Kresowa i syberyjska historia Anny Naczke z domu Morżało
Aleksander Morżało |
Nazywam się Anna Naczke, z domu Morżało, córka Anny i Aleksandra Morżało, ur. 25.10.1929 r. w Mścibowie, powiat Wołkowysk, woj. białostockie. Mój ojciec ALEKSANDER MORŻAŁO, syn Władysława i Agaty, urodzony 6 sierpnia 1895 r. pochodził z Biskupic (pow. Wołkowysk), znajdujących się wtedy w zaborze rosyjskim. w 1914 r., w chwili wybuchu I Wojny Światowej, 19 letni Aleksander został powołany i wcielony do armii rosyjskiej jako kawalerzysta. Był dwukrotnie w niewoli austriackiej, z której uciekł za drugim razem. W czasie działań wojennych został poważnie ranny, na zawsze zachowując na lewym ramieniu źle zrośniętą bliznę po cięciu od szabli. Miał też oryginalną szablę wojskową, którą zachował po wojnie.
Aleksander Morżało na służbie (po prawej) |
Po odzyskaniu niepodległości w 1919 r. ojciec wstąpił do Policji Państwowej, już od samego początku jej powstania w 1919 r., i do wybuchy wojny tzn. do 1 września 1939 r. był funkcjonariuszem w stopniu starszego przodownika. W 1939 r. osiągnął 20 lat służby i otrzymał medal zasługi za długoletnią służbę. W sumie przed wojną posiadał 5 odznaczeń: 3 krzyże i dwa medale (albo odwrotnie), o czym świadczą beretki na zdjęciu w mundurze. Jako dzieci często oglądaliśmy te medale. Nie potrafię jednak określić jakie to były medale, bo w chwili gdy NKWD przyszło po nas w nocy 13 kwietnia 1940 r., były już one wcześniej schowane przez siostrę Helenę w domu na strychu.
Ojciec służył m. in. w gminie Dobrowola na stanowisku komendanta posterunku (od 1922 do 1924 r.), potem w Świsłoczy (od 1925 do 1926 r.) a następnie w Mścibowie (od 1927 do 1930 r.). Od 1931 do 1934 r. pracował ponownie w Dobrowoli, gdzie zajmował stanowisko Komendanta Policji Państwowej. Karierę zawodową kontynuował w Wołkowysku, w wydziale śledczym, prawdopodobnie politycznym, Komendy Powiatowej Policji gdzie, w randze starszego przodownika, zajmował stanowisko zastępcy kierownika wydziału aż do września 1939 r. Do pracy chodził w ubraniu cywilnym.
W Wołkowysku mój ojciec osiadł na stałe i wybudował dla naszej rodziny dom z ogrodem, przy ulicy T. Kościuszki 163/B. Posiadał również 5 ha ziemi i 600 mq działki budowlanej w rodzinnej wsi Biskupice. Moja matka Anna, z domu Saczków, urodziła się w 1900 r. w Borkach. Rodzice Anny to Teodor i Aleksandra Saczko z domu Samoszuk – bliższych danych brak. Mieszkali w Dobrowoli. Aleksander Morżało i Anna Saczków pobrali się prawdopodobnie w 1922 r. Co do wyznania naszej matki, to z chwilą zawarcia ślubu była katoliczką i cała nasza rodzina zawsze była wychowywana w tej wierze.
Co do życia dalszych krewnych ze strony matki, to nie do nas należy ich ocena. Wiara prawosławna to też jest wiara chrześcijańska, ma te same przykazania tylko w innym obrządku i należy ja traktować z szacunkiem. Nasza rodzina Morżało – ojciec Aleksander i matka Anna i my ich dzieci od samego urodzenia byliśmy katolikami i przyjęliśmy wszystkie sakramenty nakazane przez wyznanie rzymsko-katolickie.
Panorama Wołkowyska z Górą Szwedzką |
Widok ul. Kościuszki w Wołkowysku |
Rodzina Morżało oraz siostra Anny Ludmiła, stojąca w tyle |
W naszej rodzinie urodziło się pięcioro dzieci: najpierw córka Helena w 1923 r., następnie Walentyna w 1926 r., potem Maria w 1928, ja Anna w 1929 i syn Aleksander w 1930 r. W domu Morżałów zatrudniano zawsze służącą do pomocy przy prowadzeniu gospodarstwa domowego. Elżbieta była stałą pomocnicą pani domu.
Kiedy byliśmy jeszcze bardzo mali, naszą rodzinę spotkała pierwsza tragedia. Nasza matka Anna ciężko zachorowała na skutek powikłań po przeziębieniu. Ojciec starał się robić wszystko aby ratować matkę. Początkowo leczona była w szpitalu w Wołkowysku, następnie w Białymstoku skąd niebawem, wobec ciągle pogarszającego się stanu zdrowia, przetransportowano ją do szpitala Dzieciątka Jezus w Warszawie (samochodem udostępnionym przez Komendę Wojewódzką w Białymstoku). Siostry szpitalne prawie codziennie przy-syłały kartki pocztowe z informacją o stanie zdrowia pacjentki. Niestety, mimo wszelkich starań, 23 lipca 1933 r. nasza matka Anna zmarła w wieku 33 lat na suchoty galopujące, po zaledwie trzech tygodniach choroby. Wiadomość o jej śmierci przyszła do ojca telefonicznie. Zabierając ze sobą tylko najstarszą 10-letnią córkę Helenę, udał się on do Warszawy po żonę. Specjalnym samochodem przywieziono ją do Wołkowyska i tam pochowano. W pogrzebie uczestniczyła liczna delegacja Policji oraz ówczesnego stowarzyszenia “Rodzina Policyjna”. Grób naszej matki Anny Morżało zachował się do dzisiaj.
Jeszcze w
tym samym roku, w pięć miesięcy po śmierci naszej matki
Anny, ojciec ożenił się ponownie. Drugą żoną i macochą
pięciorga dzieci z pierwszego małżeństwa została dużo od niego
młodsza Maria Szerszenowicz, córka Jana i Janiny
Szerszenowicz, ur. 20.01.1911 r. i pochodzącą z folwarku w
Kruszynie koło Świsłoczy, (zm. 18.02.1987 r. w Polanowie
(Polanów). Jej ojciec Jan Szerszenowicz był dyrektorem w jakiejś
firmie. Miał syna z pierwszego małżeństwa, ale myśmy go nie
znali. W sierpniu 1935 r., z drugiego małżeństwa naszego
ojca urodziła się córka Emilia, więc wraz z przyrodnią siostrą
było już nas sześcioro. Mieszkaliśmy dalej w Wołkowysku. My, dzieci Anny i Aleksandra Morżało uczęszczaliśmy
do miejscowych szkół.
Aleksander i Helena Morżało nad trumną żony i matki Anny |
Ślub Aleksandra Morżało i Marii Szerszenowicz, 1933 rok |
Synagoga Wielka w Wołkowysku |
Aleksander Morżało (pierwszy z prawej w ostatnim rzędzie) z kolegami przed starym budynkiem Komendy Powiatowej Policji w Wołkowysku |
Dworzec kolejowy Wołkowysk Centralny, widok w 1942 r. |
W czasie niemieckich bombardowań zniszczeniu uległ most w Zelwianach, miejscowości biorącej nazwę od rzeki Zelwy, wpadającej w tym miejscu do Niemna. Na inaugurację mostu, zbudowanego tuż przed II Wojną Światową, przybyli premier Sławoj Składkowski oraz minister skarbu Eugeniusz Felicjan Kwiatkowski, który przeszedł do historii jako budowniczy portu i miasta Gdyni. Ja, która w lecie przed wybuchem wojny przebywałam na obozie w Mostach nad Niemnem, miałam zaszczyt wręczyć ministrowi Kwiatkowskiemu, jako harcerka, bukiet polnych kwiatów uzbieranych przez dzieci.
Defilada 3 Pułku Strzelców Konnych |
Gdzie ojciec był do chwili aresztowania, nie wiadomo. Podobno ukrywał się u swojej siostry Maryli we wsi Jesionowice koło Wołkowyska. Nic mi nie wiadomo żeby miał uciekać na Litwę z Arciszewskim.
Armia Czerwona wkraczająca do Polski 17 września 1939 r. |
Jeszcze przed wejściem Czerwonej Armii do naszego domu wpadło kilku miejscowych komunistów z czerwonymi paskami na rękawach i z różną bronią, kazali nam dzieciom z macosze stanąć twarzami do ściany z podniesionymi rękami. Kierując broń w naszą stronę wrzeszczeli: ”Gdzie jest Morżało?” Część z nich latała po domu i na strych szukając naszego ojca. Arciszewska, która u nas wtedy czasowo mieszkała, podrzuciła czapkę policyjną swojego męża, którą z triumfem zatknęli na lufę karabinu, wołając: „Czapkę już mamy. Morżało też dostaniemy w swoje ręce”. Oczywiście ojca nie było, a odchodząc grozili: „My i tak dostaniemy go w swoje ręce, bo on przed wojną zwalczał komunistów”. To był wtedy czas bezprawia bo i Niemcy i Rosjanie do Wołkowyska jeszcze nie dotarli.
Kiedy wkroczyli Sowieci, w mieście były już widoczne skutki wojny. Wszystkie sklepy były już pozamykane, ludzie stawali w kolejce o 3-ciej w nocy aby móc kupić chleb. Wkrótce, późną jesienią w listopadzie albo w grudniu, wprowadzono kartki na chleb. Rodzina Morżało mogła liczyć w tej sytuacji na 3-miesięczne pobory Aleksandra, które wypłacono mu tuż przed wybuchem wojny, tak jak wszystkim urzędnikom państwowym. (Macocha Anny miała jeszcze srebrne 5- i 10-złotówki, pochodzące z tej wypłaty, na Sybirze.)
Nie pamiętam kiedy otwarto szkołę powszechną, bo średnie już były nieczynne. Nasza szkoła powszechna przy ul. Żwirki i Wigury – nie wiem czy dobrze pamiętam, otwarta została w końcu października lub listopada. Nauka odbywała się na trzy zmiany. Wprowadzono język rosyjski, niemiecki a po nowym roku 1940 język białoruski.
Rotmistrz Szyłkarski |
Siostra udała się do niego na rowerze. Rotmistrz potwierdził Helenie, że ojciec był krótko u niego ale dokąd się udał, nie wiedział. Zbliżał się wieczór, Helena, która bała się wracać do domu późną porą na rowerze, chciała zatrzymać się na noc w domu rotmistrza, ale on sprzeciwił się temu kategorycznie i ponaglał Helenę, aby wracała do domu z powodu przerażającego planu, który rotmistrz miał zamiar zrealizować tej samej nocy i o którym wspomniał Helenie. Jak potem dowiedzieliśmy się, tej nocy w porozumieniu ze swoją siostrą rotmistrz zastrzelił matkę, potem siostrę, oblał benzyną i podpalił zabudowania, sam się zastrzelił, a przedtem ruchomy majątek rozdał okolicznym chłopom.
W międzyczasie, nie wiem na jakiej podstawie, przydzielili nam na mieszkanie pięciu młodych mężczyzn – komunistów ze wsi. Pamiętam tylko, że jeden miał nazwisko Hryc, a drugi na imię Józek. Dwóch pracowało na poczcie, jeden w milicji, bo nosił broń, a dwóch pozostałych nie wiem.
Gdzieś około 9 lub 10 października 1939 r. ojciec wrócił do domu. Jak później dowiedzieliśmy się, ukrywał się na wsi u swojej starszej siostry Maryli. W międzyczasie Sowieci po całym mieście rozwiesili duże plakaty z informacją, że kto się ujawni nie będzie represjonowany. Być może to było powodem powrotu ojca czy, jak mówiła najstarsza siostra Helena, na powrót ojca nalegała nasza macocha. Jako przykład i dowód mogło być to, że już na początku okupacji sowieckiej swoją pięcioletnią córkę Emilię wywiozła do swoich rodziców, którzy mieszkali w osadzie Kruszyna i stopniowo wywoziła do nich swoje rzeczy.
