiechu z chałupy, kiedy woda z szumem podchodziła coraz bliżej chałup na naszej ulicy. Pan Olewińki wyśmiał nas i został. Uciekał w nocy kiedy już woda zalewała chałupę. Rano pobiegliśmy tam gdzie była nasza chałupa, oczom naszym ukazało się duże jezioro a z pięciu chałup na tej ulicy nie zostało śladu. Jak okiem sięgnąć kłębiły się wzburzone przez wiatr fale. Jak starzy ludzie opowiadali, było to jezioro napływowe, które tworzyło się że w tym miejscu zawsze po bardzo śnieżnych zimach w cyklu co 10-12 lat jezioro, a potem z braku dopływu stopniowo wysychało. Na dowód, że takie jezioro było już wcześniej, na drugim brzegu powstałego jeziora była już od wielu lat wieś o nazwie „Oziernoje”. 

Było to duże jezioro sięgające z jednej strony do wsi Oziernoje, a z drugiej do wsi Ściepnoje. Według odległości między wsiami miało 54 km kwadratowe. Było głębokie nawet do trzech metrów. Nie miało nazwy, ale z poprzednich lat kiedy istniało, po kirgisku nazywało się „Sys Kul” - czyli śmierdzące jezioro. Latem, gdy nie było opadów częściowo wysychało przy brzegu. Tworzył się szlam z błota, który cuchnął. Ze zdziwieniem spostrzegliśmy, że brzegi jeziora zaczynają porastać sitowiem i przylatuje coraz więcej ptaków wodnych.

Po powodzi przygarnęła nas czasowo babka Mielnikowa. Niedługo przenieśliśmy się do samotnej kobiety Kseni. Nie miała ona dzieci, a mąż był na froncie. Mieszkaliśmy, za kopanie,  pielenie i podlewanie ogrodu, za pracę na drutach, a macocha nasza dorabiała szyciem na pożyczonej (za szycie) maszynie.

Wczesnym latem, gdy jeszcze trawa była zielona, lubiłam chodzić po stepie zbierając kiziaki, patrzyłam jak faluje w słońcu powietrze i coś w rodzaju fatamorgany, wydaje się że gdzieś w dali jest duża woda. Nie raz położyłam się na trawie i słuchałam śpiewu skowronków, których wiosną było dużo w stepie. Zbierałam też kwitnące zielska i trawy, którymi później przystrajałam figurkę Matki Boskiej, która jakoś znalazła się z nami na Syberii. Przychodziła do nas pani Rogowska z córką i, póki żyła, pani Kossuthowa i wspólnie w maju odmawialiśmy litanię i śpiewaliśmy pieśni Maryjne. W październiku wspólnie odmawialiśmy różaniec. 

Niedaleko Malinówki, bo 18 km, była z czasów carskich okazała wieś Zagradowka, gdzie było duże słone jezioro. U jego podnóża znajdowała się skalista góra, zwana przez ludzi potocznie „sopką”, prawdopodobnie wygasły, nieczynny wulkan. Na tle płaskiego stepu wysoka góra w kształcie stożka widoczna była z daleka. Ludzie z Zagradowki, godzinami siedząc na brzegu wygotowywali z tego jeziora wodę, by uzyskać choć trochę soli. Kiedyś siostra mojej gospodyni przyniosła jej trochę takiej soli. Soli nie można było kupić. Dla pasącego się bydła wykładali w stepie bryłki soli i ja kiedyś taką znalazłam i przyniosłam do domu. W Zagradowce też była poczta i wyznaczony kołchoźnik zimą i latem jeździł po pocztę. Miał przydzielonego konia i wóz, a zimą małe sanie i codziennie przywoził pocztę, jak na tamte warunki było to luksusem. Chyba, że zimą była burza śnieżna i bardzo silny mróz, to wtedy nie jeździł. Z Polski listy docierały przeważnie w terminie dwóch tygodni. Więź urwała się z chwilą wybuchu wojny niemiecko-rosyjskiej w dniu 22 czerwca 1941 r. Wszyscy zdolni do wojska poszli na front. Zostały same kobiety, dzieci i starcy. 


Jeszcze zimą 1942 r. doszły nas słuchy o tworzeniu się Armii Andersa. Skąpe to były wieści, ale jedyni dwaj mężczyźni z naszej wsi, Stanisław Olewiński i Wacław Karpio, odeszli na piechotę, z tłumoczkami na plecach poszli na jakiś punkt zborny. Jakie były ich dalsze losy nie wiemy do dziś. 

Coraz trudniej było przeżyć szczególnie zimą. Brak odpowiedniej odzieży i obuwia, silne mrozy i zawieja dawały się bardzo we znaki. Starsze siostry pracowały w kołchozie za pajak chleba, latem i my młodsze też pracowałyśmy przy pieleniu za to samo. Nawet najmłodszy brat Lolek pasł w stepie bydło. Ale coraz częściej brakowało i tego pajaka, to jest 500 gr chleba. Trwała wojna i wszystko szło na front. Czasem był to chleb gorzki od piołunu, ale gorszy był ciężki i lepki jak czarna glina chleb ze zgniłej pszenicy. Do wybuchu wojny rosyjsko-niemieckiej otrzymaliśmy parę paczek od rodziny. Był to zazwyczaj woreczek mąki i woreczek kaszy jęczmiennej. Było nam czasem smutno, że nie przysłali nam choć raz trochę cukru, jakiegoś tłuszczu, albo kawałek mydła. Po wybuchu wojny i to się urwało.

Żyliśmy aby przeżyć. Wymieniliśmy już na żywność wszystko z ubrania i bielizny, co miało jakąkolwiek wartość. Przez całe sześć lat jadało się tylko dwa razy dziennie. Jedzenie najczęściej bez tłuszczu, a często bez soli, bo nie można było jej znikąd dostać. Rano na wodzie parę ziemniaków plus trochę zacierki, żeby było bardziej zawiesiste, wieczorem trochę ziemniaków i kaszy (pszenica grubo mielona na żarnach) a na drugi dzień odwrotnie. Latem dochodziło do tego jakieś jadalne ziółko lub liście z buraków podarowanych przez ludzi. Trochę poratowała nas w 1942 r. pomoc amerykańska. Dostaliśmy trochę mleka w proszku, pure z grochu z przyprawami, troszeczkę białej mąki, która wydawała się nam aż za biała. Nie wiem ile tego powinno było nam przypaść, ale do naszego kołchozu dotarło tego bardzo mało. Zdaje się była nawet paczuszka macy.

Może trochę więcej było tej pomocy z ubrania. Na dorosłą osobę jedna męska koszula w kratę – otrzymaliśmy cztery. Cztery męskie jesionki o kroju dyplomatki, które moje starsze siostry nosiły jako płaszcze. Jedną w tym chyba prawie nową natychmiast zamieniliśmy na żywność. Jedne półbuty (za duże) na słoninie, które przy tamtych błotach wiosną szybko się rozlazły. O ile pamiętam dwa koce cienkie, bawełniane, które pocięliśmy na chustki na głowy i uszyliśmy sobie ciepłe majtki. Były jeszcze jakieś swetry, które okazały się bardzo lichej jakości. Mleko było przeterminowane, bo po rozpuszczeniu zostawał osad. Szybko się to urwało po zerwaniu stosunków Sikorskiego z Moskwą. Dziś wiemy dokładnie dlaczego. Wtedy mówiono nam, że armia Andersa zdradziła i uciekła do Iranu.