NKWD aresztowało ojca 13 października 1939 r. w nocy. Do domu wpuścili ich wejściem od frontu przymusowi lokatorzy. Ojciec nawet się z nami nie pożegnał, bo nie pozwolił nas budzić. I tak przebywał w domu tylko przez 3-4 dni. Do końca 1939 r. ojciec był więziony w Białymstoku. Siostra Helena próbowała dowiedzieć się czegoś o ojcu. Poszła do siedziby NKWD, która mieściła się w budynku starostwa, ale strażnik nie chciał jej wpuścić do środka. Na pytanie strażnika po rosyjsku, kto i na kiedy ja wzywał, nie rozumiejąc dobrze języka rosyjskiego odpowiedziała, że „Teraz o..”. Akurat w tym czasie naczelnikiem NKWD był Tarasow i strażnik powiedzenie „Teraz o...” zrozumiał jako Tarasow. Wpuścił ją do Tarasowa, a ten widząc młodą dziewczynę, po wysłuchaniu jej po co przyszła, powiedział: „Nie bezpokojciś, ociec skoro wiernutsia”.... ale ojciec już nigdy nie wrócił.
Przy
przesłuchaniach, przeważnie w nocy, więźniów strasznie torturowano – szczególnie policję, jak mówiono Wiarygodnym przykładem niech
będzie to, że jeden z aresztowanych policjantów z Wołkowyska
popełnił w więzieniu samobójstwo. Najadł się szkła z
potłuczonego słoika, a krótko przed śmiercią pozwolili mu na
widzenie z żoną. Powiedział żonie „Gdybym przeżył, zrobiłbym
jeszcze raz to samo, bo przy przesłuchaniach tak torturują, że
tego nie można wytrzymać. Najbardziej torturują Morżałę”
(mego ojca). Wkrótce ten policjant zmarł, a to przekazała naszej
macosze jego żona. Niestety nie pamiętam nazwiska tego policjanta,
prawdopodobnie nazywał się Szyszło. Po tym wypadku, w paczkach do więzienia (raz w miesiącu) zabroniono już
podawać, oprócz bielizny, cokolwiek w
szklanych naczyniach.
Panorama Grodna |
Po nowym
roku 1940 ojca przewieziono do więzienia w Grodnie. Pierwszą paczkę
z czystą bielizną przyjęli w Grodnie w lutym. Pierwszy ale
niepewny ślad to była mała kartka rzekomo od ojca, w formie
potwierdzenia pisana jakby na nieheblowanej desce po rosyjsku „Бельё
получил” (bieliznę otrzymałem), bez daty i podpisu. Wiem,
że ojciec znał rosyjski, bo urodził się i był już dorosłym w
czasie zaboru rosyjskiego. Ale trudno nam było rozpoznać, czy to
pismo ojca, bo nigdy nie widzieliśmy
pisma ojca w języku rosyjskim. Jako dziecko widziałam tą kartkę
„bielio połucził”, bez podpisu, ale niestety gdzieś zaginęła.
Gdzieś w
marcu siostra Helena pojechała do Grodna z paczką dla ojca do
więzienia. Powiedziano jej, że ojca już tam nie ma, że został
wywieziony do Mińska lub Smoleńska.
W tym czasie
macocha więcej przebywała u swoich rodziców, gdzie była jej
córka. Siostrze Helenie powiedziała, że wyjedzie a my mamy pójść
do stryjów- braci ojca. Los chciał, że przyjechała do domu do
Wołkowyska i tu w nocy z 13 na 14 kwietnia 1940 r. przyszło pięciu
uzbrojonych w karabiny z bagnetami i jeden z nich odczytał, że
według prawa jako wrogowie władzy sowieckiej będziemy przesiedleni
w głąb Rosji Radzieckiej. Pięciu uzbrojonych sołdatów przeciwko
pięciorgu dzieci i dwudziestoośmioletniej macosze! Kazali ubierać
się i pakować. Wszystko wiązano w toboły ciągle poganiając
„Sobierajcieś bystriej, bustriej”. Jeden w ludzkim odruchu
szepnął siostrze, żeby brać wszystko co mamy do jedzenia, bo
pojedziemy bardzo daleko. Pod eskortą kazali nam wsiadać na otwartą
ciężarówkę, wrzucono nasze toboły i ruszyliśmy. Po drodze
dosadzili Żydówkę z szesnastoletnią córką. Nie wiedzieliśmy
kim one są.
Jeszcze
przed nasza zsyłką w mieście panował chaos. Sklepy były
nieczynne. Zimą, która owego roku była bardzo mroźna, już od
3-ciej w nocy trzeba było stać przed piekarnią, żeby kupić
chleb. Stało się godzinami w kolejkach po sól, olej, bo nic innego
nie było. Pod koniec 1939 r. wprowadzono kartki na chleb.
Stacja Wołkowysk Centralny |
Wracając do
naszego aresztowania.... wyładowali nas na stacji Wołkowysk
Centralny. Były u nas
dwie stacje kolejowe, Wołkowysk Miasto i Wołkowysk Centralny. Wołkowysk był dużym węzłem kolejowym, gdzie przyjeżdżały
pociągi międzynarodowe. Było jeszcze ciemno gdy kazali nam wsiadać
do wagonów towarowych. Pusty wagon, nie ma nawet gdzie usiąść.
Małe okienka były przedzielone wzdłuż grubym metalowym prętem.
Ciągle dowozili nowe rodziny. Wagony się zapełniały i było coraz
ciaśniej. Wiadomość o wywózce rozeszła się w mig. Już od świtu
w sobotę tłumy ludzi napierały na wagony. Rozległy się krzyki i
nawoływania po nazwisku i imieniu. Każdy z zewnątrz usiłował
odnaleźć swoich bliskich lub znajomych. Kordon krasnoarmiejców na
koniach usiłował powstrzymać nacierające tłumy. Nie całkiem się
to udawało, bo ludzie docierali do wagonów i przez okienka wrzucali
żywność a przede wszystkim chleb, nie patrząc czy w wagonie był
ktoś znajomy, krewny, czy obcy. My mieliśmy niewiele żywności
zabranej z domu, ale po pewnym czasie, dzięki spontanicznej
ofiarności dobrych ludzi, mieliśmy jej
nawet sporo.
W nocy z soboty na niedzielę Sowieci przemieścili wagony na inne
tory między pustymi wagonami towarowymi. Niewiele to pomogło, bo i
tam dotarły tłumy ludzi. Tłum gęstniał, nie reagował na okrzyki kransnoarmiejców aby się rozejść choć sołdaci napierali końmi w środek
tłumu, wymachując nahajami i wrzeszcząc by tłum ludzi ustąpił.
W niedzielę 15 kwietnia przed południem transport wypełniony ciasno ludźmi ruszył w niewiadomym kierunku. Wielki
płacz rozlegał się ze wszystkich wagonów, a potem nabożne
pieśni. W tym czasie, ale o tym dowiedzieliśmy się później,
ksiądz w kościele odprawiał za nas mszę.
Jechaliśmy
w nieznane. Raz na dobę uzbrojeni żołnierze otwierali drzwi
wagonów i wypuszczali nas partiami, przeważnie wieczorem na
krótkich postojach gdzieś w polu, dla załatwienia potrzeb
fizjologicznych. Gdy chcieliśmy odejść trochę dalej – sołdat
zniżał karabin z bagnetem i darł się: ”sadziś zdzieś”.
Okazało się, że wiozą nas pod silnym uzbrojonym konwojem jak
więźniów. Jechaliśmy przez Polesie zalane wodą, bo był to czas
roztopów. W Łunińcu na małej stacyjce staliśmy parę godzin.
Wyładowano nas z polskich wagonów i czekaliśmy na załadowanie do
większych rosyjskich. Podobno parę osób uciekło wtedy z
transportu. Tego samego dnia przeładowano nas do wagonów
radzieckich. Żegnaliśmy, całując z płaczem, ziemię polską.
Były to też wagony towarowe, większe od naszych, z dechami wyżej
do spania i otworem w podłodze do załatwiania potrzeb
fizjologicznych, osłoniętym z jednej strony dyktą i płachtą
zamiast drzwi. To była
nasza ubikacja w wagonie. Teraz już
nas w ogóle nie wypuszczano z wagonu.
Kierowano nas bardziej na
południe przez Ukrainę. Raz na dobę, przeważnie w nocy otwierano
wagon i żołnierz wołał: „dwa czełowieka, czetyre wiadra po
kipiotok”. Była to bura ciepła jakaś ciecz, ale coś trzeba było
pić. Ze dwa razy, a może trzy dano nam na terenie Ukrainy posiłek.
Była to jakaś zupa i kasza bodajże kukurydziana i coś w rodzaju
gulaszu z płuc. Nie smakowało to nam, bo jeszcze nie zaznaliśmy
prawdziwego głodu.
Z większych
miast, przez które przejeżdżaliśmy to: Homel, Kursk, Woroneż,
Saratow, Tambow, Kaługa, Ufa i Świerdłowsk. Zbliżaliśmy się do
Uralu. Przejechaliśmy przez kilka tuneli przez Ural i dojechaliśmy
do Czelabińska. Pamiętam przedtem bure wody Wołgi, przez którą
przejeżdżaliśmy. Wszystko to widzieliśmy przez otwory w
zakratowanych okienkach. Aby jakoś wypełnić czas i nie wpaść w
depresję, oprócz opowiadań śpiewaliśmy wszyscy pieśni
patriotyczne, ale najwięcej pieśni nabożnych.
Któregoś
dnia na krótkim postoju otworzyły się drzwi i wszyscy trochę
wystraszeni zamilkli. Ukazał się żołnierz radziecki, popatrzył
na nas i łagodnym głosem powiedział: „Niczego, niczego, mol” i
zamknął drzwi.
29 kwietnia
1940 r. po dwóch tygodniach jazdy dojechaliśmy jak się okazało do
stacji docelowej Kijały. Siedzieliśmy na swoich tobołkach grupami,
nie wiedząc co dalej z nami będzie. Wokoło pusty step, jakieś
ambary (spichrze) a pod nimi siedzący po turecku Tatarzy. Oczy mieli
skośne i jak zapamiętałam, jakieś zaropiałe.
Wiał zimny wiatr i
marzliśmy. Przecież tam to była jeszcze wczesna wiosna. Po iluś tam
godzinach zaczęły podjeżdżać otwarte ciężarówki i tak nas
ładowano jak siedzieliśmy grupami ile się zmieści na skrzyni.
Przywieziono nas do odległego 80 km sieła Malinówka, Jawlenskij
rejon, Siewiero kazachst. Obł. Wyładowano przed kantorą
zziębniętych i głodnych. Na wieść, że przywieźli polskich
„pomieszczyków, panów i krwiopijców” zbiegła się chyba cała
wieś. Ludzie w jakiś sposób świętowali, bo było to akurat w
niedzielę wielkanocną prawosławnych świąt. Po jakimś czasie
rozdzielono nas na kwatery. Nasza rodzina była największa, bo sześć
osób, zamieszkała u samotnego człowieka o polskim nazwisku
Zieliński. Były to dwie izby chałupy budowanej z samanu (saman –
ziemia zmieszana z plewą, formowana w większe prostokątne bryły
wysuszane na słońcu), co na tamte warunki było prawie luksusem. Co
rusz przychodziła do nas jakaś kobieta ze wsi przynosząc to
kawałek chleba, to trochę ziemniaków, albo mleka. Dobre to były
kobiety i jak nam później opowiadały żal im nas było. Co to za
pany i krwiopijcy! Zmęczeni i zziębnięci, przeważnie małe dzieci
i kobiety. Tylko dwóch mężczyzn z rodzinami było wśród nas
Polaków. Wacław Karpio z matką i siostrą Marysią i Stanisław
Otewiński z żoną Jadwigą, małym dwuletnim dzieckiem Olkiem i
teściową Drewiczową.
Trzeba było dalej z czegoś żyć.
Zaczęliśmy się wynajmować do ludzi do jakiejkolwiek pracy. Głodu
jeszcze nie było. Pierwsza moja praca to robienie kiziaków jako
opał na zimę. Na początku z siostrą brzydziłyśmy się nakładać
rękami wymieszany krowi nawóz do form w kształcie większych
cegieł. Potem już
nam ręce nie śmierdziały. Za dzień pracy dostawałyśmy jakieś
jedzenie w przerwie i dwa – trzy litry mleka lub trochę
ziemniaków, a to już było coś. Mamusia ze starszymi siostrami
pracowały w kołchozie przy sianokosach, pieleniu a potem przy
żniwach. My dwie młodsze siostry chodziłyśmy też do pracy z
kobietami. Do pielenia słoneczników, pszenicy - z piołunu i ostu,
i ziemniaków. Na początku śmiały się z nas kobiety, że nie damy
rady, ale o dziwo nie raz wykonywałyśmy nawet normę dzienną. A
wszystko to za pajdę chleba, który przywozili nam na pole.