Latem tego roku mój brat Lolek zachorował  na malarię. Schudł, zżółkł i siedział w upale skulony na przyzbie i cały się trząsł. Kobiety, z braku chininy, poradziły nam podawać wywar z piołunu. Pił ten piekielnie gorzki napój ale po jakimś czasie powrócił do zdrowia. 
Z kolei zachorowałam ja. Miałam silny szum w uszach, słabo słyszałam a oprócz tego piekielny ból w plecach, że nie mogłam siedzieć. Hela, moja siostra wyprosiła u predsiedaciela kołchozu, że zezwolił nam pojechać z jadącym w jakiejś sprawie do rejonu pracownikiem kołchozu. Jechaliśmy bez przeszkód, aż do chwili gdy wiozący nas Ukrainiec Czajkowski postanowił jechać na przełaj przez step, bo jakiś jego znajomek miał dla niego tabakę. W pewnym momencie wjechaliśmy w bagno. Konie wpadły po brzuchy, a wóz po koła. Długo trwało nim udało się jemu z naszą pomocą wyciągnąć konie i wóz z bagna. Późnym wieczorem dojechaliśmy do celu, czyli do rejonu – sieło Jawlenka. 
Na drugi dzień w przychodni przyjął nas lekarz Żyd Polak, który został wypuszczony z więzienia po amnestii. Z leków dostałam olejek kamforowy i jakieś smarowanie na plecy. Od razu się zorientował, że jesteśmy Polakami, rozmawiał z nami po polsku. Chociaż z dystansu czasu muszę stwierdzić, że był bardzo skąpy w rozmowie, jakby się jeszcze czegoś bał.

Jakie tam były długie i ostre zimy, kto tam był to łatwo potwierdzi. Już w sierpniu bywały białe przymrozki, we wrześniu padał śnieg a w październiku nastawała prawdziwa zima, która trwała do kwietnia, a często i w maju padał śnieg i były mrozy. Był to już chyba rok 1943, któregoś dnia zimą budzimy się wszyscy wyspani, ale w chałupie jest jakoś ciemno i nic nie widać. Zastanawialiśmy się, czy to jeszcze noc. Słychać było jakieś huczenie. Po zapaleniu kopciłki okazało się, że całą chałupę z drzewami, oknami i kominem zupełnie zawiało. Siostra wyszła z łopatą, szczęście że drzwi otwierały się do wewnątrz, próbowała odkopać drzwi i okienka. Trwała burza śnieżna – buran. Na nic się to nie zdało i cały dzień przeleżeliśmy w ciemności. A gdyby tak trwało dłużej, chyba udusilibyśmy się z braku tlenu.

Moja druga starsza siostra Wala była dziewczyną bystrą i bardzo energiczną. Nie bardzo lubiła robić na drutach, więc wpadła na pomysł wróżenia z kart. Z kolei trzecia siostra Marysia na jakichś tam kartonikach narysowała karty. (Do dziś ma jakieś zdolności plastyczne). I Wala chodziła po chałupach i wróżyła tamtejszym kobietom. Co ona im plotła! Chyba same pomyślne wieści od mężów i synów z frontu, bo często przynosiła trochę kiszonej kapusty, mleka lub parę ziemniaków. Kobiety ją chwaliły, że dobrze wróży. My też czepialiśmy się każdej pomyślniejszej wieści i zawsze było tak, że wojna się skończy i wiosną wrócimy do Polski. Dlaczego zawsze musiała to być wiosna, to zrozumiałe. Zimą żaden wyjazd przy ogromnym śniegu, buranach i mrozach średnio 45 º i więcej nie wchodził w rachubę. I tak przechodziły kolejne święta Bożego Narodzenia i Wielkiejnocy – zimy i wiosny a my żywiłyśmy się nadzieją. Bez nadziei przetrwanie nie byłoby możliwe i tylko ten cel podtrzymywał nas na duchu.

Aby uwolnić rodzinę od jednej gęby do żywienia przystałam na propozycje sąsiadki, by za jedzenie pilnować jej dwoje małych dzieci, sprzątać, obrabiać ogród i wszystko co było do roboty. Ją ganiali do pracy a mąż był na froncie. Otrzymywała od niego listy a ja jej czytałam i odpisywałam. Ona była analfabetką. Kiedyś na jego pytanie, kto pisze jej listy, odpisałam, że jestem wywiezioną Polką. Odtąd ja też otrzymywałam pozdrowienia od niego. Ona nazywała się Anastasija, on Makar Biezuszko. Jako jeden z nielicznych wrócił z wojny, ale już nas w Malinówce nie było.


Wanda Wasilewska, założycielka
Związku Patriotów Polskich
Nadszedł rok 1943. Doszły nas słuchy o tworzeniu się ZPP (Związek Patriotów Polskich). Przyszedł nakaz, że wszyscy pełnoletni maja otrzymać paszporty ZSRR na okres pięć lat. Polacy nie przyjmowali paszportów, bo rozeszła się wieść, że to będzie równoznaczne z przyjęciem obywatelstwa radzieckiego. Aresztowali moją najstarszą siostrę Helenę jako wroga, który buntuje Polaków. Trzymano ją pod nadzorem w kantorze. Ja z siostrą Marysią wystarałyśmy się o bochenek chleba i z płaczem wręczyłyśmy jej. Po przewiezieniu jej do większej wsi Zagrodowka, wkrótce ją zwolnili bo po wyjaśnieniu okazało się, że z tymi paszportami nie było tak, jak głosiła fama.

Zygmunt Berling
Dowódcą Armii Kościuszkowskiej był pułkownik z armii Andersa Zygmunt Berling. Po zerwaniu umowy Sikorskiego z władzami sowieckimi armia Andersa wycofała się do Iranu. Część polskich rodzin z dziećmi też wyjechało do Afryki. Ci którzy tam mieli mężów, czy synów. Do dziś nie mogę zrozumieć, że były legionista Piłsudskiego został w Związku Radzieckim. Jako dowódca został mianowany generałem. Do tej armii szli młodzi chłopcy zesłani z rodzinami, często dodając sobie więcej lat niż mieli w rzeczywistości. Głodni, obdarci, dostali mundury i nie musieli w wojsku głodować. Po krótkim przeszkoleniu wielu z nich zginęło pod Lenino. 
Zgłosiła się też Hela, ale jej nie przyjęli z powodu, że to ona ma sprawować opiekę nad chorą macochą i nieletnim rodzeństwem. Od nas nikt nie poszedł do wojska, bo mężczyzn nie było, a tylko kobiety i dzieci. 

Tegoż roku w kwietniu wyjątkowo śnieg już stajał. Pamiętam, bo wyszłam przed chałupę, zaczął padać deszcz i wkrótce zamienił się w śnieg. Było to wczesne przedpołudnie, gdy nagle zrobiło się piekło. Zerwała się potworna burza śnieżna i nic nie było widać. Z braku paszy bydło pasło się już w stepie, i to kołchozowe i krowy należące do ludzi. Bydło oślepione i ogłupiałe szło z wiatrem i trafiło do jeziora. Wraz w burzą przyszedł ostry mróz. Gdy się uspokoiło wyszłam na dwór. W pamięci mojej utrwaliło się czerwono zachodzące słońce i zaspy w poprzek ulicy dochodzące do kilku metrów wysokości, że nie było widząc sąsiednich chałup. Poleciałam do sąsiedniej chałupy, bo byłam ciągle u Nasti Bizuszkowej, aby zobaczyć co z moją rodziną. Ledwo przebrnęłam przez zaspy. W rodzinie było wszystko w porządku. Na drugi dzień dowiedzieliśmy się, że dziesiątki bydła zamarzło w jeziorze, które natychmiast ściął lód.
Długo trwało wydobywanie bydła, a i w stepie znaleziono sporo martwego, niektóre krowy i woły przeżyły przykryte pagórkami śniegu. Siostra mojej gospodyni też straciła krowę w jeziorze. Przyniosła kawał mięsa i ja też go jadłam, bo dawno nie widziałam jak wygląda gotowane mięso. Jezioro, w którym latem kąpaliśmy się, jeszcze raz okazało się groźnym żywiołem w połączeniu z buranem.

Coraz trudniej było przetrwać. Chodziłyśmy ciągle na wpół głodne. Byle jaka zupa bez tłuszczu nie wpływała dobrze na nasz rozwój. Dobrze, że ludzie dawali nam czosnek i cebulę. Czosnek dodawaliśmy do wszystkiego. Do zupy, nacieraliśmy nim korże (placki z mąki przypieczone na suchej patelni), jedliśmy tylko tyle ile mieliśmy. To nas uchroniło, oprócz siostry Wali, od szkorbutu. Ona jednak w wieku 19 lat straciła na przodzie wszystkie zęby. 
Z wszami walczyliśmy zajadle. Kąpaliśmy się, z braku mydła szorując ciało latem zielskiem, a zimą wiechciem słomy czy siana. Ubranie zalewaliśmy wrzątkiem nie patrząc na skutki tego zabiegu. W ten prosty sposób nie daliśmy się zgnębić tej pladze.

Z małymi wyjątkami wszystkie kobiety we wsi okazywały nam przychylność. Ceniły nas za wiedzę, za rzetelna pracę, za przysługi czynione dla nich. Moja macocha znając się nieco na ziołach wyleczyła dziecko z ciężkiej biegunki. Ale z uzyskaniem żywności było coraz gorzej. Doszło do tego, że moje siostry, a i niektórzy z kołchoźników, gdy tylko śnieg nieco stopniał chodziły na pole zbierać kłoski pszenicy, które nie zostały zebrane po żniwach. Kłoski takie suszyło się na piecu, wykruszało w palcach i te odrobinę przypleśniałego ziarna mieliło się na żarnach. Któregoś razu wyjechał w pole predsiedaciel i z wrzaskiem zabronił zbierania kłosków, a zebrane zabrał wraz z woreczkami. Do dziś nie mogę zrozumieć jakie z tego tytułu kołchoz mógł ponieść straty. Wiadomo, że był to czas wojny i nikt za trudodni nie płacił. Powinni płacić w naturze, ale wszystko pochłaniał front a i miejscowi notable też kradli.

Kobiety przychodziły z płaczem, by przewodniczący kołchozu wypisał im parę kilo ziarna. Moja gospodyni przyniosła kiedyś wybłagane dziesięć kilo zielonej, pomarszczonej zmarzłej na pniu niedojrzałej pszenicy. Ludzie nie mieli żywności a bydło nie miało paszy. Pod groźbą aresztu ludziom zrywano słomiane strzechy pamiętające jeszcze carskie czasy. Czasem zerwano pół strzechy i chałupa wyglądała żałośnie. Jak te chałupy robione z samanu (formowane cegły z ziemi i plew) były nietrwałe świadczył fakt, że nawet krowa nie mogła się poczochrać o węgieł. Kiedyś według przykazań gospodyni chciałam pogonić taką krowę, nie wiedząc, że ona bodła. Pamiętam, że tylko uniosłam grabie. Nie wiem kiedy ona się do mnie odwróciła uderzając mnie w głowę. Na szczęście upadłam twarzą do ziemi. Ona mnie bodła i kopała, a ja darłam się wniebogłosy. Wybiegła siostra i chłopak sąsiadki. Byłam cała pokrwawiona i do dziś mam bliznę na głowie.

Macocha chorowała, miała duszności. Pewnej nocy, a było to zimą, wydawało się nam, że umiera. Przeraziliśmy się. Wala poleciała do predsiedaciela, jakimś cudem wyprosiła konia i sanki i pojechała 18 km w środku nocy po lekarza. Był tylko felczer Ukrainiec. Przywiozła go narażając się na zamarznięcie i atak wilków. Felczer był prawie bezradny, bo nie miał leków. Macocha przeżyła. Wilków zimą były całe watahy. O zmroku krążyły wyjąc wokół wsi. Porywały psy, owce i wdzierały się do kołchozowego kurnika. Chodziły słuchy, że głodne napadły nawet na ludzi. Czas płynął w beznadziejności oczekiwania na zmiany.

Zżerała nas tęsknota, brak wiadomości o ojcu. Modląc się codziennie w myślach rozmawiałam z ojcem - „Tatusiu, gdzie jesteś? Może jesteś głodny i cierpisz z zimna?” Jeszcze wtedy nic nie słyszeliśmy o Katyniu i innych miejscach zagłady. Wiedzieliśmy, że ojciec jest więziony przez NKWD, ale jak się później po wielu latach okazało, ojciec już w kwietniu 1940 r. nie żył – został z rozkazu Stalina rozstrzelany, jak i inni jeńcy w obozach i więzieniach.
 
Wieści z frontu radzieckiego przychodziły raczej pomyślne. Nie pamiętam nazwy, ale jakaś gazeta czasem docierała. Chociaż coraz częściej przychodziły zawiadomienia do wsi o poległych na polu chwały.

W kwietniu 1944 r. moje trzy siostry i pani Rogowska z córką Lodzią, po naradzie postanowiły poszukać lepszych warunków do życia. Ktoś powiedział, że w sowchozach żyje się lepiej. Wybrały odległy o 50 km w tym samy rejonie Leninski miaso-sowchoz wtoraja ferma. Nieduża ta wieś miała kazachską nazwę Ałabije. Poszły na piechotę z tłumaczkami po lepsze jutro. 
Tego samego lata siostra Hela pracując jako uczotczyk już w sowchozie, pokazywała kosiarzowi, gdzie ma kosić siano w stepie. Kosiarz – młody chłopak zagapił się i nie wyłączył kosy nożycowej. Wjechał kosiarką pod bose nogi Heli i podciął jej nogę pod stopą przecinając ścięgna. To była w tym czasie tragedia. Leczył ja przyuczony weterynarz. Gdy ją po paru dniach zawieziono do szpitala, za późno już było na zabieg szycia ścięgien i rany. Przez dwa miesiące nie mogła chodzić i do dziś stopa pozostała na wpół bezwładna.

Ja na przekazaną wiadomość o tym, w końcu lipca 1944 r., też przyszłam na piechotę do moich sióstr. Tam nie było w ogóle żadnej komunikacji. Zastałam jeden obraz nędzy i rozpaczy. Siostra ze skaleczoną, owiniętą jakimś gałganem nogą leżała na wyrku głodna i bez opieki. Nie miała sił, aby coś zrobić do jedzenia. Chleba już od dawna nie było, siostry dojadały resztki nie łuskanego prosa gotując je na wodzie. Pozostałe dwie siostry pracowały w polu. Tam w brygadach dostawały jakiś głodowy posiłek. Za parę dni skończyło się proso. Nadeszło widmo głodu. Ja rano i wieczorem gotowałam na czystej wodzie uzbierane zielsko. Była to lebioda albo koński szczaw, jedyne które nadawało się do jedzenia. Wiadomo że w stepie w krótkie upalne lato nawet zielska porządnego nie było. I tak przez dłuższy czas żywiliśmy się tylko zielskiem.

Z pomocą chorej Heli przyszła sąsiadka – starsza kobieta babka Ponomarienkowa. Przyniosła kubek mleka. Oświadczyła, że będzie codziennie przynosić, ale Hela musi dla jej Kati zrobić sweter. Na uwagę siostry, że nie ma siły, odpowiedziała że podoła tej pracy. To nie było ze strony babki wymuszenie ale doping do życia i do jakiegokolwiek działania i pozbycia się apatii. Wkrótce rozpoczęły się żniwa. Siostra Wala była uczotczykiem i miała do swojej dyspozycji konia i dwukółkę. Jeżdżąc po brygadach od czasu do czasu przywoziła trochę pszenicy. Oczywiście pszenica pochodziła z kradzieży, chociaż na oczach pracowników, którzy też kradli z głodu. Za przyłapanie groziła kara więzienia, albo zesłanie na ciężkie roboty do Karagandy. Był wypadek, że dwie Niemki przyłapano na kradzieży po dwa kilogramy pszenicy i wyrok dostały po pięć lat roboty w łagrze.

Ja zajmowałam się domem i chodziłam często do okołków po gałęzie do palenia. (okołki to kępy lasu liściastego w stepie). Spotkał mnie kiedyś uprawljajuszczy Zubinko na drodze i strasznie zrugał po rusku, że ja nie jestem w robocie. Nic mu nie odpowiedziałam, ale idąc ciągle płakałam. Z płaczem poskarżyłam się Heli.