Tylko
przez lato mieszkaliśmy u Zielińskiego. Potem on sprzedał chałupę
pimnakatom (tak się nazywali ci co wyrabiali walonki) i trzeba było
się wynosić. Przyjęła nas kobieta Sońka Grycajenkowa, która
sama miała czworo dzieci. Ciasno tam było i po raz pierwszy
spotkaliśmy się z okropną plagą wszy. Nie było mydła ani nic
innego w czym można by było prać. Robiło się ług z popiołu,
tylko z piołunu, bo drewna nie było, i w tym myło się głowy i
prało. Głowę przed wszami nacierało się naftą, a właściwie
ropą, bo czystej nafty nie było. Gorzej było z zawszoną odzieżą.
Czasem jakaś dobra kobieta zapraszała nas do bani (prymitywnej
łaźni), gdzie można było wyparzyć odzież, albo się zalewało
wrzątkiem. Nie na długo to pomagało, bo wszyscy dookoła byli
zawszeni z braku mydła i innych środków do prania.
Nie
wspomniałam jeszcze o innych kłopotach i zmartwieniach związanych
ze zmianą klimatu i warunkami bytu. Po paru tygodniach pobytu
dostaliśmy okropnej biegunki a jedna z sióstr, Marysia, wysypki na
całej twarzy i strupów na głowie, w których zalęgły się wszy.
Smarowanie ropą naftową przynosiło jej piekący ból, ale to
lepsze było od wszy. Ja jesienią zachorowałam, do dziś nie wiem
na co. Miałam silną gorączkę, nie mogłam się podnieść i z
trudnością otwierałam oczy. Nie chciałam nic jeść, tylko ciągle
piłam wodę.
Zimą z roku
1940 na 41 mieszkaliśmy już u Ukraińców Wróblewskich. On z pochodzenia
Polak dość dobrze mówił po polsku. Ciasno tam było nieludzko.
Dziewięć osób w jednej małej izbie, do tego cielę i dwoje
jagniąt. Do smrodu
przyzwyczailiśmy się, byleby było ciepło. Gospodyni nie była
przychylnie do nas nastawiona. Wymawiała nam, że przy jej opale
gotujemy, tak że często jedliśmy niedogotowane, bo nie pozwalała
dołożyć do pieca. Może to wynikało z jej choroby, bo często
leżała i była taka żółta na twarzy. Po jakimś czasie zmarła.
Pierwsze
Święta Bożego Narodzenia na Syberii spędziliśmy mieszkając u
Wróblewskich. Opłatek dostaliśmy w liście z Wołkowyska.
Namiastki choinki nie było, bo tam one nie rosły. Na wigilię
miałyśmy kutię z pszenicy obłuskanej w „stupie” i korże
(placki z ciasta pieczonego prosto na gorącej płycie paleniska) i
trochę kiszonej kapusty. To był jeszcze rarytas. Oczywiście
śpiewaliśmy kolędy i płakaliśmy z żalu, że nie ma z nami ojca
i nie wiemy gdzie jest. Od ciotek z Polski (chociaż tam już byli
Rosjanie) otrzymaliśmy trzy, albo cztery paczki. Były to nieduże
ilości mąki i kaszy. Marzyliśmy o jakimkolwiek tłuszczu, ale
nigdy go nie otrzymaliśmy. Ja do swojej klasy w szkole napisałam
list i o dziwo doszedł. Wychowawca, jeszcze Polak, pan Jackowski
czytał głośno całej klasie i płakał – tak pisały mi później
koleżanki.
Przez całą
zimę imałyśmy się różnych zajęć by coś zarobić. Robiłyśmy
całymi dniami, siedząc na posłaniu, swetry z wełny owczej i waty,
rękawice, pończochy, chustki. Cięłyśmy przywiezione
prześcieradła z płótna na chustki, wyszywając w jednym rogu
jakiś wzorek i sprzedawałyśmy za trochę mleka, ziemniaków lub
miskę kapusty kiszonej. Nam dziewczętom przypadała rola mielenia
na żarnach pszenicy i gotowania na zmianę. Pszenicę mieliśmy ze
sprzedaży dużego przedwojennego kożucha. Dostaliśmy
za niego dużo, bo aż sześć pudów ziarna. (1 pud = 16,38 kg)
Jeszcze tej zimy ludzie mieli pszenicę i mieli co jeść.
Mieliśmy
też trochę kartofli, bo jesienią wynajmowałyśmy się do kopania
i za dzień pracy dostawaliśmy wiadro ziemniaków. Gorzej było z
tłuszczem, bo tego w ogóle nie było. Kiedyś macocha zarobiła
szyciem dwie kaczki. Dzieliliśmy je na ćwiartki i gotowałyśmy
zupę. Ale ćwiartką po ugotowaniu podzieloną na sześć osób
trudno było się najeść, a nawet dobrze spróbować. Doszłyśmy
do wniosku, że jedną ćwiartkę będą jadły tylko dwie osoby, a
następną znowu dwie inne i tak aż do zjedzenia całości.
Najgorsza
była ta pierwsza zima. Mróz okropny 45° i więcej, zdarzały się
ponad 50º, i te ciągłe burany – zawieje śnieżne. Zawiewało
chałupy, że trudno było wyjść. Trzeba było najpierw odkopać
drzwi i czasem nawet okna. Za zlekceważenie upomnień tamtejszych
ludzi, że nie wolno wychodzić z domu, gdy zaczyna wiać, troje
naszych Polaków z niedalekiej wsi Stepnoje przypłaciło życiem.
Chcieli pójść do Polaków, którzy mieszkali o dwie czy trzy
chałupy dalej i w tej zawiei śnieżnej, gdzie nic nie widać
zbłądzili w stepie i tam kolejno zamarzli. Byli to: piętnastoletni
chłopak, osiemnastoletnia dziewczyna i młoda mężatka. Opowiadał
nam to naoczny świadek, Stasiek Nowicki, który był z nimi i dzięki
temu, że przy wyczerpaniu nie usiadł - został przy życiu. Błąkał
się w stepie przez całą noc i rano gdy zawierucha minęła trafił
przypadkiem na inną wieś Oziornoje. Przypłacił
to na szczęście tylko odmrożeniem nóg.
Moje dwie
starsze siostry przeżyły też przygodę z buranem. Poszły na druga
ulicę zemleć trochę pszenicy na żarnach. Mądra była stara
Pańkowa, która nie puściła ich podczas buranu tylko przenocowała
je u siebie, a na drugi dzień i tak z trudem dotarły do domu.
Ciężko było zimą, nie mieliśmy odpowiedniego ubrania, ani
walonków. Latem to chodziło się boso, chociaż od kłujących traw
i innych stepowych roślin ciągle miałyśmy pokłute nogi i ciągle
trzeba było wyciągać jakieś kolce. Nauczyłyśmy się stawiać
nogi w specjalny sposób: stopy odchylone na zewnątrz i iść
posuwając nogami by załamywać trawy i zielska. Tak nauczyłyśmy
się chodzić zbierając latem kiziaki w stepie. Często
przewracałyśmy nie wyschnięte jeszcze krowie placki na druga
stronę, żeby doschły na drugi dzień. Jaka była nasza złość
gdy ktoś je nam pozbierał.
Latem
odwiedzali nas czasem Polacy z sąsiednich wsi. Ze wsi Poputnoje
przychodziła do nas dość często Janka i Tadek Tymińscy z matką.
Oni też pochodzili z Wołkowyska, a ich ojciec był kapitanem w
wojsku przed wojną. Mieszkały tam też panie Kasia i Irena, żony
oficerów naszego 3. Pułku Strzelców Konnych z Wołkowyska. Czasem
przychodzili i nieznajomi aby skontaktować się z Polakami. Zimą
było to już niemożliwe. Pożyczaliśmy sobie nawzajem polskie
książki, które nielicznie jakoś trafiły na Sybir.
Żeby do
reszty nie zgłupieć, zaczęliśmy czytać książki rosyjskie. W Malinówce
była szkoła czteroklasowa i dwie miłe młode nauczycielki Marusia
i Katia. To one nam pożyczały dzieła Puszkina, jego wiersze,
poematy i prozę. To właściwie na Puszkinie i Lermontowie nauczyłam
się dobrze czytać po rosyjsku. Podstawy już miałam, bo jak
Rosjanie weszli w 1939 r., to po otwarciu szkoły zaczęto nas uczyć
rosyjskiego.
Odwiedzaliśmy
się nawzajem w naszej polskiej społeczności. Bo oprócz nas,
rodziny Morżało, byli: p. Rogowska z córką Lodzią, Domańska z
pięciorgiem dzieci, rodzina Olewińskich, Karpiów, Piotrowscy,
samotna p. Ola, której nazwiska nie pamiętam i stara 82 letnia p.
Kossuth, ciotka właścicieli majątku Niziany koło Wołkowyska.
Starą panią Kossuth opiekowali się po trosze wszyscy. Po jakimś
czasie zaniemogła, już nie wstawała z posłania. Dożywialiśmy ja
na ile było nas stać, siostra moja Wala myła ją i przebierała, a
i tak wszy ją za życia zżerały. Zmarła chyba drugiej wiosny w
maju i to był pierwszy pogrzeb wśród Polaków z naszej wsi.
Siostra wyprosiła zrobienie trumny, ale skrzynka ze starych desek
była za krótka i trzeba było biednej staruszce przekrzywić głowę
by się zmieściła w tej skrzynce.
Pierwszej
zimy 1940/41 gdy mieszkaliśmy u Wróblewskich przyjeżdżał do nich
znajomy stary Kirgiz Bukaj. Słabo mówił po rosyjsku, ale czasem
wróżył nam z bobów. Ubzdurał sobie, że ożeni się z moją
najstarszą siostrą Helą. Na początku żartowaliśmy z tego ale
potem baliśmy się, że może w jakiś sposób się zemścić za
odmowę.
Rodzina
nasza, jak już zaznaczyłam była sześcioosobowa i często nam
wymawiali mieszkanie. Jakiś czas mieszkaliśmy u babki Pańkowej,
która jak opowiadała pochodziła spod Grodna i jej rodzinę
wywieźli za cara. Potem mieszkaliśmy z czteroosobową rodziną
Olewińskich u Fiedośki (nazwiska nie pamiętam) a później zimą
1941/42 już samodzielnie z Olewińskimi w małej chałupce-ziemiance.
Oddała nam ją do zamieszkania kobieta, której mąż był na
froncie a ona, z braku opału, przeniosła się z dwojgiem małych
dzieci do matki. Mieszkaliśmy tam niedługo. Zima w roku 1941-42
była wyjątkowo bardzo mroźna i spadło bardzo dużo śniegu. Do
zasypanych śniegiem chałup trzeba było wyrębywać w śniegu
stopnie. Po obfitych opadach śniegu i silnych mrozach do ponad
50º przyszła późna wiosna. W końcu kwietnia i na początku
maja śnieg zaczął topić się gwałtownie. Niedaleko od wsi
Malinówka już wcześniej widoczne było, że teren ten był jakby
położony niżej, tworząc nieckę. Śnieg gwałtownie tajał i
zaczęła tam napływać woda. Woda tak szybko wzbierała, że
zaczęło tworzyć się duże jezioro. Woda w jeziorze przybierała w
bardzo w bardzo szybkim tempie, podchodziła już pod chałupy
stojące we wsi i pod naszą też. Nie pamiętam jaki to był dzień,
ale po południu uciekliśmy w pośpiechu z chałupy, kiedy woda z
szumem podchodziła coraz bliżej chałup na naszej ulicy. Pan
Olewińki wyśmiał nas i został. Uciekał w nocy kiedy już woda
zalewała chałupę. Rano pobiegliśmy tam gdzie była nasza chałupa,
oczom naszym ukazało się duże jezioro a z pięciu chałup na tej
ulicy nie zostało śladu. Jak okiem sięgnąć kłębiły się
wzburzone przez wiatr fale. Jak starzy ludzie opowiadali, było to
jezioro napływowe, które tworzyło się że w tym miejscu zawsze po
bardzo śnieżnych zimach w cyklu co 10-12 lat jezioro, a potem z
braku dopływu stopniowo wysychało. Na dowód, że takie jezioro
było już wcześniej, na drugim brzegu powstałego jeziora była już
od wielu lat wieś o nazwie „Oziernoje”.