Muszę się trochę cofnąć w czasie, bo Hela już pracowała w kantorze jako księgowa. Choć noga nie była jeszcze całkiem wygojona, to jednak jakoś chodziła, a kantora była naprzeciwko naszego baraku, gdzie mieszkaliśmy. Hela robiła wyrzuty Zubience, a on walił pięścią w stół i wrzeszczał, że ich dzieci też pracują a ona mnie chroni. Nazajutrz wygonili mnie w step do sianokosów. Kazali zaprząc woły do grabi i grabić pokosy. Z pomocą innych znalazłam woły od pary i zaprzęgłam. Wdrapałam się na siodełko i ruszyłam. Trzeba było w odpowiednim momencie nacisnąć dźwignię i podnieść grabie wyrzucając siano. Ja wrzeszczę na woły „cob i cebe” tzn. w prawo albo w lewo, a one w ogóle mnie nie słuchały. Nic z grabienia nie wyszło. Brygadir Kirgiz kazał mi złazić i dał widły, które były wyższe ode mnie. Składałam z innymi kobietami siano w kopy. Widły ciężkie, a ja nawet na swój wiek zawsze byłam mała. Do wieczora się przemęczyłam i dali mi spokój. Posyłali jeszcze nie raz do roboty jak noszenie na koromyśle wody do wspólnej bani, kąpania owiec w celach dezynfekcyjnych w roztworze formaliny i mycie w tym środku dwuletnich byczków – kastratów.

W baraku mieszkaliśmy najpierw z liczną rodziną rosyjską Bezwierchnich, a potem przenieśliśmy się do izby, gdzie mieszkała też wywieziona pani Chowańska z córką Sonką i synem Olesiem, podających się za Białorusinów. Była to dobra kobieta i pogodnego usposobienia. Uczyła nas białoruskich piosenek. My do nich mówiłyśmy po polsku, a oni do nas po białorusku. Rozumieliśmy się doskonale. Nauczyła mnie szyć kapcie z resztek brezentu i nawet pozwalała korzystać ze swojej kręconej ręcznie maszyny do szycia. Kapcie wychodziły mi ładne, że szyłam nawet na zamówienie. Oprócz nas i Chowańskich w Ałabije mieszkały jeszcze inne wywiezione rodziny: Anna Piekarska z synem Wacławem i córką Reginą, Rogowska z córką Leokadią, Lichodziejewska z synem – imienia nie pamiętam, Stulba z synem Sławkiem i dwie samotne młode kobiety: Marysia Żuk, a drugiej nazwiska nie pamiętam, rodzina Podomackich i samotna kobieta, której też nazwiska nie pamiętam.

Siostra Marysia pracowała przeważnie w polu. Wiosną przy orce – siedząc na tzw. prycepie, czyli na pięcioskibowym pługu z łomem w ręku, żeby spychać przylepioną do lemiesza wilgotną ziemię. Ziemia tam była czarna, ale lepka jak glina i zapychała pługi. Latem Marysia pracowała przy sianokosach a potem przy żniwach na dużym kombajnie przy szturwale, to znaczy jak napełnił się zbiornik z pszenicą i podjechał wóz ze skrzynią, trzeba było otworzyć klapę i wysypać ziarno. Zimą jeździła saniami zaprzężonymi do wołów po siano lub słomę w step. Jesienią, gdy śnieg już przysypał ziemię, wygonili mnie wraz z miejscowymi kobietami do zbioru ziemniaków. Trzęsąc się ze strachu, patrząc jak inne kobiety to robią ukradłam z pola pół wiadra ziemniaków.

To był początek października 1944 r. Miejscowy weterynarz – jak my go nazywaliśmy dziadzia Wasia Linnik jechał do Malinówki gdzie pierwotnie mieszkaliśmy, do swego ojca. Tam jeszcze została nasza macocha i nasz najmłodszy brat Lolek. Postanowiłam ją odwiedzić, bo ona nie chciała do nas przyjść do sowchozu – Ałabije. Dziadzia Wasia jechał konnym wozem i zgodził się mnie zabrać. Jeszcze wtedy śniegu nie było. Po dwóch dniach on odjechał, a ja jeszcze zostałam parę dni z macochą i bratem. W międzyczasie spadł śnieg i był problem z moim powrotem do sióstr. Dowiedziałam się, że nazajutrz do Korniejewki, oddalonej od Malinówki o 25 km, wyjeżdżają ludzie i będą ciągnąć traktorami kombajny do remontu. Zgodzili się mnie zabrać. Ale gdzie miałam siedzieć w czasie jazdy? Poradzili mi schronić się w kombajnie w zbiorniku na ziarno, gdzie siedziałam na metalowym pręcie umocowanym w poprzek zbiornika w kształcie leju. Było mi piekielnie zimno i niewygodnie w tym żelastwie, a podróż trwała cały dzień, aż do ciemna. Wyszłam z kombajna cała skostniała, w nędznym połatanym płaszczyku. 

Ekipa, która jechała, miała nocleg w jakiejś niby służbowej chałupie, a mnie pozostawiono samej sobie. Było już całkiem ciemno, gdy zapukałam do jakiejś chałupy prosząc o wodę do picia i nieśmiało poprosiłam, czy mogę u tej kobiety przenocować, bo zaczął padać coraz większy śnieg i w nocy nie mogłam iść dalej. Niezbyt chętnie, ale się zgodziła. Byłam zziębnięta i głodna. Nic mi nie dała do jedzenia, ani przykrycia. Położyłam się w ubraniu na gołej glinianej polepie i przykryta swoim płaszczem, skulona przespałam tę noc. Rano wstałam, podziękowałam i głodna poszłam dalej. Śnieg sypał coraz większy, wiatr wiał coraz silniejszy. Brnęłam w śniegu z trudnością. Następna wieś oddalona od Korniejewki o 15 km była Sowietskoje. Zmęczona zaszłam do ostatniej chałupy prosząc o wodę do picia. Kobieta pyta mnie dokąd idę. Na moją odpowiedź, że do sowchozu Ałabije, ona do mnie z troską: dziewczyno, nie idź, zginiesz, buran się zbliża, zostań. Ja jednak byłam dziewczyną dosyć nieśmiałą. Podziękowałam i poszłam dalej, brnąc już prawie po kolana w świeżym śniegu.

Wiatr się wzmagał, chwilami nic przed sobą nie widziałam. Wiało mi w moją stronę zasypując twarz i oczy. Bardzo bałam się wilków, bo w poprzednie zimy na własne oczy widziałam, jak krążą wokół wsi. A pewnej nocy na środku wsi cztery wilki rozszarpały w mig psa. Widziałam to na własne oczy, bo noc była bardzo jasna, księżycowa. Wracając do mojej drogi do domu, doszłam do stojących w stepie dwóch baraków. Nazywano ich „ogorody”, bo latem uprawiano tam jakieś warzywa. I znowu napiłam się tam wody, nikt się mną nie zainteresował i poszłam dalej. Buran się wzmagał, a ja brnąc po śniegu byłam coraz bardziej zmęczona. Pamiętałam tylko przestrogi tamtejszych ludzi, żeby nie usiąść, bo wtedy ogarnia sen i człowiek zamarza. Chwilami wiatr trochę przewiał i w oddali zauważyłam jak w stepie odjeżdżają po kolei kilka sań z sianem jedne po drugim. Ostatnim wysiłkiem przyspieszyłam bieg, krzycząc ile tylko miałam sił w płucach, machając rozpaczliwie rekami. Nikt mnie nie widział ani nie słyszał. Zostały jeszcze ostatnie sanie i ostatni mój ratunek. Okazało się później, że to był brygadzista, Kirgiz o imieniu Sułtan i on jako ostatni musiał zabezpieczyć stertę, przysypując ją z powrotem śniegiem. On mnie zauważył i zaczekał, aż dobrnę do niego. Jako dobrze zbudowany, dość wysoki jak na Kirgiza, wziął mnie pod pachy i wsadził na sanie załadowane sianem. Zdjął z rąk futrzane rękawice ze skóry z wilka i włożył na moje zmarznięte ręce. Do wsi było już około pięciu kilometrów. Szczęśliwie dojechaliśmy i z wdzięcznością dziękowałam Sułtanowi, że mnie ocalił być może z zamarznięcia w stepie. Miejscowi ludzie byli do nas raczej przychylnie nastawieni.


Panna młoda w kirgiskim weselnym stroju. Zdjęcie z 1907 r.
Znaliśmy też miejscowych Kirgizów, którzy chętnie przychodzili do nas do baraku w odwiedziny. Byli to Sulima - krewna Sułtana, Truspek, Abu, Kutaj-Bergen i niektórych imion już nie pamiętam, Pamiętam jak żenił się Truspek i poszłam z siostrą zobaczyć, jak wygląda to wesele. Na podeście z desek, które były ułożone wyżej na podłodze stało kilka niskich stoliczków, a wokół nich siedzieli po turecku goście. Nad paleniskiem pośrodku izby zawieszony był kocioł, w którym się gotowało baranie mięso. Panna młoda siedziała w kącie za parawanem z głową i twarzą przykrytą chusta. Podobno pan młody musiał ją przedtem porwać i przed weselem nie mógł jej oglądać przez trzy dni. Nie jestem pewna czy tak było faktycznie i nie wszyscy trzymali się starych obyczajów. W czasie biesiady jeden z Kirgizów grał na drumli – instrument szarpany o dwóch strunach i śpiewał zawodząc jakieś kirgiskie melodie. Jak się potem okazało żona Truspeka jak na Kirgizkę była ładną, młodą kobietą, a on nie dość że kulawy z podkurczoną prawą nogą w kolanie, to jeszcze oszpecony przez odrę.

Mnie zawsze ciągnęło do jazdy wierzchem na koniu. Gdy tylko siostra Wala, która jako „uczotczyk” miała konia do dyspozycji, przyjeżdżała na chwilę do baraku i przywiązywała konia do słupa, ja wskakiwałam na konia i ruszałam w step. Któregoś dnia, a był upał, daleko nie ujechałam. Koń pognał pod ścianę stajni, z której wystawały żerdki. Tam był cień a była plaga gzów. Żerdki sterczały dość nisko i byłabym roztrzaskała sobie głowę, gdybym odruchowo nie chwyciła się żerdki. Koń pogalopował w step, a ja zeskoczyłam na ziemię. Siostra miała przykrości, ale koń nazajutrz znalazł się, pasł się obok wsi. 

Siostra Wala też miała przygodę z koniem. Było to kolejnej wiosny i w stepie trwała orka. Przyjechała tam kobieta, która opiekowała się dwoma ogierami. Nazywała się Niewiancewa. Przyjechała tam wierzchem na jednym ogierze, który miał na grzbiecie typowe kirgiskie siodło – drewniane, nabijane srebrnymi ćwiekami. Akurat była tam Wala i poprosiła Niewiańcową, aby pozwoliła jej przejechać się na ogierze. Ta odmówiła, twierdząc, że ja zrzuci. Ale siostra się uparła i dosiadła konia. Koń zaczął wierzgać tylnymi nogami i tak machnął łbem, że siostra przeleciała przez łeb i na szczęście spadła w świeżo zorana bruzdę. Koń pogalopował w step. Dwie doby upłynęło, zanim znaleźli go w okołku – kępie lasu, z trochę uszkodzonym, przekrzywionym na brzuch siodłem. Siostrę straszyli już więzieniem i karnym obozem w Karagandzie. Na szczęście wszystko dobrze się skończyło.

Wiosną 1945 r. dostaliśmy kawałeczek zoranej ziemi w stepie. Ja z Walą posadziłyśmy tam trochę ziemniaków. Skąd wzięliśmy sadzonki, nie pamiętam. Ja później chodziłam je plewić. Na szczęście w świeżej urodzajnej ziemi wyjątkowo obrodziły. Nareszcie mogliśmy się najeść ziemniaków do syta. Podpatrując miejscowych ludzi, z siostrą Marysią wykopałyśmy z drugiej strony baraku dół, gdzie wsypałyśmy wykopane jesienią ziemniaki. Przed nadchodzącą zimą trzeba to było dobrze zabezpieczyć. Najpierw przykryliśmy żerdkami i gałęziami, suchą trawą, darniną i dużą warstwą ziemi. Właz do dołu był obramowany kawałkami żerdzi i przykryty jak cały dół. Na szczęście gdy śnieg grubo przysypał – ziemniaki nie zmarzły. Do dziś pamiętam jako największy przysmak w życiu, same ziemniaki bez tłuszczu popijane mlekiem. Skąd mleko? Siostra Helena, pracując jako księgowa dostała wypiskę do magazynu na parę litrów mleka.

Latem gdy szłam przez step do plewienia ziemniaków, znalazłam jeża. Przyniosłam go do domu. Przez dwa dni chodził po izbie. Któraś z rosyjskich kobiet widząc go powiedziała, że są dwa gatunki jeży: psi i świński. Ten jest świński co widzi po pyszczku i jest jadalny. Nie chciałam widzieć, jak Oleś Chowański go zabił, obdarł ze skóry i wypatroszył. Ja na nim ugotowała kaszę zmielona na żarnach. Po powrocie z pola siostra Marysia, która była zawsze głodna, zjadła go ze smakiem.

W kwietniu 1945 r. niespodziewanie dostaliśmy paczkę z tel-Awiwu. Już wtedy w Rosji Niemców nie było, pomyśleliśmy że to może od ojca, że ojciec żyje. Nadawcy nie było. Po latach dowiedzieliśmy się, że te paczki były wysyłane do zesłańców przez Międzynarodowy Czerwony Krzyż. Skromna to była paczka, ale nas bardzo ucieszyła. Był w niej sweter w kolorze khaki, podkolanówki w tym samym kolorze, nie była to wełna, ale jakieś na wpół sztuczne tworzywo. Najbardziej nas ucieszyły dwie połączone kostki mydła o przezroczystym czerwonym kolorze o silnym zapachu dezynfekcyjnym. Mydła nie widzieliśmy przez sześć lat. Jeszcze był w tej paczce słoiczek z tłuszczem roślinnym w kolorze białym. Przez jakiś czas mogliśmy się oszczędnie umyć mydłem, a do jedzenia dodać trochę tłuszczu.

Pierwszy raz 9 maja 1945 r. był dzień wolny od pracy. Przez całe sześć lat nikt z pracujących nie miał ani niedzieli ani innego dnia wolnego od pracy. 

Jesienią 1945 r. rozeszła się wieść, że będziemy wracali po Polski. Tylko kiedy? Zimą żaden transport nie wchodził w rachubę. Po nowym roku 1946 przyjechał do sowchozu przedstawiciel NKWD. Sprawdzał kto z Polaków jest uprawniony do repatriacji. Mogli wracać tylko rdzenni Polacy i Żydzi. Trzeba było przedstawić, że miało się obywatelstwo polskie. Ale przed wojną nikt z nas nie był pełnoletni i nie miał dowodu z potwierdzeniem obywatelstwa. Helena, jako najstarsza z rodzeństwa, rozmawiając z NKWD pokazała świadectwo z gimnazjum, gdzie było napisane wyznanie rzymsko-katolickie. Enkawudzista nie był taki głupi i jak to przeczytał, powiedział: jak wyznanie rzymsko-katolickie, to nawierno Polak. I to był dowód, że jesteśmy rdzennymi Polakami. Powiedział, że od piętnastu lat wzwyż mają wszyscy zrobić zdjęcia. Trzeba było iść na piechotę do Jawlenki oddalonej od sowchozu o 38 km. 