Było to
duże jezioro sięgające z jednej strony do wsi Oziernoje, a z
drugiej do wsi Ściepnoje. Według odległości między wsiami miało
54 km kwadratowe. Było głębokie nawet do trzech metrów. Nie miało
nazwy, ale z poprzednich lat kiedy
istniało, po kirgisku
nazywało się „Sys Kul” - czyli śmierdzące jezioro. Latem, gdy
nie było opadów częściowo wysychało przy brzegu. Tworzył się
szlam z błota, który cuchnął. Ze zdziwieniem spostrzegliśmy, że
brzegi jeziora zaczynają porastać sitowiem i przylatuje coraz
więcej ptaków wodnych.
Po powodzi przygarnęła
nas czasowo babka Mielnikowa. Niedługo przenieśliśmy się do
samotnej kobiety Kseni. Nie miała ona dzieci, a mąż był na
froncie. Mieszkaliśmy, za kopanie, pielenie i podlewanie
ogrodu, za pracę na drutach, a macocha nasza dorabiała szyciem na
pożyczonej (za szycie) maszynie.
Wczesnym
latem, gdy jeszcze trawa była zielona, lubiłam chodzić po stepie
zbierając kiziaki, patrzyłam jak faluje w słońcu powietrze i coś
w rodzaju fatamorgany, wydaje się że gdzieś w dali jest duża
woda. Nie raz położyłam się na trawie i słuchałam śpiewu
skowronków, których wiosną było dużo w stepie. Zbierałam też
kwitnące zielska i trawy, którymi później przystrajałam figurkę
Matki Boskiej, która jakoś znalazła się z nami na Syberii. Przychodziła do nas pani Rogowska z córką i, póki żyła, pani
Kossuthowa i wspólnie w maju odmawialiśmy litanię i śpiewaliśmy
pieśni Maryjne. W październiku wspólnie odmawialiśmy różaniec.
Niedaleko Malinówki, bo 18 km, była z czasów carskich okazała
wieś Zagradowka, gdzie było duże słone jezioro. U jego podnóża
znajdowała się skalista góra, zwana przez ludzi potocznie „sopką”,
prawdopodobnie wygasły, nieczynny wulkan. Na tle płaskiego stepu
wysoka góra w kształcie stożka widoczna była z daleka. Ludzie z
Zagradowki, godzinami siedząc na brzegu wygotowywali z tego jeziora
wodę, by uzyskać choć trochę soli. Kiedyś siostra mojej
gospodyni przyniosła jej trochę takiej soli. Soli nie można było
kupić. Dla pasącego się bydła wykładali w stepie bryłki soli i
ja kiedyś taką znalazłam i przyniosłam do domu. W Zagradowce też
była poczta i wyznaczony kołchoźnik zimą i latem jeździł po
pocztę. Miał przydzielonego konia i wóz, a zimą małe sanie i
codziennie przywoził pocztę, jak na tamte warunki było to
luksusem. Chyba, że zimą była burza śnieżna i bardzo silny mróz,
to wtedy nie jeździł. Z Polski listy docierały przeważnie w
terminie dwóch tygodni. Więź urwała się z chwilą wybuchu wojny
niemiecko-rosyjskiej w dniu 22 czerwca 1941 r. Wszyscy zdolni do
wojska poszli na front. Zostały same kobiety, dzieci i starcy.
Jeszcze zimą
1942 r. doszły nas słuchy o tworzeniu się Armii Andersa. Skąpe to
były wieści, ale jedyni dwaj mężczyźni z naszej wsi, Stanisław
Olewiński i Wacław Karpio, odeszli na piechotę, z tłumoczkami na
plecach poszli na jakiś punkt zborny. Jakie były ich dalsze losy
nie wiemy do dziś.
Coraz
trudniej było przeżyć szczególnie zimą. Brak odpowiedniej
odzieży i obuwia, silne mrozy i zawieja dawały się bardzo we
znaki. Starsze siostry pracowały w kołchozie za pajak chleba, latem
i my młodsze też pracowałyśmy przy pieleniu za to samo. Nawet
najmłodszy brat Lolek pasł w stepie bydło. Ale coraz częściej
brakowało i tego pajaka, to jest 500 gr chleba. Trwała wojna i
wszystko szło na front. Czasem był to chleb gorzki od piołunu, ale
gorszy był ciężki i lepki jak czarna glina chleb ze zgniłej
pszenicy. Do wybuchu wojny rosyjsko-niemieckiej otrzymaliśmy parę
paczek od rodziny. Był to zazwyczaj woreczek mąki i woreczek kaszy
jęczmiennej. Było nam czasem smutno, że nie przysłali nam choć
raz trochę cukru, jakiegoś tłuszczu, albo kawałek mydła. Po
wybuchu wojny i to się urwało.
Żyliśmy
aby przeżyć. Wymieniliśmy już na żywność wszystko z ubrania i
bielizny, co miało jakąkolwiek wartość. Przez całe sześć lat
jadało się tylko dwa razy dziennie. Jedzenie najczęściej bez
tłuszczu, a często bez soli, bo nie można było jej znikąd
dostać. Rano na wodzie parę ziemniaków plus trochę zacierki,
żeby było bardziej zawiesiste, wieczorem trochę ziemniaków i
kaszy (pszenica grubo mielona na żarnach) a na drugi dzień
odwrotnie. Latem dochodziło do tego jakieś jadalne ziółko lub
liście z buraków podarowanych przez ludzi. Trochę poratowała nas
w 1942 r. pomoc amerykańska. Dostaliśmy trochę mleka w proszku,
pure z grochu z przyprawami, troszeczkę białej mąki, która
wydawała się nam aż za biała. Nie wiem ile tego powinno było nam
przypaść, ale do naszego kołchozu dotarło tego bardzo mało.
Zdaje się była nawet paczuszka macy.
Może trochę
więcej było tej pomocy z ubrania. Na dorosłą osobę jedna męska
koszula w kratę – otrzymaliśmy cztery. Cztery męskie jesionki o
kroju dyplomatki, które moje starsze siostry nosiły jako płaszcze.
Jedną w tym chyba prawie nową natychmiast zamieniliśmy na żywność.
Jedne półbuty (za duże) na słoninie, które przy tamtych błotach
wiosną szybko się rozlazły. O ile pamiętam dwa koce cienkie,
bawełniane, które pocięliśmy na chustki na głowy i uszyliśmy
sobie ciepłe majtki. Były jeszcze jakieś swetry, które okazały
się bardzo lichej jakości. Mleko było przeterminowane, bo po
rozpuszczeniu zostawał osad. Szybko się to urwało po zerwaniu
stosunków Sikorskiego z Moskwą. Dziś wiemy dokładnie dlaczego.
Wtedy mówiono nam, że armia Andersa zdradziła i uciekła do Iranu.
Latem tego
roku mój brat Lolek zachorował na malarię. Schudł, zżółkł i
siedział w upale skulony na przyzbie i cały się trząsł. Kobiety, z braku chininy, poradziły nam podawać wywar z piołunu.
Pił ten piekielnie gorzki napój ale po jakimś czasie powrócił do
zdrowia.
Z kolei zachorowałam ja. Miałam silny szum w uszach, słabo
słyszałam a oprócz
tego piekielny ból w plecach, że nie mogłam siedzieć. Hela, moja
siostra wyprosiła u predsiedaciela kołchozu, że zezwolił nam
pojechać z jadącym w jakiejś sprawie do rejonu pracownikiem
kołchozu. Jechaliśmy bez przeszkód, aż do chwili gdy wiozący nas
Ukrainiec Czajkowski postanowił jechać na przełaj przez step, bo
jakiś jego znajomek miał dla niego tabakę. W pewnym momencie
wjechaliśmy w bagno. Konie wpadły po brzuchy, a wóz po koła.
Długo trwało nim udało się jemu z naszą pomocą wyciągnąć
konie i wóz z bagna. Późnym wieczorem dojechaliśmy do celu, czyli
do rejonu – sieło Jawlenka.
Na drugi dzień w przychodni przyjął
nas lekarz Żyd Polak, który został wypuszczony z więzienia po
amnestii. Z leków dostałam olejek kamforowy i jakieś smarowanie na
plecy. Od razu się zorientował, że jesteśmy Polakami, rozmawiał
z nami po polsku. Chociaż z dystansu czasu muszę stwierdzić, że
był bardzo skąpy w rozmowie, jakby się jeszcze czegoś bał.
Jakie tam
były długie i ostre zimy, kto tam był to łatwo potwierdzi. Już w
sierpniu bywały białe przymrozki, we wrześniu padał śnieg a w
październiku nastawała prawdziwa zima, która trwała do kwietnia,
a często i w maju padał śnieg i były mrozy. Był to już chyba
rok 1943, któregoś dnia zimą budzimy się wszyscy wyspani, ale w
chałupie jest jakoś ciemno i nic nie widać. Zastanawialiśmy się,
czy to jeszcze noc. Słychać było jakieś huczenie. Po zapaleniu
kopciłki okazało się, że całą chałupę z drzewami, oknami i
kominem zupełnie zawiało. Siostra wyszła z łopatą, szczęście
że drzwi otwierały się do wewnątrz, próbowała odkopać drzwi i
okienka. Trwała burza śnieżna – buran. Na nic się to nie zdało
i cały dzień przeleżeliśmy w ciemności. A gdyby tak trwało
dłużej, chyba udusilibyśmy się z braku tlenu.
Moja druga
starsza siostra Wala była dziewczyną bystrą i bardzo energiczną.
Nie bardzo lubiła robić na drutach, więc wpadła na pomysł
wróżenia z kart. Z kolei trzecia siostra Marysia na jakichś tam
kartonikach narysowała karty. (Do dziś ma jakieś zdolności
plastyczne). I Wala chodziła po chałupach i wróżyła tamtejszym
kobietom. Co ona im plotła! Chyba same pomyślne wieści od mężów
i synów z frontu, bo często przynosiła trochę kiszonej kapusty,
mleka lub parę ziemniaków. Kobiety ją chwaliły, że dobrze wróży.
My też czepialiśmy się każdej pomyślniejszej wieści i zawsze
było tak, że wojna się skończy i wiosną wrócimy do Polski.
Dlaczego zawsze musiała to być wiosna, to zrozumiałe. Zimą żaden
wyjazd przy ogromnym śniegu, buranach i mrozach średnio 45 º i
więcej nie wchodził w rachubę. I tak przechodziły kolejne święta
Bożego Narodzenia i Wielkiejnocy – zimy i wiosny a my żywiłyśmy
się nadzieją. Bez nadziei przetrwanie nie byłoby możliwe i tylko
ten cel podtrzymywał nas na duchu.
Aby uwolnić
rodzinę od jednej gęby do żywienia przystałam na propozycje
sąsiadki, by za jedzenie pilnować jej dwoje małych dzieci,
sprzątać, obrabiać ogród i wszystko co było do roboty. Ją
ganiali do pracy a mąż był na froncie. Otrzymywała od niego listy
a ja jej czytałam i odpisywałam. Ona była analfabetką. Kiedyś na
jego pytanie, kto pisze jej listy, odpisałam, że jestem wywiezioną
Polką. Odtąd ja też otrzymywałam pozdrowienia od niego. Ona
nazywała się Anastasija, on Makar Biezuszko. Jako jeden z
nielicznych wrócił z wojny, ale już nas w Malinówce nie było.
Wanda Wasilewska, założycielka Związku Patriotów Polskich |
Nadszedł
rok 1943. Doszły nas słuchy o tworzeniu się ZPP (Związek Patriotów Polskich). Przyszedł nakaz,
że wszyscy pełnoletni maja otrzymać paszporty ZSRR na okres pięć
lat. Polacy nie przyjmowali paszportów, bo rozeszła
się wieść, że to będzie równoznaczne z przyjęciem obywatelstwa
radzieckiego. Aresztowali moją najstarszą siostrę Helenę jako
wroga, który buntuje Polaków. Trzymano ją pod nadzorem w kantorze.
Ja z siostrą Marysią wystarałyśmy się o bochenek chleba i z
płaczem wręczyłyśmy jej. Po przewiezieniu jej do większej wsi
Zagrodowka, wkrótce ją zwolnili bo po wyjaśnieniu okazało się,
że z tymi paszportami nie było tak, jak głosiła fama.
Zygmunt Berling |
Dowódcą
Armii Kościuszkowskiej był pułkownik z armii Andersa Zygmunt
Berling. Po zerwaniu umowy Sikorskiego z władzami sowieckimi armia
Andersa wycofała się do Iranu. Część polskich rodzin z dziećmi
też wyjechało do Afryki. Ci którzy tam mieli mężów, czy synów.
Do dziś nie mogę zrozumieć, że były legionista Piłsudskiego
został w Związku Radzieckim. Jako dowódca został mianowany
generałem. Do tej armii szli młodzi chłopcy zesłani z rodzinami,
często dodając sobie więcej lat niż mieli w rzeczywistości.
Głodni, obdarci, dostali mundury i nie musieli w wojsku głodować.
Po krótkim przeszkoleniu wielu z nich zginęło pod Lenino.
Zgłosiła
się też Hela, ale jej nie przyjęli z powodu, że to ona ma
sprawować opiekę nad chorą macochą i nieletnim rodzeństwem. Od
nas nikt nie poszedł do wojska, bo mężczyzn nie było, a tylko
kobiety i dzieci.
Tegoż roku
w kwietniu wyjątkowo śnieg już stajał. Pamiętam, bo wyszłam
przed chałupę, zaczął padać deszcz i wkrótce zamienił się w
śnieg. Było to wczesne przedpołudnie, gdy nagle zrobiło się
piekło. Zerwała się potworna burza śnieżna i nic nie było
widać. Z braku paszy bydło pasło się już w stepie, i to kołchozowe i krowy należące do ludzi. Bydło oślepione i ogłupiałe szło
z wiatrem i trafiło do jeziora. Wraz w burzą przyszedł ostry mróz.
Gdy się uspokoiło wyszłam na dwór. W pamięci mojej utrwaliło
się czerwono zachodzące słońce i zaspy w poprzek ulicy dochodzące
do kilku metrów wysokości, że nie było widząc sąsiednich
chałup. Poleciałam do sąsiedniej chałupy, bo byłam ciągle u
Nasti Bizuszkowej, aby zobaczyć co z moją rodziną. Ledwo
przebrnęłam przez zaspy. W rodzinie było wszystko w porządku. Na
drugi dzień dowiedzieliśmy się, że dziesiątki bydła zamarzło w
jeziorze, które natychmiast ściął lód.
Długo
trwało wydobywanie bydła, a i w stepie znaleziono sporo martwego,
niektóre krowy i woły przeżyły przykryte pagórkami śniegu.
Siostra mojej gospodyni też straciła krowę w jeziorze. Przyniosła
kawał mięsa i ja też go jadłam, bo dawno nie widziałam jak
wygląda gotowane mięso. Jezioro, w którym latem kąpaliśmy się,
jeszcze raz okazało się groźnym żywiołem w połączeniu z
buranem.
Coraz
trudniej było przetrwać. Chodziłyśmy ciągle na wpół głodne.
Byle jaka zupa bez tłuszczu nie wpływała dobrze na nasz rozwój.
Dobrze, że ludzie dawali nam czosnek i cebulę. Czosnek dodawaliśmy
do wszystkiego. Do zupy, nacieraliśmy nim korże (placki z mąki
przypieczone na suchej patelni), jedliśmy tylko tyle ile mieliśmy.
To nas uchroniło, oprócz siostry Wali, od szkorbutu. Ona jednak w
wieku 19 lat straciła na przodzie wszystkie zęby.
Z wszami
walczyliśmy zajadle. Kąpaliśmy się, z braku mydła szorując
ciało latem zielskiem, a zimą wiechciem słomy czy siana. Ubranie
zalewaliśmy wrzątkiem nie patrząc na skutki tego zabiegu. W ten
prosty sposób nie daliśmy się zgnębić tej pladze.
Z
małymi wyjątkami wszystkie kobiety we wsi okazywały nam
przychylność. Ceniły nas za wiedzę, za rzetelna pracę, za
przysługi czynione dla nich. Moja macocha znając się nieco na
ziołach wyleczyła dziecko z ciężkiej biegunki. Ale z uzyskaniem
żywności było coraz gorzej. Doszło do tego, że moje siostry, a i
niektórzy z kołchoźników, gdy tylko śnieg nieco stopniał
chodziły na pole zbierać kłoski pszenicy, które nie zostały
zebrane po żniwach. Kłoski takie suszyło się na piecu, wykruszało
w palcach i te odrobinę przypleśniałego ziarna mieliło się na
żarnach. Któregoś razu wyjechał w pole predsiedaciel i z
wrzaskiem zabronił zbierania kłosków, a zebrane zabrał wraz z
woreczkami. Do dziś nie mogę zrozumieć jakie z tego tytułu
kołchoz mógł ponieść straty. Wiadomo, że był to czas wojny i
nikt za trudodni nie płacił. Powinni płacić w naturze, ale
wszystko pochłaniał front a i miejscowi notable też kradli.
Kobiety
przychodziły z płaczem, by przewodniczący kołchozu wypisał im
parę kilo ziarna. Moja gospodyni przyniosła kiedyś wybłagane
dziesięć kilo zielonej, pomarszczonej zmarzłej na pniu
niedojrzałej pszenicy. Ludzie nie mieli żywności a bydło nie
miało paszy. Pod groźbą aresztu ludziom zrywano słomiane strzechy
pamiętające jeszcze carskie czasy. Czasem zerwano pół strzechy i
chałupa wyglądała żałośnie. Jak te chałupy robione z samanu
(formowane cegły z ziemi i plew) były nietrwałe świadczył fakt,
że nawet krowa nie mogła się poczochrać o węgieł. Kiedyś
według przykazań gospodyni chciałam pogonić taką krowę, nie
wiedząc, że ona bodła. Pamiętam, że tylko uniosłam grabie. Nie
wiem kiedy ona się do mnie odwróciła uderzając mnie w głowę. Na
szczęście upadłam twarzą do ziemi. Ona mnie bodła i kopała, a
ja darłam się wniebogłosy. Wybiegła siostra i chłopak sąsiadki.
Byłam cała pokrwawiona i do dziś mam bliznę na głowie.
Macocha
chorowała, miała duszności. Pewnej nocy, a było to zimą,
wydawało się nam, że umiera. Przeraziliśmy się. Wala poleciała
do predsiedaciela, jakimś cudem wyprosiła konia i sanki i pojechała
18 km w środku nocy po lekarza. Był tylko felczer Ukrainiec.
Przywiozła go narażając się na zamarznięcie i atak wilków.
Felczer był prawie bezradny, bo nie miał leków. Macocha przeżyła.
Wilków zimą były całe watahy. O zmroku krążyły wyjąc wokół
wsi. Porywały psy, owce i wdzierały się do kołchozowego kurnika.
Chodziły słuchy, że głodne napadły nawet na ludzi. Czas płynął
w beznadziejności oczekiwania na zmiany.
Zżerała
nas tęsknota, brak wiadomości o ojcu. Modląc się codziennie w
myślach rozmawiałam z ojcem - „Tatusiu, gdzie jesteś? Może
jesteś głodny i cierpisz z zimna?” Jeszcze wtedy nic nie
słyszeliśmy o Katyniu i innych miejscach zagłady. Wiedzieliśmy,
że ojciec jest więziony przez NKWD, ale jak się później po wielu
latach okazało, ojciec już w kwietniu 1940 r. nie żył – został
z rozkazu Stalina rozstrzelany, jak i inni jeńcy w obozach i
więzieniach.
Wieści z
frontu radzieckiego przychodziły raczej pomyślne. Nie pamiętam
nazwy, ale jakaś gazeta czasem docierała. Chociaż coraz częściej
przychodziły zawiadomienia do wsi o poległych na polu chwały.
W kwietniu
1944 r. moje trzy siostry i pani Rogowska z córką Lodzią, po
naradzie postanowiły poszukać lepszych warunków do życia. Ktoś
powiedział, że w sowchozach żyje się lepiej. Wybrały odległy o
50 km w tym samy rejonie Leninski miaso-sowchoz wtoraja ferma.
Nieduża ta wieś miała kazachską nazwę Ałabije. Poszły na
piechotę z tłumaczkami po lepsze jutro.
Tego samego lata siostra
Hela pracując jako uczotczyk już w sowchozie, pokazywała
kosiarzowi, gdzie ma kosić siano w stepie. Kosiarz – młody
chłopak zagapił się i nie wyłączył kosy nożycowej. Wjechał
kosiarką pod bose nogi Heli i podciął jej nogę pod stopą
przecinając ścięgna. To była w tym czasie tragedia. Leczył ja
przyuczony weterynarz. Gdy ją po paru dniach zawieziono do szpitala,
za późno już było na zabieg szycia ścięgien i rany. Przez dwa
miesiące nie mogła chodzić i do dziś stopa pozostała na wpół
bezwładna.
Ja na
przekazaną wiadomość o tym, w końcu lipca 1944 r., też przyszłam
na piechotę do moich sióstr. Tam nie było w ogóle żadnej
komunikacji. Zastałam
jeden obraz nędzy i rozpaczy. Siostra ze skaleczoną, owiniętą
jakimś gałganem nogą leżała na wyrku głodna i bez opieki. Nie
miała sił, aby coś zrobić do jedzenia. Chleba już od dawna nie
było, siostry dojadały resztki nie łuskanego prosa gotując je na
wodzie. Pozostałe dwie siostry pracowały w polu. Tam w brygadach
dostawały jakiś głodowy posiłek. Za parę dni skończyło się
proso. Nadeszło widmo głodu. Ja rano i wieczorem gotowałam na
czystej wodzie uzbierane zielsko. Była to lebioda albo koński
szczaw, jedyne które nadawało się do jedzenia. Wiadomo że w
stepie w krótkie upalne lato nawet zielska porządnego nie było. I
tak przez dłuższy czas żywiliśmy się tylko zielskiem.
Z
pomocą chorej Heli przyszła sąsiadka – starsza kobieta babka
Ponomarienkowa. Przyniosła kubek mleka. Oświadczyła, że będzie
codziennie przynosić, ale Hela musi dla jej Kati zrobić sweter. Na
uwagę siostry, że nie ma siły, odpowiedziała że podoła tej
pracy. To nie było ze strony babki wymuszenie ale doping do życia i
do jakiegokolwiek działania i pozbycia się apatii. Wkrótce
rozpoczęły się żniwa. Siostra Wala była uczotczykiem i miała do
swojej dyspozycji konia i dwukółkę. Jeżdżąc po brygadach od
czasu do czasu przywoziła trochę pszenicy. Oczywiście pszenica
pochodziła z kradzieży, chociaż na oczach pracowników, którzy
też kradli z głodu. Za przyłapanie groziła kara więzienia, albo
zesłanie na ciężkie roboty do Karagandy. Był wypadek, że dwie
Niemki przyłapano na kradzieży po dwa
kilogramy pszenicy i wyrok dostały po pięć lat roboty w łagrze.
Ja
zajmowałam się domem i chodziłam często do okołków po gałęzie
do palenia. (okołki to kępy lasu liściastego w stepie). Spotkał
mnie kiedyś uprawljajuszczy Zubinko na drodze i strasznie zrugał po
rusku, że ja nie jestem w robocie. Nic mu nie odpowiedziałam, ale
idąc ciągle płakałam. Z płaczem poskarżyłam się Heli.
Muszę się
trochę cofnąć w czasie, bo Hela już pracowała w kantorze jako
księgowa. Choć noga nie była jeszcze całkiem wygojona, to jednak
jakoś chodziła, a kantora była naprzeciwko naszego baraku, gdzie
mieszkaliśmy. Hela robiła wyrzuty Zubience, a on walił pięścią
w stół i wrzeszczał, że ich dzieci też pracują a ona mnie
chroni. Nazajutrz wygonili mnie w step do sianokosów. Kazali zaprząc
woły do grabi i grabić pokosy. Z pomocą innych znalazłam woły od
pary i zaprzęgłam. Wdrapałam się na siodełko i ruszyłam.
Trzeba było w odpowiednim momencie nacisnąć dźwignię i podnieść
grabie wyrzucając siano. Ja wrzeszczę na woły „cob i cebe”
tzn. w prawo albo w lewo, a one w ogóle mnie nie słuchały. Nic z
grabienia nie wyszło. Brygadir Kirgiz kazał mi złazić i dał
widły, które były wyższe ode mnie. Składałam z innymi kobietami
siano w kopy. Widły ciężkie, a ja nawet na swój wiek zawsze byłam
mała. Do wieczora się przemęczyłam i dali mi spokój. Posyłali
jeszcze nie raz do roboty jak noszenie na koromyśle wody do wspólnej
bani, kąpania owiec w celach dezynfekcyjnych w roztworze formaliny i
mycie w tym środku dwuletnich byczków – kastratów.
W baraku
mieszkaliśmy najpierw z liczną rodziną rosyjską Bezwierchnich, a
potem przenieśliśmy się do izby, gdzie mieszkała też wywieziona
pani Chowańska z córką Sonką i synem Olesiem, podających się za
Białorusinów. Była to dobra kobieta i pogodnego usposobienia.
Uczyła nas białoruskich piosenek. My do nich mówiłyśmy po
polsku, a oni do nas po białorusku. Rozumieliśmy się doskonale.
Nauczyła mnie szyć kapcie z resztek brezentu i nawet pozwalała
korzystać ze swojej kręconej ręcznie maszyny do szycia. Kapcie
wychodziły mi ładne, że szyłam nawet na zamówienie. Oprócz nas
i Chowańskich w Ałabije mieszkały jeszcze inne wywiezione rodziny: Anna
Piekarska z synem Wacławem i córką Reginą, Rogowska z córką
Leokadią, Lichodziejewska z synem – imienia nie pamiętam, Stulba
z synem Sławkiem i dwie samotne młode kobiety: Marysia Żuk, a
drugiej nazwiska nie pamiętam, rodzina Podomackich i samotna
kobieta, której też nazwiska nie pamiętam.
Siostra
Marysia pracowała przeważnie w polu. Wiosną przy orce – siedząc
na tzw. prycepie, czyli na pięcioskibowym pługu z łomem w ręku,
żeby spychać przylepioną do lemiesza wilgotną ziemię. Ziemia tam
była czarna, ale lepka jak glina i zapychała pługi. Latem Marysia
pracowała przy sianokosach a potem przy żniwach na dużym kombajnie
przy szturwale, to znaczy jak napełnił się zbiornik z pszenicą i
podjechał wóz ze skrzynią, trzeba było otworzyć klapę i wysypać
ziarno. Zimą
jeździła saniami zaprzężonymi do wołów po siano lub słomę w
step. Jesienią, gdy śnieg już przysypał ziemię, wygonili mnie
wraz z miejscowymi kobietami do zbioru ziemniaków. Trzęsąc się ze
strachu, patrząc jak inne kobiety to robią ukradłam z pola pół
wiadra ziemniaków.
To był
początek października 1944 r. Miejscowy weterynarz – jak my go
nazywaliśmy dziadzia Wasia Linnik jechał do Malinówki gdzie
pierwotnie mieszkaliśmy, do swego ojca. Tam jeszcze została nasza
macocha i nasz najmłodszy brat Lolek. Postanowiłam ją odwiedzić,
bo ona nie chciała do nas przyjść do sowchozu – Ałabije.
Dziadzia Wasia jechał konnym wozem i zgodził się mnie zabrać.
Jeszcze wtedy śniegu nie było. Po dwóch dniach on odjechał, a ja
jeszcze zostałam parę dni z macochą i bratem. W międzyczasie
spadł śnieg i był problem z moim powrotem do sióstr. Dowiedziałam
się, że nazajutrz do Korniejewki, oddalonej od Malinówki o 25 km,
wyjeżdżają ludzie i będą ciągnąć traktorami kombajny do remontu.
Zgodzili się mnie zabrać. Ale gdzie miałam siedzieć w czasie
jazdy? Poradzili mi schronić się w kombajnie w zbiorniku na ziarno,
gdzie siedziałam na metalowym pręcie umocowanym w poprzek zbiornika
w kształcie leju. Było mi
piekielnie zimno i niewygodnie w tym żelastwie, a podróż trwała
cały dzień, aż do ciemna. Wyszłam z kombajna cała skostniała, w
nędznym połatanym płaszczyku.
Ekipa,
która jechała, miała nocleg w jakiejś niby służbowej chałupie,
a mnie pozostawiono samej sobie. Było już całkiem ciemno, gdy
zapukałam do jakiejś chałupy prosząc o wodę do picia i nieśmiało
poprosiłam, czy mogę u tej kobiety przenocować, bo zaczął padać
coraz większy śnieg i w nocy nie mogłam iść dalej. Niezbyt
chętnie, ale się zgodziła. Byłam zziębnięta i głodna. Nic mi
nie dała do jedzenia, ani przykrycia. Położyłam się w ubraniu na
gołej glinianej polepie i przykryta swoim płaszczem, skulona
przespałam tę noc. Rano wstałam, podziękowałam i głodna poszłam
dalej. Śnieg sypał coraz większy, wiatr wiał coraz silniejszy.
Brnęłam w śniegu z trudnością. Następna wieś oddalona od
Korniejewki o 15 km była Sowietskoje. Zmęczona zaszłam do
ostatniej chałupy prosząc o wodę do picia. Kobieta pyta mnie dokąd
idę. Na moją odpowiedź, że do sowchozu Ałabije, ona do mnie z
troską: dziewczyno, nie idź, zginiesz, buran się zbliża, zostań.
Ja jednak byłam dziewczyną dosyć nieśmiałą. Podziękowałam i
poszłam dalej, brnąc już prawie po kolana w świeżym śniegu.
Wiatr się
wzmagał, chwilami nic przed sobą nie widziałam. Wiało mi w moją
stronę zasypując twarz i oczy. Bardzo bałam się wilków, bo w
poprzednie zimy na własne oczy widziałam, jak krążą wokół wsi.
A pewnej nocy na środku wsi cztery wilki rozszarpały w mig psa.
Widziałam to na własne oczy, bo noc była bardzo jasna, księżycowa.
Wracając do mojej drogi do domu, doszłam do stojących w stepie
dwóch baraków. Nazywano ich „ogorody”, bo latem uprawiano tam
jakieś warzywa. I znowu napiłam się tam wody, nikt się mną nie
zainteresował i poszłam dalej. Buran się wzmagał, a ja brnąc po
śniegu byłam coraz bardziej zmęczona. Pamiętałam tylko
przestrogi tamtejszych ludzi, żeby nie usiąść, bo wtedy ogarnia
sen i człowiek zamarza. Chwilami wiatr trochę przewiał i w oddali
zauważyłam jak w stepie odjeżdżają po kolei kilka sań z sianem
jedne po drugim. Ostatnim wysiłkiem przyspieszyłam bieg, krzycząc
ile tylko miałam sił w płucach, machając rozpaczliwie rekami.
Nikt mnie nie widział ani nie słyszał. Zostały jeszcze ostatnie
sanie i ostatni mój ratunek. Okazało się później, że to był
brygadzista, Kirgiz o imieniu Sułtan i on jako ostatni musiał
zabezpieczyć stertę, przysypując ją z powrotem śniegiem. On mnie
zauważył i zaczekał, aż dobrnę do niego. Jako dobrze zbudowany,
dość wysoki jak na Kirgiza, wziął mnie
pod pachy i wsadził na sanie załadowane sianem. Zdjął z rąk
futrzane rękawice ze skóry z wilka i włożył na moje zmarznięte
ręce. Do wsi było już około pięciu kilometrów. Szczęśliwie
dojechaliśmy i z wdzięcznością dziękowałam Sułtanowi, że mnie
ocalił być może z zamarznięcia w stepie. Miejscowi ludzie byli do
nas raczej przychylnie nastawieni.
Panna młoda w kirgiskim weselnym stroju. Zdjęcie z 1907 r. |
Znaliśmy
też miejscowych Kirgizów, którzy chętnie przychodzili do nas do
baraku w odwiedziny. Byli to Sulima - krewna Sułtana, Truspek, Abu,
Kutaj-Bergen i niektórych imion już nie pamiętam, Pamiętam jak
żenił się Truspek i poszłam z siostrą zobaczyć, jak wygląda to
wesele. Na podeście z desek, które były ułożone wyżej na
podłodze stało kilka niskich stoliczków, a wokół nich siedzieli
po turecku goście. Nad paleniskiem pośrodku izby zawieszony był
kocioł, w którym się gotowało baranie mięso. Panna młoda
siedziała w kącie za parawanem z głową i twarzą przykrytą
chusta. Podobno pan młody musiał ją przedtem porwać i przed
weselem nie mógł jej oglądać przez trzy dni. Nie jestem pewna czy
tak było faktycznie i nie wszyscy trzymali się starych obyczajów.
W czasie biesiady jeden z Kirgizów grał na drumli – instrument
szarpany o dwóch strunach i śpiewał zawodząc jakieś kirgiskie
melodie. Jak się potem okazało żona Truspeka jak na Kirgizkę była
ładną, młodą kobietą, a on nie dość że kulawy z podkurczoną
prawą nogą w kolanie, to jeszcze oszpecony przez odrę.
Mnie zawsze
ciągnęło do jazdy wierzchem na koniu. Gdy tylko
siostra Wala, która jako „uczotczyk” miała konia do dyspozycji, przyjeżdżała na chwilę do baraku i przywiązywała konia do
słupa, ja wskakiwałam na konia i ruszałam w step. Któregoś dnia,
a był upał, daleko nie ujechałam. Koń pognał pod ścianę
stajni, z której wystawały żerdki. Tam był cień a była
plaga gzów. Żerdki sterczały dość nisko i byłabym roztrzaskała
sobie głowę, gdybym odruchowo nie chwyciła się żerdki. Koń
pogalopował w step, a ja zeskoczyłam na ziemię. Siostra miała
przykrości, ale koń nazajutrz znalazł się, pasł się obok wsi.
Siostra Wala też miała przygodę z koniem. Było to kolejnej wiosny
i w stepie trwała orka. Przyjechała tam kobieta, która opiekowała
się dwoma ogierami. Nazywała się Niewiancewa. Przyjechała tam
wierzchem na jednym ogierze, który miał na grzbiecie typowe
kirgiskie siodło – drewniane, nabijane srebrnymi ćwiekami. Akurat
była tam Wala i poprosiła Niewiańcową, aby pozwoliła jej
przejechać się na ogierze. Ta odmówiła, twierdząc, że ja
zrzuci. Ale siostra się uparła i dosiadła konia. Koń zaczął
wierzgać tylnymi nogami i tak machnął łbem, że siostra
przeleciała przez łeb i na szczęście spadła w świeżo zorana
bruzdę. Koń pogalopował w step. Dwie doby upłynęło, zanim
znaleźli go w okołku – kępie lasu, z trochę uszkodzonym,
przekrzywionym na brzuch siodłem. Siostrę straszyli już więzieniem
i karnym obozem w Karagandzie. Na szczęście wszystko dobrze się
skończyło.
Wiosną 1945
r. dostaliśmy kawałeczek zoranej ziemi w stepie. Ja z Walą
posadziłyśmy tam trochę ziemniaków. Skąd wzięliśmy sadzonki,
nie pamiętam. Ja później chodziłam je plewić. Na szczęście w
świeżej urodzajnej ziemi wyjątkowo obrodziły. Nareszcie mogliśmy
się najeść ziemniaków do syta. Podpatrując miejscowych ludzi, z
siostrą Marysią wykopałyśmy z drugiej strony baraku dół, gdzie
wsypałyśmy wykopane jesienią ziemniaki. Przed nadchodzącą zimą
trzeba to było dobrze zabezpieczyć. Najpierw przykryliśmy żerdkami
i gałęziami, suchą trawą, darniną i dużą warstwą ziemi. Właz
do dołu był obramowany kawałkami żerdzi i przykryty jak cały
dół. Na szczęście gdy śnieg grubo przysypał – ziemniaki nie
zmarzły. Do dziś pamiętam jako największy przysmak w życiu, same
ziemniaki bez tłuszczu popijane mlekiem. Skąd mleko? Siostra
Helena, pracując jako księgowa dostała wypiskę do magazynu na
parę litrów mleka.
Latem gdy
szłam przez step do plewienia ziemniaków, znalazłam jeża.
Przyniosłam go do domu. Przez dwa dni chodził po izbie. Któraś z
rosyjskich kobiet widząc go powiedziała, że są dwa gatunki jeży:
psi i świński. Ten jest świński co widzi po pyszczku i jest
jadalny. Nie chciałam widzieć, jak Oleś Chowański go zabił,
obdarł ze skóry i wypatroszył. Ja na nim ugotowała kaszę
zmielona na żarnach. Po powrocie z pola siostra Marysia, która była
zawsze głodna, zjadła go ze smakiem.
W kwietniu
1945 r. niespodziewanie dostaliśmy paczkę z tel-Awiwu. Już wtedy w
Rosji Niemców nie było, pomyśleliśmy że to może od ojca, że
ojciec żyje. Nadawcy nie było. Po latach dowiedzieliśmy się, że
te paczki były wysyłane do zesłańców przez Międzynarodowy
Czerwony Krzyż. Skromna to była paczka, ale nas bardzo ucieszyła.
Był w niej sweter w kolorze khaki, podkolanówki w tym samym
kolorze, nie była to wełna, ale jakieś na wpół sztuczne
tworzywo. Najbardziej nas ucieszyły dwie połączone kostki mydła o
przezroczystym czerwonym kolorze o silnym zapachu dezynfekcyjnym.
Mydła nie widzieliśmy przez sześć lat. Jeszcze był w tej paczce
słoiczek z tłuszczem roślinnym w kolorze białym. Przez jakiś
czas mogliśmy się oszczędnie umyć mydłem, a do jedzenia dodać
trochę tłuszczu.
Pierwszy raz 9 maja 1945 r. był dzień wolny od pracy. Przez całe sześć lat nikt z pracujących nie miał ani niedzieli ani innego dnia wolnego od pracy.
Jesienią
1945 r. rozeszła się wieść, że będziemy wracali po
Polski. Tylko kiedy? Zimą żaden transport nie wchodził w rachubę.
Po nowym roku 1946 przyjechał do sowchozu przedstawiciel NKWD.
Sprawdzał kto z Polaków jest uprawniony do repatriacji. Mogli
wracać tylko rdzenni Polacy i Żydzi. Trzeba było przedstawić, że
miało się obywatelstwo polskie. Ale przed wojną nikt z nas nie był
pełnoletni i nie miał dowodu z potwierdzeniem obywatelstwa. Helena,
jako najstarsza z rodzeństwa, rozmawiając z NKWD pokazała
świadectwo z gimnazjum, gdzie było napisane wyznanie
rzymsko-katolickie. Enkawudzista nie był taki głupi i jak to
przeczytał, powiedział: jak wyznanie rzymsko-katolickie, to
nawierno Polak. I to był dowód, że jesteśmy rdzennymi Polakami.
Powiedział, że od piętnastu lat wzwyż mają wszyscy zrobić
zdjęcia. Trzeba było iść na piechotę do Jawlenki oddalonej od
sowchozu o 38 km.
Był koniec kwietnia 1946
r. Już zaczynał topić się śnieg. Ja nie miałam żadnego obuwia
więc siostra Wala pożyczyła u jednej z kobiet przysłane z frontu
przez męża niemieckie saperki. Twarde skórzane buty, a ja miałam
małe stopy i mimo owijania szmatami poobcierałam stopy do krwi.
Jechał Kirgiz wierzchem na koniu. Wala zatrzymała go i poprosiła,
żeby kawałek mnie podwiózł. Powiedział krótko „sadziś” i
zaciął konia. Ja, siedząc z tyłu za nim, trzymałam się kurczowo
rzemienia, którym był przepasany, ze strachem myślałam dokąd on
mnie zawiezie.
Jadąc,
śpiewał coś po kirgisku głośno zawodząc. Po paru kilometrach
wysadził mnie przy stojącej przy drodze jedynej kirgiskiej
chałupie. Zapukałam i otworzyła mi stara Kirgizka, nie
odpowiadając ani słowem na moje pytanie. Mnie to nie zdziwiło, bo
starzy Kirgizi albo wcale nie mówili po rosyjsku albo bardzo słabo.
Czekałam, aż moja grupa dojdzie do tej chałupy. W naszej grupie
szli: moje siostry Hela, Wala, Marysia i ja Anna, Sławek Stulba i
Marysia Karpiówna. Sławek, który już prawie zapomniał języka
polskiego, prosił żeby go poprawiać jak będzie odpowiadał na
nasze pytania. I tak doszliśmy do Jawlenki, gdzie znaleźliśmy
fotografa i zrobiliśmy zdjęcia., których nigdy nie widzieliśmy,
bo zostały w aktach rosyjskich. Tam w „stołowoj” zjedliśmy
„szczi” - czyli kapuśniak na wodzie bez żadnych dodatków. Mała
miseczka kosztowała 5 rubli.
A wracając
do zarobków i cen w kołchozach i sowchozach, to w kołchozach i
sowchozach w czasie wojny i naszego tam pobytu nic nie płacono, a
w sowchozie kto ciężko pracował
i zarobił ponad 100 rubli – to jak był (bardzo rzadko) chleb, to
musiał zapłacić za pajok (na pracującego 500 gr). Za służbowe walonki też potrącali z wypłaty. W tym czasie na bazarze (Korniejewka) osełka masła kosztowała 300 rubli. A w sklepie
można było kupić pijałki (małe miseczki), drewniane malowane
łyżki, puder i odziekałon (woda kolońska). Jeżeli
był odziekałon, to tamtejsi mężczyźni kupowali e wypijali z
braku wódki.
Z
braku „spiczek” (zapałek) każdego dnia rano i wieczorem
wychodziło się przed chałupę, patrząc z której chałupy z
komina unosi się dym. Brało się jakiś czerep z rozbitego garnka i
szło się po ogień, czyli żar palącego się kiziaka. Trzeba było
szybko biec z przykrytym żarem ażeby nie zgasł po drodze. I w taki
sposób rozpalało się w piecu, żeby coś ugotować. Niektórzy
umieli wykrzesać ogień, przykładając do iskier pakuły i
dmuchając rozpalali ogień.
Najstarsza
siostra Helena zaraz zagotowała sagan wody, rozebrała brata do
naga, okryła jakąś płachtą a jego całe ubranie zalała
wrzatkiem, by wyparzyć wszy. Lolek, gdy trochę odpoczął,
opowiedział, że słyszeli że Polacy otrzymują dokumenty na
wyjazd, a on z macochą żadnego zawiadomienia nie otrzymali. Siostra
Helena już go zatrzymała w sowchozie Ałabije, gdzie mieszkaliśmy
w baraku, i nie pozwoliła wrócić do Malinówki.
Na parę dni
przed naszym wyjazdem do Piteropawłowska przyszła młoda kobieta –
Rosjanka. Ze łzami w oczach prosiła, czy po naszym wyjeździe
będzie mogła zamieszkać z rodziną Chowańskiej, która jako
podająca się za Białorusinkę nie miała prawa wyjazdu do Polski.
Ta kobieta pochodziła z Leningradu. W czasie wojny
rosyjsko-niemieckiej była na froncie jako pielęgniarka, Tam,
opiekując się rannym żołnierzem radzieckim, zakochała się w
nim. Już po wojnie on wrócił do matki, która mieszkała w jednej
izbie tego samego baraku co my. Ta kobieta młoda, ładna,
inteligentna różniła się od tych wiejskich sowchozowych kobiet.
Czy on nie chciał już z nią zamieszkać, czy ona widząc tak
prymitywne warunki życia nie chciała pozostać i być z nim?
Przyszła więc do naszej izby i już została, planując powrót do
Leningradu. Miała gitarę, grała na niej i śpiewała, a łzy
leciały jej z oczu. Oczywiście po rosyjsku, co w wolnym tłumaczeniu
brzmiało: „dlaczego i po czym płyną z oczu łzy, to po
wspomnieniu wielkiej miłości”. Nie bardzo pamiętam ale chyba
miała na imię Ludmiła. Żegnając nas bardzo płakała.
Około 20
maja 1946 r. podjechała pod barak ciężarówka załadowana ziarnem
pszenicy i kierowca żołnierz radziecki kazał nam wsiadać na
pszenicę, że zawiezie nas do Pietropawłowska, gdzie już są
podstawione wagony towarowe, którymi mamy wyjechać do Polski.
Wiedzieliśmy już wcześniej o wyjeździe i byliśmy już
przygotowani. Po sześciu latach nędzy nie było tego wiele. Jakieś
ze dwa związane tłumoki, w których znajdowały się nasze rzeczy.
Ja, nie mając żadnego obuwia, z kawałka starego brezentu uszyłam
sobie kapcie. Nawet mi dobrze wyszły, bo jeszcze po przyjeździe do Polski chodziłam w nich do jesieni.
Prawo do
powrotu do Polski mieli tylko rdzenni Polacy. Razem z moimi siostrami
jechali: Rogowska Rozalia z córką Leokadia, Piekarska Anna z synem
Wacławem i córką Regina, Maria Karpiówna, Stulba Sławomir z
matką, imienia matki nie pamiętam, i Lichodziejewska. Pozostali ci,
którzy podawali się za Białorusinów: Chowańska z córką Sonią
(Zofią) i synem Olesiem, Maria Żuk, jeszcze jedna samotna, której
nazwiska nie pamiętam i rodzina Podomackich. Pani Chowańska z córką
i synem żegnali się z nami z płaczem, że oni zostają. Podobno po
jakimś czasie mogli powrócić na dawne ziemie wschodniej Polski
jako obywatele Związku Radzieckiego.
Dostaliśmy
wiadomość, że nasza macocha z bratem Lolkiem nie dostała karty
repatriacyjnej. Siostra Walentyna po drodze do stacji Pietropawłowsk
jakimś sposobem dotarła do Jawlenki do władz rejonowych z
interwencją, że macocha i nasz brak nie dostali dokumentów na
wyjazd. Po przyjeździe do Pietropawłowska zostaliśmy umieszczeni w
opuszczonej szkole, gdzie było tak ciasno, że nie można było się
położyć. Spaliśmy na siedząco na podłodze oparci na naszych
tłumokach. Siostra Helena zaraz udała się do urzędu
repatriacyjnego, który składał się z komisji Polsko-Radzieckiej.
Na szczęście przewodniczącą ze strony komisji polskiej była pani
Spalona, żona inżyniera, oficera rezerwy z Wołkowyska, który jak
się później okazało zginął rozstrzelany w Katyniu - figuruje w
księdze Jędrzeja Tucholskiego „Mord w Katyniu”. Pani Spalona
znała nas przed wojną i szybko załatwiła dokument repatriacyjny
dla naszej macochy Marii Morżało i brata Aleksandra (Lolka), który
był wpisany do jej karty repatriacyjnej. Po dwóch czy trzech dniach
dowieźli ją do Pietropawłowska. Ja Anna, jako niepełnoletnia
byłam dopisana do siostry Heleny. Nareszcie cała rodzina była w
komplecie, oprócz ojca, o którego losie nic wtedy nie wiedzieliśmy.
Mimo wcześniejszych porozumień generała Sikorskiego w 1942 r. i
powstania armii generała Andersa, niewielu więźniów odnalazło
swoje rodziny. Była ogłoszona amnestia, ale nie wszyscy z więzień
i łagrów przeżyli. W Pietropawłowsku aż do dnia wyjazdu
przebywaliśmy ponad dziesięć dni. Którejś nocy, a był to koniec
maja spadł śnieg. Wprawdzie nie leżał długo, ale zrobiło się
zimno. Nim dowieźli wszystkich uprawnionych do wyjazdu Polaków,
trwało to najmniej dziesięć dni.
Co w tym
czasie jedliśmy,
czym żywiliśmy się nie
bardzo pamiętam. Dostaliśmy
na naszą 6-ścio
osobową rodzinę parę rybnych konserw i parę puszek mleka
skondensowanego. Ja na parę miesięcy przed wyjazdem, gdy już ta
wiadomość była pewna, usiłowałam ususzyć trochę sucharów.
Piekłam w piecu coś w rodzaju drożdżowych małych bułeczek z
razowej mąki na drożdżach, które tamtejsze kobiety robiły z
chmielu i otrębów. Ta mieszanka była zakwaszona, a potem
wysuszona. Te małe chlebki suszyłam i chowałam w worku na piecu.
Mieliśmy też ze sobą pół worka ziemniaków, które ja z Walą
posadziłyśmy ubiegłego roku. Siostra Marysia przychodząc z pracy
wiecznie głodna sięgała do worka, wyciągała suchar, moczyła w
wiadrze z wodą i uciekała. Na moje krzyki, że to jest na wyjazd
nie reagowała.
Nareszcie
nadszedł dzień wyjazdu. Wagony bydlęce podstawione, a nam
wszystkim kazali się zgromadzić koło stacji kolejowej. Przybyli
przedstawiciele władzy radzieckiej, NKWD i orkiestra wojskowa.
Przedstawiciele ze strony polskiej z panią Spaloną, jako
przewodniczącą, i osoby działające w Związku patriotów
Polskich, który został założony przez Wandę Wasilewską z chwilą
powstania Armii Kościuszkowskiej pod dowództwem Zygmunta Berlinga.
Orkiestra wojskowa odegrała hymn rosyjski a potem polski. Nastąpiły
przemówienia ze strony radzieckiej i podziękowania, że w czasie
wojny Polacy dobrze pracowali, a z naszej strony, że sześć lat
przeżyliśmy nie widząc wojny. Wszystkie te
przemówienia trwały dość długo. Pamiętam, że zaczął padać
deszcz. Powoli wszyscy zaczęli się rozchodzić do wagonów, które
już zostały wypełnione Polakami. Pociąg zagwizdał i długi skład
pociągu ruszył w długą podróż do Polski.
Stacja Petuchovo, widok dzisiejszy |
Po paru
minutach zorientowaliśmy się, że nie ma z nami brata Lolka. Krzyki i
chwila rozpaczy, co się z nim stało. Pierwszy krótki postój
pociągu, który zatrzymał się na stacji Petuchowo. Hela wyskoczyła
z wagonu, żeby go szukać, a on już biegł w naszą stronę.
Okazało się, że w ostatniej chwili gdy pociąg ruszył, to
wskoczył do jakiegoś innego wagonu. Wielka była nasza radość, że
brat się odnalazł. Nikt już nas nie więził w zamkniętych
wagonach pod eskorta żołnierzy z karabinami.
Ruszyliśmy
z Pietropawłowska pierwszego lub drugiego czerwca 1946 r. Drzwi
wagonu szeroko otwarte, a my nastolatki siedziałyśmy na brzegu ze
spuszczonymi nogami. Nikt nam nie dawał nic do jedzenia i nie
przynosił nam wody do picia. Co jakiś czas myliśmy się po kolei,
zasłaniając myjąca się osobę jakąś płachtą. Do jedzenia
mieliśmy ze sobą pół worka ziemniaków, trochę sucharów i parę
puszek konserw. Najbardziej uciążliwe dla nas było to, że nigdy
nie wiadomo było na jak długo pociąg się zatrzyma. Na postoju,
gdy parowóz nalewał wodę i co jakiś czas zmieniała się obsługa
pociągu, biegliśmy z garnkiem po wodę, ustawialiśmy przy torach
kamienie, stawialiśmy garnek, zbieraliśmy jakieś patyki i szybko
rozpalaliśmy ogień pod garnkiem. Wrzucaliśmy do garnka parę
obranych i pokrojonych ziemniaków i po ugotowaniu była to nasza
zupa. Czasem wlałyśmy trochę mleka z puszki, żeby nadać trochę
smaku. Przeważnie w mleku maczaliśmy suchary i to był nasz luksus.
Nie zawsze udało się coś ugotować, bo nigdy nie wiadomo jak długi
będzie postój. Dobrze jak woda zdążyła się tylko zagrzać.
Parowóz gwizdnął i pociąg powoli ruszył. Trzeba było szybko
wylać wodę i wskakiwać do wagonu. Było i tak, że ziemniaki
zdążyły się ugotować tylko w połowie. Dla nas to nie był
problem, bo i tak się zjadło na wpół ugotowane.
Coraz bliżej
zbliżaliśmy się do Uralu. Nie pamiętam
już przez jakie miasta jechaliśmy, ale zatrzymaliśmy się na
stacji w Czelabińsku. Jest to duże, przemysłowe miasto na Uralu.
Tam staliśmy parę godzin. Nie odchodziliśmy daleko od pociągu, bo
nigdy nie było wiadomo, kiedy pociąg znów ruszy. Akurat dzień był
pochmurny, a miasto spowite dymem z kominów fabrycznych. Coś tam
pichciliśmy do jedzenia, jak zwykle w saganku postawionym na
kamieniach. Wreszcie pociąg ruszył i trzeba było szybko wskakiwać
do wagonu. Minęliśmy Ural i znaleźliśmy się po stronie
europejskiej Związku Radzieckiego. Coraz bardziej zbliżaliśmy się
do granic już wolnej Polski.
W
Baranowiczach opuściła nas macocha, wysiadając z pociągu.
Pojechała do swoich rodziców, gdzie pozostawiła swoją wówczas
pięcioletnią córkę, którzy pozostali na obecnej Białorusi.
Najgorsze było to, że nasz najmłodszy brat Lolek (Aleksander) był
dopisany do jej karty repatriacyjnej i Lolek został bez żadnego
dokumentu pozwalającego na powrót do Polski. W Baranowiczach
wysiadły też siostry Wala i Marysia. Pojechały do Wołkowyska,
gdzie mieszkaliśmy przed zsyłką.
Pozostała
trójka: siostra Helena, ja Anna i Lolek pojechaliśmy w dalszą
drogę. Dojechaliśmy do Brześcia, stacji granicznej między
Związkiem Radzieckim a Polską. Do wojny 1939 r., aż do wkroczenia
Sowietów, Brześć był miastem polskim. Przyklękaliśmy i
całowaliśmy ziemię polską chociaż to nie była już ziemia
polska.
Po krótkim
czasie do wagonów weszli chyba celnicy i NKWD. Piszę, chyba
celnicy, bo nie byli w żadnych mundurach. Kazali wszystkim w wagonie
przejść na jedną stronę i rozpoczęło się sprawdzanie kart
repatriacyjnych i rewizja. Nasz brat Lolek nie miał żadnego
dokumentu i groziło mu zatrzymanie w Związku Radzieckim. Ale nasza
najstarsza siostra Helena była mądrą i bystrą dziewczyną. Kazała
Lolkowi cofnąć się do tyłu i tam trwać w skulonej postaci. Jak
już połowa sprawdzonych przeszła na druga stronę, my pozostali
celowo zrobiliśmy tłok według instrukcji Heli, zgięty wpół
przeszedł za naszymi plecami na druga stronę do tych
skontrolowanych. O dziwo po kontroli jeden z enkawudzistów miał
dwie złączone garście pełne złotych obrączek, kolczyków, a
nawet pierścionków. I w taki sposób Lolek został przemycony przez
granicę. Nie tylko Lolek, ale i Marysia Karpiówna była bez
dokumentów i w taki sam sposób przejechała.
W czasie
postoju w Brześciu było kilka godzin do odjazdu. Ja z Marysią K.
poszliśmy do odbywającego się w pobliżu bazaru. Przy stoiskach
był niesamowity tłok. Przedzierając się przez tłum usłyszałyśmy
jak kobieta ze stoiska mówi półgłosem „uwaga, uwaga” po
polsku. Nie zwróciliśmy na to uwagi, ale po wyjściu z tłoku
Marysia zauważyła odpiętą górna kieszeń w kurtce, którą w
1942 r. dostała w zapomodze amerykańskiej. Okazało się, że w tej
kieszeni miała kartę repatriacyjną, która jej skradziono. Od
miejscowych Polaków dowiedziałyśmy się, że takie kradzieże były
częste, bo w taki sposób, na podrobionych kartach, wyjeżdżali do
Polski.
Po powrocie
do wagonu zmartwioną Marysię też udało się przemycić. Niedługo
pociąg ruszył. Z wysokiego nasypu zauważyliśmy nasze siostry Walę
i Marysię, biegnące krzycząc i machając rekami, które dosłownie
o kilkanaście minut spóźniły się do odjazdu. Pociąg się nie
zatrzymał, a my przejechaliśmy przez most na Bugu i po drugiej
stronie była już Polska. Nie bardzo już pamiętam jaką trasą
jechaliśmy w Polsce, ale na pewno parę godzin staliśmy na stacji
Łódź Fabryczna. Z Łodzi jechaliśmy prosto do Poznania. Tam
staliśmy dwa dni. Poznań nie wyglądał na zniszczony, chociaż
daleko nie odchodziliśmy od stacji, bo nigdy nie wiadomo kiedy
pociąg ruszy i gdzie nas powiozą. Drugiego dnia jeszcze o zmroku
ktoś chodząc walił w drzwi wagonu. Usłyszeliśmy wołania; „Hela,
Hela”. To Wala i Marysia wsiadły w Brześciu do innego transportu,
jak im poradzili jeszcze polscy kolejarze, i odnalazły nas w
Poznaniu. Rano powychodziliśmy z wagonów, a tam na peronach czekali
już na nas fotoreporterzy. Ustawili nas dużą grupę, wystawiając
naprzód najbardziej nędznie ubranych i najgorzej wyglądające
dzieci i młodzież. Bez przerwy robili nam zdjęcia. Jak potem
mówiono byli to fotoreporterzy przeważnie ze Stanów Zjednoczonych.
Rozeszła się wieść, że nasz transport jedzie na Ziemie
Odzyskane, czyli na Pomorze Zachodnie – woj. szczecińskie. Przez
dwa dni w Poznaniu jakoś tamtejsi mieszkańcy nie przychodzili do
nas, nie pytali w czym mogą pomóc ani nie przynieśli choćby
kawałka chleba.
Myśliborz (Neumarkt) |
Starszy
kolejarz o nazwisku Mazan powiedział, że w jednopiętrowej
kamienicy gdzie on mieszka jest na poddaszu wolne mieszkanie. Po
uzyskaniu od niego adresu poszliśmy tam. Były to w części
strychu dwa małe pokoiki i kuchenka. Jeden z pokoi miał normalną
ścianę i okno, bo był to wykusz w dachu. Drugi pokój miał ścięta
ścianę do wysokości nie większej niż metr dwadzieścia od
podłogi. Dwa małe okienka były na dachu. Kuchenka była mała z
szybą w dachu. Dla nas drewniana podłoga była już luksusem. Nie
było tam żadnego sprzętu, nawet jakiegoś stołka do siedzenia.
Wszystko było bardzo zakurzone. W pierwszym odruchu umyliśmy
podłogi. Na noc rozłożyliśmy resztki połatanych kołder na
podłodze i tak spaliśmy. Na strychu zauważyliśmy wiszącą
pierzynę. Pomyślałyśmy, że to pozostałości po Niemcach i
wzięłyśmy ją. Na drugi dzień przyszła pani Mazanowa i
powiedziała, że to jej pierzyna. Przepraszając za pomyłkę
oddaliśmy.
Nie
mieliśmy co jeść i z czego żyć. W P.U.R. można było raz
dziennie dostać zupę. Był też problem, bo nie było żadnego
naczynia, w czym ją przynieść. Na strychu znaleźliśmy stary
poniemiecki garnek i to był nasz pierwszy sprzęt. Po naszym
powrocie minął już przeszło rok. Wszystko już było zajęte, a
my nie dostaliśmy ani mieszkania ani żadnej zapomogi. Razem z naszą
rodziną składającą się z sióstr Heleny, Walentyny, Marii, Anny
i brata Aleksandra, osiedlili się w Myśliborzu również: p.
Rozalia Rogowska z córką Leokadią, Piekarska Anna z córka Reginą
i synem Wacławem, Lichodziejewska samotna, imienia nie pamiętam i
jeszcze jedna rodzina, której nazwiska nie pamiętam: Sudnik z córką
Jadwigą i siostra matki Wiktorią. Ja wkrótce pojechałam do
krewnych, którzy mieszkali koło Świebodzina. W końcu lata
wróciłam bo trzeba było iść do szkoły wieczorowej. Wtedy w
jeden rok szkolny zaliczało się dwie klasy. W tym czasie moje
siostry przeniosły się do innego mieszkania. Siostra Helena zaczęła
pracować w banku, a Walentyna w magistracie. Siostra przez magistrat
załatwiła meble: dwa różne drewniane łóżka, okrągły
niestabilny stół, małą kanapkę, która miała dziury w pokryciu
i wyłaziły sprężyny. Fotel o trzech nogach (jednej było brak),
który musiał stać oparty o ścianę i piec.
Anna Morżało, rok 1950 |
Bez ojca i matki musieliśmy sobie radzić i zaczynać życie od początku. O ojcu nie mieliśmy żadnych wiadomości. Dopiero po latach wiadomo było, że ponad 6.000 policjantów zostało zastrzelonych przez NKWD w kwietniu 1940 r. Los mojego ojca jest do dziś dnia niewyjaśniony, pomimo wielu prób odszukania jego śladów. Pisaliśmy wszędzie, do Czerwonego Krzyża i innych organizacji, ale odpowiedź była zawsze taka sama - brak wiadomości o Aleksandrze Morżało. Do dziś u schyłku mojego życia czuję żal, że po powrocie do Polski 24 czerwca 1946 r. nikt nam w niczym nie pomógł. Nie przydzielono nam ani mieszkania, ani żadnej zapomogi, by zacząć życie od nowa.
Bardzo fajnie napisane. Jestem pod wrażeniem i pozdrawiam.
OdpowiedzUsuń