Był koniec kwietnia 1946 r. Już zaczynał topić się śnieg. Ja nie miałam żadnego obuwia więc siostra Wala pożyczyła u jednej z kobiet przysłane z frontu przez męża niemieckie saperki. Twarde skórzane buty, a ja miałam małe stopy i mimo owijania szmatami poobcierałam stopy do krwi. Jechał Kirgiz wierzchem na koniu. Wala zatrzymała go i poprosiła, żeby kawałek mnie podwiózł. Powiedział krótko „sadziś” i zaciął konia. Ja, siedząc z tyłu za nim, trzymałam się kurczowo rzemienia, którym był przepasany, ze strachem myślałam dokąd on mnie zawiezie.

Jadąc, śpiewał coś po kirgisku głośno zawodząc. Po paru kilometrach wysadził mnie przy stojącej przy drodze jedynej kirgiskiej chałupie. Zapukałam i otworzyła mi stara Kirgizka, nie odpowiadając ani słowem na moje pytanie. Mnie to nie zdziwiło, bo starzy Kirgizi albo wcale nie mówili po rosyjsku albo bardzo słabo. Czekałam, aż moja grupa dojdzie do tej chałupy. W naszej grupie szli: moje siostry Hela, Wala, Marysia i ja Anna, Sławek Stulba i Marysia Karpiówna. Sławek, który już prawie zapomniał języka polskiego, prosił żeby go poprawiać jak będzie odpowiadał na nasze pytania. I tak doszliśmy do Jawlenki, gdzie znaleźliśmy fotografa i zrobiliśmy zdjęcia., których nigdy nie widzieliśmy, bo zostały w aktach rosyjskich. Tam w „stołowoj” zjedliśmy „szczi” - czyli kapuśniak na wodzie bez żadnych dodatków. Mała miseczka kosztowała 5 rubli.

A wracając do zarobków i cen w kołchozach i sowchozach, to w kołchozach i sowchozach w czasie wojny i naszego tam pobytu nic nie płacono, a w sowchozie kto ciężko pracował i zarobił ponad 100 rubli – to jak był (bardzo rzadko) chleb, to musiał zapłacić za pajok (na pracującego 500 gr). Za służbowe walonki też potrącali z wypłaty. W tym czasie na bazarze (Korniejewka) osełka masła kosztowała 300 rubli. A w sklepie można było kupić pijałki (małe miseczki), drewniane malowane łyżki, puder i odziekałon (woda kolońska). Jeżeli był odziekałon, to tamtejsi mężczyźni kupowali e wypijali z braku wódki.
Z braku „spiczek” (zapałek) każdego dnia rano i wieczorem wychodziło się przed chałupę, patrząc z której chałupy z komina unosi się dym. Brało się jakiś czerep z rozbitego garnka i szło się po ogień, czyli żar palącego się kiziaka. Trzeba było szybko biec z przykrytym żarem ażeby nie zgasł po drodze. I w taki sposób rozpalało się w piecu, żeby coś ugotować. Niektórzy umieli wykrzesać ogień, przykładając do iskier pakuły i dmuchając rozpalali ogień. 

Najstarsza siostra Helena zaraz zagotowała sagan wody, rozebrała brata do naga, okryła jakąś płachtą a jego całe ubranie zalała wrzatkiem, by wyparzyć wszy. Lolek, gdy trochę odpoczął, opowiedział, że słyszeli że Polacy otrzymują dokumenty na wyjazd, a on z macochą żadnego zawiadomienia nie otrzymali. Siostra Helena już go zatrzymała w sowchozie Ałabije, gdzie mieszkaliśmy w baraku, i nie pozwoliła wrócić do Malinówki.

Na parę dni przed naszym wyjazdem do Piteropawłowska przyszła młoda kobieta – Rosjanka. Ze łzami w oczach prosiła, czy po naszym wyjeździe będzie mogła zamieszkać z rodziną Chowańskiej, która jako podająca się za Białorusinkę nie miała prawa wyjazdu do Polski. Ta kobieta pochodziła z Leningradu. W czasie wojny rosyjsko-niemieckiej była na froncie jako pielęgniarka, Tam, opiekując się rannym żołnierzem radzieckim, zakochała się w nim. Już po wojnie on wrócił do matki, która mieszkała w jednej izbie tego samego baraku co my. Ta kobieta młoda, ładna, inteligentna różniła się od tych wiejskich sowchozowych kobiet. Czy on nie chciał już z nią zamieszkać, czy ona widząc tak prymitywne warunki życia nie chciała pozostać i być z nim? Przyszła więc do naszej izby i już została, planując powrót do Leningradu. Miała gitarę, grała na niej i śpiewała, a łzy leciały jej z oczu. Oczywiście po rosyjsku, co w wolnym tłumaczeniu brzmiało: „dlaczego i po czym płyną z oczu łzy, to po wspomnieniu wielkiej miłości”. Nie bardzo pamiętam ale chyba miała na imię Ludmiła. Żegnając nas bardzo płakała.

Około 20 maja 1946 r. podjechała pod barak ciężarówka załadowana ziarnem pszenicy i kierowca żołnierz radziecki kazał nam wsiadać na pszenicę, że zawiezie nas do Pietropawłowska, gdzie już są podstawione wagony towarowe, którymi mamy wyjechać do Polski. Wiedzieliśmy już wcześniej o wyjeździe i byliśmy już przygotowani. Po sześciu latach nędzy nie było tego wiele. Jakieś ze dwa związane tłumoki, w których znajdowały się nasze rzeczy. Ja, nie mając żadnego obuwia, z kawałka starego brezentu uszyłam sobie kapcie. Nawet mi dobrze wyszły, bo jeszcze po przyjeździe do Polski chodziłam w nich do jesieni.

Prawo do powrotu do Polski mieli tylko rdzenni Polacy. Razem z moimi siostrami jechali: Rogowska Rozalia z córką Leokadia, Piekarska Anna z synem Wacławem i córką Regina, Maria Karpiówna, Stulba Sławomir z matką, imienia matki nie pamiętam, i Lichodziejewska. Pozostali ci, którzy podawali się za Białorusinów: Chowańska z córką Sonią (Zofią) i synem Olesiem, Maria Żuk, jeszcze jedna samotna, której nazwiska nie pamiętam i rodzina Podomackich. Pani Chowańska z córką i synem żegnali się z nami z płaczem, że oni zostają. Podobno po jakimś czasie mogli powrócić na dawne ziemie wschodniej Polski jako obywatele Związku Radzieckiego.

Dostaliśmy wiadomość, że nasza macocha z bratem Lolkiem nie dostała karty repatriacyjnej. Siostra Walentyna po drodze do stacji Pietropawłowsk jakimś sposobem dotarła do Jawlenki do władz rejonowych z interwencją, że macocha i nasz brak nie dostali dokumentów na wyjazd. Po przyjeździe do Pietropawłowska zostaliśmy umieszczeni w opuszczonej szkole, gdzie było tak ciasno, że nie można było się położyć. Spaliśmy na siedząco na podłodze oparci na naszych tłumokach. Siostra Helena zaraz udała się do urzędu repatriacyjnego, który składał się z komisji Polsko-Radzieckiej. Na szczęście przewodniczącą ze strony komisji polskiej była pani Spalona, żona inżyniera, oficera rezerwy z Wołkowyska, który jak się później okazało zginął rozstrzelany w Katyniu - figuruje w księdze Jędrzeja Tucholskiego „Mord w Katyniu”. Pani Spalona znała nas przed wojną i szybko załatwiła dokument repatriacyjny dla naszej macochy Marii Morżało i brata Aleksandra (Lolka), który był wpisany do jej karty repatriacyjnej. Po dwóch czy trzech dniach dowieźli ją do Pietropawłowska. Ja Anna, jako niepełnoletnia byłam dopisana do siostry Heleny. Nareszcie cała rodzina była w komplecie, oprócz ojca, o którego losie nic wtedy nie wiedzieliśmy. Mimo wcześniejszych porozumień generała Sikorskiego w 1942 r. i powstania armii generała Andersa, niewielu więźniów odnalazło swoje rodziny. Była ogłoszona amnestia, ale nie wszyscy z więzień i łagrów przeżyli. W Pietropawłowsku aż do dnia wyjazdu przebywaliśmy ponad dziesięć dni. Którejś nocy, a był to koniec maja spadł śnieg. Wprawdzie nie leżał długo, ale zrobiło się zimno. Nim dowieźli wszystkich uprawnionych do wyjazdu Polaków, trwało to najmniej dziesięć dni.

Co w tym czasie jedliśmy, czym żywiliśmy się nie bardzo pamiętam. Dostaliśmy na naszą 6-ścio osobową rodzinę parę rybnych konserw i parę puszek mleka skondensowanego. Ja na parę miesięcy przed wyjazdem, gdy już ta wiadomość była pewna, usiłowałam ususzyć trochę sucharów. Piekłam w piecu coś w rodzaju drożdżowych małych bułeczek z razowej mąki na drożdżach, które tamtejsze kobiety robiły z chmielu i otrębów. Ta mieszanka była zakwaszona, a potem wysuszona. Te małe chlebki suszyłam i chowałam w worku na piecu. Mieliśmy też ze sobą pół worka ziemniaków, które ja z Walą posadziłyśmy ubiegłego roku. Siostra Marysia przychodząc z pracy wiecznie głodna sięgała do worka, wyciągała suchar, moczyła w wiadrze z wodą i uciekała. Na moje krzyki, że to jest na wyjazd nie reagowała.

Nareszcie nadszedł dzień wyjazdu. Wagony bydlęce podstawione, a nam wszystkim kazali się zgromadzić koło stacji kolejowej. Przybyli przedstawiciele władzy radzieckiej, NKWD i orkiestra wojskowa. Przedstawiciele ze strony polskiej z panią Spaloną, jako przewodniczącą, i osoby działające w Związku patriotów Polskich, który został założony przez Wandę Wasilewską z chwilą powstania Armii Kościuszkowskiej pod dowództwem Zygmunta Berlinga. Orkiestra wojskowa odegrała hymn rosyjski a potem polski. Nastąpiły przemówienia ze strony radzieckiej i podziękowania, że w czasie wojny Polacy dobrze pracowali, a z naszej strony, że sześć lat przeżyliśmy nie widząc wojny. Wszystkie te przemówienia trwały dość długo. Pamiętam, że zaczął padać deszcz. Powoli wszyscy zaczęli się rozchodzić do wagonów, które już zostały wypełnione Polakami. Pociąg zagwizdał i długi skład pociągu ruszył w długą podróż do Polski.

Stacja Petuchovo, widok dzisiejszy
Po paru minutach zorientowaliśmy się, że nie ma z nami brata Lolka. Krzyki i chwila rozpaczy, co się z nim stało. Pierwszy krótki postój pociągu, który zatrzymał się na stacji Petuchowo. Hela wyskoczyła z wagonu, żeby go szukać, a on już biegł w naszą stronę. Okazało się, że w ostatniej chwili gdy pociąg ruszył, to wskoczył do jakiegoś innego wagonu. Wielka była nasza radość, że brat się odnalazł. Nikt już nas nie więził w zamkniętych wagonach pod eskorta żołnierzy z karabinami.

Ruszyliśmy z Pietropawłowska pierwszego lub drugiego czerwca 1946 r. Drzwi wagonu szeroko otwarte, a my nastolatki siedziałyśmy na brzegu ze spuszczonymi nogami. Nikt nam nie dawał nic do jedzenia i nie przynosił nam wody do picia. Co jakiś czas myliśmy się po kolei, zasłaniając myjąca się osobę jakąś płachtą. Do jedzenia mieliśmy ze sobą pół worka ziemniaków, trochę sucharów i parę puszek konserw. Najbardziej uciążliwe dla nas było to, że nigdy nie wiadomo było na jak długo pociąg się zatrzyma. Na postoju, gdy parowóz nalewał wodę i co jakiś czas zmieniała się obsługa pociągu, biegliśmy z garnkiem po wodę, ustawialiśmy przy torach kamienie, stawialiśmy garnek, zbieraliśmy jakieś patyki i szybko rozpalaliśmy ogień pod garnkiem. Wrzucaliśmy do garnka parę obranych i pokrojonych ziemniaków i po ugotowaniu była to nasza zupa. Czasem wlałyśmy trochę mleka z puszki, żeby nadać trochę smaku. Przeważnie w mleku maczaliśmy suchary i to był nasz luksus. Nie zawsze udało się coś ugotować, bo nigdy nie wiadomo jak długi będzie postój. Dobrze jak woda zdążyła się tylko zagrzać. Parowóz gwizdnął i pociąg powoli ruszył. Trzeba było szybko wylać wodę i wskakiwać do wagonu. Było i tak, że ziemniaki zdążyły się ugotować tylko w połowie. Dla nas to nie był problem, bo i tak się zjadło na wpół ugotowane. 

Coraz bliżej zbliżaliśmy się do Uralu. Nie pamiętam już przez jakie miasta jechaliśmy, ale zatrzymaliśmy się na stacji w Czelabińsku. Jest to duże, przemysłowe miasto na Uralu. Tam staliśmy parę godzin. Nie odchodziliśmy daleko od pociągu, bo nigdy nie było wiadomo, kiedy pociąg znów ruszy. Akurat dzień był pochmurny, a miasto spowite dymem z kominów fabrycznych. Coś tam pichciliśmy do jedzenia, jak zwykle w saganku postawionym na kamieniach. Wreszcie pociąg ruszył i trzeba było szybko wskakiwać do wagonu. Minęliśmy Ural i znaleźliśmy się po stronie europejskiej Związku Radzieckiego. Coraz bardziej zbliżaliśmy się do granic już wolnej Polski.

W Baranowiczach opuściła nas macocha, wysiadając z pociągu. Pojechała do swoich rodziców, gdzie pozostawiła swoją wówczas pięcioletnią córkę, którzy pozostali na obecnej Białorusi. Najgorsze było to, że nasz najmłodszy brat Lolek (Aleksander) był dopisany do jej karty repatriacyjnej i Lolek został bez żadnego dokumentu pozwalającego na powrót do Polski. W Baranowiczach wysiadły też siostry Wala i Marysia. Pojechały do Wołkowyska, gdzie mieszkaliśmy przed zsyłką.

Pozostała trójka: siostra Helena, ja Anna i Lolek pojechaliśmy w dalszą drogę. Dojechaliśmy do Brześcia, stacji granicznej między Związkiem Radzieckim a Polską. Do wojny 1939 r., aż do wkroczenia Sowietów, Brześć był miastem polskim. Przyklękaliśmy i całowaliśmy ziemię polską chociaż to nie była już ziemia polska. 

Po krótkim czasie do wagonów weszli chyba celnicy i NKWD. Piszę, chyba celnicy, bo nie byli w żadnych mundurach. Kazali wszystkim w wagonie przejść na jedną stronę i rozpoczęło się sprawdzanie kart repatriacyjnych i rewizja. Nasz brat Lolek nie miał żadnego dokumentu i groziło mu zatrzymanie w Związku Radzieckim. Ale nasza najstarsza siostra Helena była mądrą i bystrą dziewczyną. Kazała Lolkowi cofnąć się do tyłu i tam trwać w skulonej postaci. Jak już połowa sprawdzonych przeszła na druga stronę, my pozostali celowo zrobiliśmy tłok według instrukcji Heli, zgięty wpół przeszedł za naszymi plecami na druga stronę do tych skontrolowanych. O dziwo po kontroli jeden z enkawudzistów miał dwie złączone garście pełne złotych obrączek, kolczyków, a nawet pierścionków. I w taki sposób Lolek został przemycony przez granicę. Nie tylko Lolek, ale i Marysia Karpiówna była bez dokumentów i w taki sam sposób przejechała.

W czasie postoju w Brześciu było kilka godzin do odjazdu. Ja z Marysią K. poszliśmy do odbywającego się w pobliżu bazaru. Przy stoiskach był niesamowity tłok. Przedzierając się przez tłum usłyszałyśmy jak kobieta ze stoiska mówi półgłosem „uwaga, uwaga” po polsku. Nie zwróciliśmy na to uwagi, ale po wyjściu z tłoku Marysia zauważyła odpiętą górna kieszeń w kurtce, którą w 1942 r. dostała w zapomodze amerykańskiej. Okazało się, że w tej kieszeni miała kartę repatriacyjną, która jej skradziono. Od miejscowych Polaków dowiedziałyśmy się, że takie kradzieże były częste, bo w taki sposób, na podrobionych kartach, wyjeżdżali do Polski.

Po powrocie do wagonu zmartwioną Marysię też udało się przemycić. Niedługo pociąg ruszył. Z wysokiego nasypu zauważyliśmy nasze siostry Walę i Marysię, biegnące krzycząc i machając rekami, które dosłownie o kilkanaście minut spóźniły się do odjazdu. Pociąg się nie zatrzymał, a my przejechaliśmy przez most na Bugu i po drugiej stronie była już Polska. Nie bardzo już pamiętam jaką trasą jechaliśmy w Polsce, ale na pewno parę godzin staliśmy na stacji Łódź Fabryczna. Z Łodzi jechaliśmy prosto do Poznania. Tam staliśmy dwa dni. Poznań nie wyglądał na zniszczony, chociaż daleko nie odchodziliśmy od stacji, bo nigdy nie wiadomo kiedy pociąg ruszy i gdzie nas powiozą. Drugiego dnia jeszcze o zmroku ktoś chodząc walił w drzwi wagonu. Usłyszeliśmy wołania; „Hela, Hela”. To Wala i Marysia wsiadły w Brześciu do innego transportu, jak im poradzili jeszcze polscy kolejarze, i odnalazły nas w Poznaniu. Rano powychodziliśmy z wagonów, a tam na peronach czekali już na nas fotoreporterzy. Ustawili nas dużą grupę, wystawiając naprzód najbardziej nędznie ubranych i najgorzej wyglądające dzieci i młodzież. Bez przerwy robili nam zdjęcia. Jak potem mówiono byli to fotoreporterzy przeważnie ze Stanów Zjednoczonych. Rozeszła się wieść, że nasz transport jedzie na Ziemie Odzyskane, czyli na Pomorze Zachodnie – woj. szczecińskie. Przez dwa dni w Poznaniu jakoś tamtejsi mieszkańcy nie przychodzili do nas, nie pytali w czym mogą pomóc ani nie przynieśli choćby kawałka chleba.

Myśliborz (Neumarkt)
Nasz transport stał w Stargardzie Szczecińskim prawie cały dzień. Stargard był bardzo zniszczony, dookoła były same ruiny. Ostatnim etapem naszej podróży był Myślibórz. W stosunku do innych miast na terenie Ziem Odzyskanych, był mniej zniszczony. Najstarsza siostra Helena wysiadła i zaczęła wypytywać siedzącego przy wejściu na peron dworca kolejarza, jak tu się żyje. Odpowiedział, że całkiem znośnie, a że pociąg i tak dalej nie jechał więc postanowiliśmy wysiąść. Staliśmy na peronie z tłumokami – resztkami ubrań, które nam zostały po sześciu latach zesłania, nie wiedząc dokąd pójść i gdzie zamieszkać.


Starszy kolejarz o nazwisku Mazan powiedział, że w jednopiętrowej kamienicy gdzie on mieszka jest na poddaszu wolne mieszkanie. Po uzyskaniu od niego adresu poszliśmy tam. Były to w części strychu dwa małe pokoiki i kuchenka. Jeden z pokoi miał normalną ścianę i okno, bo był to wykusz w dachu. Drugi pokój miał ścięta ścianę do wysokości nie większej niż metr dwadzieścia od podłogi. Dwa małe okienka były na dachu. Kuchenka była mała z szybą w dachu. Dla nas drewniana podłoga była już luksusem. Nie było tam żadnego sprzętu, nawet jakiegoś stołka do siedzenia. Wszystko było bardzo zakurzone. W pierwszym odruchu umyliśmy podłogi. Na noc rozłożyliśmy resztki połatanych kołder na podłodze i tak spaliśmy. Na strychu zauważyliśmy wiszącą pierzynę. Pomyślałyśmy, że to pozostałości po Niemcach i wzięłyśmy ją. Na drugi dzień przyszła pani Mazanowa i powiedziała, że to jej pierzyna. Przepraszając za pomyłkę oddaliśmy.

Nie mieliśmy co jeść i z czego żyć. W P.U.R. można było raz dziennie dostać zupę. Był też problem, bo nie było żadnego naczynia, w czym ją przynieść. Na strychu znaleźliśmy stary poniemiecki garnek i to był nasz pierwszy sprzęt. Po naszym powrocie minął już przeszło rok. Wszystko już było zajęte, a my nie dostaliśmy ani mieszkania ani żadnej zapomogi. Razem z naszą rodziną składającą się z sióstr Heleny, Walentyny, Marii, Anny i brata Aleksandra, osiedlili się w Myśliborzu również: p. Rozalia Rogowska z córką Leokadią, Piekarska Anna z córka Reginą i synem Wacławem, Lichodziejewska samotna, imienia nie pamiętam i jeszcze jedna rodzina, której nazwiska nie pamiętam: Sudnik z córką Jadwigą i siostra matki Wiktorią. Ja wkrótce pojechałam do krewnych, którzy mieszkali koło Świebodzina. W końcu lata wróciłam bo trzeba było iść do szkoły wieczorowej. Wtedy w jeden rok szkolny zaliczało się dwie klasy. W tym czasie moje siostry przeniosły się do innego mieszkania. Siostra Helena zaczęła pracować w banku, a Walentyna w magistracie. Siostra przez magistrat załatwiła meble: dwa różne drewniane łóżka, okrągły niestabilny stół, małą kanapkę, która miała dziury w pokryciu i wyłaziły sprężyny. Fotel o trzech nogach (jednej było brak), który musiał stać oparty o ścianę i piec. 

Anna Morżało, rok 1950
W 1947 r. poszłam do pracy w zakładach odzieżowych – szwalni. Szyliśmy na maszynach spodnie i bluzy do SP (Służba Polsce), koszule męskie, sukienki i spodnie drelichowe. Praca była na dwie zmiany, 1-sza od godz. 6 do 14. 2-ga od 1-22. Ze względu na szkołę wieczorową pracowałam tylko na pierwszą zmianę. Tam przepracowałam 14 miesięcy, a po skończeniu kilku miesięcznego kursu dla księgowych pracowałam jako księgowa w Powszechnej Spółdzielni Spożywców w Myśliborzu. Za zarobione pieniądze mogłam już kupić sobie lepsze ubranie i coś do mieszkania. Takie były trudne warunki po powrocie ze zsyłki w Kazachstanie nie tylko mojej ale i reszty rodziny. 


Bez ojca i matki musieliśmy sobie radzić i zaczynać życie od początku. O ojcu nie mieliśmy żadnych wiadomości. Dopiero po latach wiadomo było, że ponad 6.000 policjantów zostało zastrzelonych przez NKWD w kwietniu 1940 r. Los mojego ojca jest do dziś dnia niewyjaśniony, pomimo wielu prób odszukania jego śladów. Pisaliśmy wszędzie, do Czerwonego Krzyża i innych organizacji, ale odpowiedź była zawsze taka sama - brak wiadomości o Aleksandrze Morżało. Do dziś u schyłku mojego życia czuję żal, że po powrocie do Polski 24 czerwca 1946 r. nikt nam w niczym nie pomógł. Nie przydzielono nam ani mieszkania, ani żadnej zapomogi, by zacząć życie od nowa.






Dwa wiersze poświęcone bolesnym wspomnieniom wojennym, napisane przez Marię Wojtaszak z domu Morżało. 



Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty