Historia zawiedzionych nadziei, czyli powrót do Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej



Aleksander Wielebnowski
Ja, Jerzy Wielebnowski ujrzałem świat w niedzielny poranek dnia 16 marca 1930 roku, w Ołyce, niewielkim miasteczku na Wołyniu, jako trzecie dziecko Anny i Aleksandra Wielebnowskich. Przede mną urodzili się Zbyszek w marcu 1927 roku i Halinka w grudniu 1928 roku. Nasz ojciec legionista, uczestnik wojny z bolszewikami w 1920 roku,  zaraz po jej zakończeniu został powołany do służby w policji na odzyskanych Kresach. Był przenoszony służbowo do różnych miejscowości, co miało odbicie w urodzinach dzieci – każde w innej miejscowości. Dopiero po moich urodzinach zamieszkaliśmy na stałe w Łucku. Mieszkaliśmy w domu przy ulicy Rówieńskiej, zbudowanym przez dziadka Wincentego Hetmana, ojca mojej mamy. Dziadek zmarł na długo przed moim urodzeniem, żyła tylko babcia Antonina, matka mojej mamy. Babcia mieszkała razem z nami. Skład osobowy naszej rodziny zapewne pozostałby bez zmian, gdyby nie przedwczesna i niespodziewana śmierć mojej siostrzyczki Halinki w 1932 roku. Zmarła na dyzenterię, z którą ówczesna medycyna, a może tylko lekarz opiekujący się Halinką, nie umieli sobie poradzić. Rozpacz mamy była ogromna, nie mogła się z tą stratą pogodzić i chciała koniecznie mieć córkę. Ale nim urodziła się córeczka, mama powiła nam braciszka Leszka w czerwcu 1933 roku, a dopiero w trzy lata później, w czerwcu 1936 roku przyszła na świat upragniona córka mamy, a nasza siostrzyczka Marysia. Było nas czworo rodzeństwa, dwoje rodziców i babcia, razem siedem osób.
Anna Wielebnowska z domu Hetman
Rodzina ojca wywodzi się z Małopolski. Ojciec urodził się dnia 6 lipca 1897 roku, we wsi Redłowo koło Tarnowa, jako najstarszy syn Leona i Katarzyny. Był najstarszym z pięciorga dzieci. Od 1914 roku cała rodzina zamieszkała w Krakowie. Dziadek Leon był mistrzem szewskim i z tego utrzymywał rodzinę. Rodzina mamy wywodzi się z Wielkopolski. Mama urodziła się na Wołyniu, ale jej matka a nasza babcia w poznańskiem. Rodzice babci mieli w poznańskiem duży majątek, który musieli opuścić by uchodzić przed prześladowaniem pruskiego zaborcy. Przenieśli się do zaboru rosyjskiego i osiedlili na Wołyniu. Moja babcia z domu Skrzypczak, matka mojej mamy, wyszła za mąż za Wincentego Hetmana i miała z nim czworo dzieci, trzy córki: Stanisławę, Annę, Klementynę (Jurkę) i syna Wacława. Wacław zaginął bez wieści podczas wywózki całej rodziny na Sybir w 1914 roku. Z zsyłki wrócili trzy lata później, kiedy w Rosji wybuchła rewolucja.
Mój dziadek, Wincenty Hetman, wraz ze swoim bratem Franciszkiem, w 1905 roku wyjechał do Kanady za chlebem. Do Polski wrócił na stałe w 1922 roku i za zarobione pieniądze postawił dom, o którym już wspomniałem. Dziadek zmarł w 1926 roku. Pamięć moja sięga do września 1936 roku, kiedy jako sześcio- i pół letni chłopiec, rozpocząłem naukę w szkole numer dwa w śródmieściu Łucka. Nasz status rodziny podoficera policji nie był znaczący, ale w tamtym czasie, w ówczesnych warunkach społecznych wyróżniał nas zdecydowanie. To wyróżnienie wynikało nie tylko z pozycji zawodowej ojca, ale również ze sposobu prowadzenia domu przez mamę. Mama zawsze dbała byśmy byli czyści i dobrze ubrani. Sama też ubierała się bardzo modnie i gustownie, po wielkomiejsku. W tamtych czasach, kiedy więcej było biedy i często widziało się ludzi w obuwiu z łyka, my wyróżnialiśmy się bardzo, szczególnie na peryferiach miasta. 
Mały Zbyszek z mamą
Wskaźnikiem wyróżnienia i poważania było podawanie przez siostry zakonne mamie i ojcu krzeseł w czasie nabożeństw w kaplicy, do której chodziliśmy w niedziele i święta. Mama trzymała nas krótko. Pasek, rózga czy harap były nie raz w użyciu. Wymagała absolutnego posłuszeństwa i w zasadzie wszystkie nasze działania musiały mieć jej aprobatę. Wyrosłem na przyzwoitego człowieka, ale bardzo późno zrozumiałem, że podstawową cechą człowieka jest samodzielność i inicjatywa. Odkąd pamiętam ulubioną grą była piłka nożna. Miłość do piłki wynikła po trosze za sprawą ojca. Nasz tata był działaczem sekcji piłki nożnej Policyjnego Klubu Sportowego. Czasami zabierał nas na mecze. Za sprawą mamy zostałem wielkim miłośnikiem kina. Mama z ciotką Jurką uwielbiały kino i bardzo często zabierały mnie i Zbyszka do kina na popołudniowe seanse, a czasami na wieczorne. 
Nauka w szkole nie przedstawiała dla mnie żadnych trudności. Uczyłem się dobrze, chociaż może nie pilnie. Bardzo mocno przeżyłem moją pierwszą komunię. Wychowany w bogobojnej rodzinie, od niepamiętnych czasów odmawiający pacierz “Aniele stróżu mój...”, z wielkim przejęciem oczekiwałem przyjęcia do siebie Pana Jezusa w postaci białego opłatka.
Przez ostatnie dwa lata przed wojną jeździłem na kolonie letnie, organizowane w Klewaniu dla dzieci rodzin policyjnych. Klewań to małe miasteczko, położone gdzieś na krańcu województwa. Poza przykrym doświadczeniem ze znalezieniem nocą ubikacji, kolonie wspominam jako jedno pasmo zabaw i rozrywek. Moje dzieciństwo spokojne, pogodne i beztroskie, spędzane w dostatku i w otoczeniu kochanych i kochających rodziców, rodzeństwa i babci zostało brutalnie przerwane przez wojnę, która wybuchła pierwszego września 1939 roku. Łuck zbombardowano już w pierwszym dniu wojny. Trafiono w ważne cele, zniszczono wiele obiektów i uszkodzono koszary. Charakterystyczny dźwięk silników niemieckich bombowców uprzedzał o nalocie. Właziłem na wierzchołek wiśni rosnącej przy domu i obserwowałem naloty. Raz nisko lecący samolot niemiecki zastał mnie w szczerym polu, gdy wracałem z pobliskiej wsi Teremno. Warkot silników wzbudzał lęk. Położyłem się w bruździe twarzą do góry i obserwowałem samolot. Wydawało mi się, że jestem jego celem. Widziałem jak coś wysypywał, jak ziemniaki z koszyka, może bomby? Miałem wrażenie, że lecą wprost na mnie. Nie wytrzymałem i pędem pobiegłem do domu. Do nas dzieci nie docierała groźba wojny, nie mieliśmy pojęcia co wojna znaczy, ani czym może skutkować. Zatroskane twarze rodziców działały na nas uśmierzająco i mimo woli zachowywaliśmy się cicho.
Zbyszek i Halinka
Potem zaczął się pochód uciekinierów z centralnej Polski. Ludzie z dobytkiem, kto czym i jak mógł uciekał na wschód. Nasz dom, tuż przy drodze w kierunku do Równego był przystankiem dla wielu utrudzonych ludzi. Mama z babcią bardzo się starały ulżyć zmęczonym kobietom szczególnie tym z dziećmi. Ten ludzki korowód był świadectwem, że wojna nie przebiegała po naszej myśli. 17 września Sowieci wbili nam nóż w plecy. Jak się okazało po latach, był to spisek dwóch największych zbrodniarzy: Hitlera i Stalina. Tajny protokół Ribbentrop - Mołotow wszedł w życie i Polska została wydana na pastwę SS i wermachtu z jednej strony, a NKWD i armii czerwonej z drugiej. Niestety znaleźli się miejscowi Ukraińcy, Żydzi i komuniści, którzy z radością powitali wkraczające wojska sowieckie. Sam widziałem, jak na miejskich rogatkach, u zbiegu ulic: Rówieńskiej, Dubieńskiej i Chrobrego, każdy wjeżdżający sowiecki czołg był owiewany czerwoną chorągwią i witany radosnymi okrzykami zgromadzonych ludzi. Oddziały czerwonej armii przesuwały się również koło naszego domu, ulicą Rówieńską do centrum miasta. Na głowach żołnierzy szpiczaste czapy z naszytą wielką, pięcioramienną czerwoną gwiazdą. Odziani w ziemisto- szare płaszcze, karabiny na sznurkach, a wszystko utytłane w błocie, bo deszcze w tym czasie dały znać o sobie. 
Dom rodzinny w Łucku
Pierwsze spotkanie z sowieckim żołnierzem było przy okazji wymiany chleba na naftę. Od kierowcy ciągnika gąsienicowego dużego działa, za pół bochenka chleba, dostaliśmy bańkę nafty. Wszyscy się dziwili, że jest taka czerwona. Drugie moje spotkanie z sowieckim żołnierzem miało miejsce kilkanaście dni później i było bardzo dramatyczne. W gromadzie kilku chłopców, wybraliśmy się pomyszkować przy uszkodzonych polskich samolotach, stojących na wojskowym lotnisku, w pobliżu koszar. Niczego ciekawego nie znaleźliśmy, tylko trochę naboi i wojskowy hełm. Z hełmem i nabojami, złapał nas pilnujący lotniska krasnoarmiejec, uzbrojony w karabin ze szpikulcem. Zaczął krzyczeć, zerwał karabin z ramienia i z wymierzonym w nas bagnetem, kazał nam się ustawić pod murem ogrodzenia. Nie rozumieliśmy wiele z jego krzyku, ale wszystko wyglądało na to, że nas rozstrzela - tak myśleliśmy. Zaczęliśmy się trząść ze strachu i płakać i widocznie o to mu chodziło, chciał nas nastraszyć. Kazał nam zostawić naboje z hełmem i wynosić się: "udirajtie job waszu mat'" - krzyczał. Zrozumiałem, że to nie żarty i unikałem ruskich sołdatów jak ognia.
Tata pełnił służbę do końca. Został aresztowany przez NKWD pod koniec września i uwięziony w łuckim więzieniu. Mamie pozwolono dostarczyć ciepłą bieliznę i żywność. Potem jeszcze kilkakrotnie w październiku przekazywała ojcu paczki. W końcu października władze więzienne oznajmiły, że ojciec został zabrany, a dokąd to dowiemy się później. Mimo usilnych starań nic nie wiedzieliśmy o losach ojca aż do stycznia 1940 roku, kiedy to otrzymaliśmy kartkę pocztową, napisaną przez ojca z obozu w Ostaszkowie, położonym daleko na północ od Moskwy. Pisał o srogiej zimie i że jest zdrów. Dodawał nam otuchy i wierzył, że do nas wróci. Była to jedyna wiadomość od ojca, ostatni ślad materialny.
Jurek z Leszkiem
Zima z 1939 na 1940 rok była śnieżna i mroźna. Mówiono, że Moskale przywieźli ją ze sobą ze wschodu. Zrobione wcześniej zapasy żywności i opału, pozwalały nam na znośne przetrwanie mrozów i śnieżyc. Nastały nowe władze i nowe porządki. Otwarto szkoły z wykładowym językiem ukraińskim. Nastroje były coraz gorsze, obawiano się represji ze strony najeźdźcy i Ukraińców. I tak się stało. Represje dotykały funkcjonariuszy państwowych i ich rodziny. W nocy, z 12 na 13 kwietnia 1940 roku, usłyszeliśmy łomotanie w drzwi. NKWD, w osobie oficera i dwóch krasnoarmiejców, przyjechało po nas. Oficer powiedział "sobierajtieś pojedietie do otca" i kazał nam się pakować. Mama była zrozpaczona. Dla niej historia się powtarzała, była już raz wywieziona, gdy była dzieckiem. Zaczęliśmy się pakować w dwa duże plecione kosze. W jednym ubrania a w drugim trochę naczyń i posiadanej żywności: worek mąki, słoninę, kaszę i to wszystko, co pozostało z zimowych zapasów. Pościel, pierzyny i poduszki zawiązane w tobołki. Mieliśmy szczęście trafiając na ludzkiego oficera, który podpowiadał, żeby brać jak najwięcej. Pozwolił też, by Zbyszek pobiegł do miasta, do ciotki Jurki i zawiadomił ją.
O świcie załadowaliśmy się do podstawionej ciężarówki. Okazało się, że nasz los podziela nasza sąsiadka, Maria Dyktyńska z synami Ryśkiem i Mirkiem i mamy jechać tą samą ciężarówką. Siedząc na samochodzie, żegnaliśmy nasz rodzinny dom - miejsce naszego szczęśliwego dzieciństwa. Zawieziono nas na stację, gdzie były już tłumy ludzi, a na torach czekały przygotowane bydlęce wagony. Rozglądaliśmy się, ale nigdzie nie widzieliśmy naszej ciotki, która, według relacji Zbyszka, miała tu być. Z tobołkami pościeli i bagażem podręcznym wprowadzono nas do wagonów, a nasze rzeczy, dwa plecione kosze, załadowano oddzielnie.
Wagon, w połowie wysokości, miał zrobione dodatkowe podłogi, coś w rodzaju antresoli. Razem z Dyktyńskimi zajęliśmy taką platformę. Dzięki temu mieliśmy więcej miejsca, mogliśmy rozłożyć pościel i normalnie spać. Mieliśmy też zakratowane okienko, przez które mogliśmy wyglądać i wiedzieć co się dzieje na zewnątrz. W środku wagonu był zrobiony otwór w podłodze, a nad nim prymitywny sedes zbity z desek. Kto korzystał z sedesu był osłaniany kocem, My mieliśmy nocnik i mogliśmy dyskretniej załatwiać nasze potrzeby fizjologiczne. Wyglądając przez okienko, zobaczyłem ciotkę, jak z bańką i torbą w ręku, szła wzdłuż wagonów, szukając nas. Nie usłyszała mego wołania i nas nie znalazła. Zostawialiśmy naszych bliskich, kochaną babcię, która w tym czasie była u córki Stasi we wsi Palcze i dlatego uniknęła wywózki.
Anna (po prawej) z siostrą Jurką
Po wielu godzinach czekania pociąg ruszył. Przez 17 dni i 17 nocy wiózł nas w bydlęcych wagonach daleko na wschód - na Sybir. Jadąc mijaliśmy miasteczka i wsie, lasy i rzeki, łąki i pola, czasami z resztką śniegu, czasami ze snopkami zeszłorocznych żniw. Często długie postoje i pobieranie prowiantu. Rozlegały się wówczas okrzyki konwojentów: "tri czełowieka za obiedom", niezależnie od tego, czy to był dzień, czy głęboka noc. Z każdego wagonu, troje ludzi szło z wiadrami, najczęściej po rzadką zupę i ciemny chleb. Zabrane z domu jedzenie, trochę sucharów, starczyło na parę dni i podawane posiłki były naszym jedynym pożywieniem. Mijaliśmy Ural, pierwszy raz w życiu zobaczyłem góry. Wjeżdżaliśmy do Azji i już wiedzieliśmy, że wiozą nas bardzo daleko. 30 kwietnia 1940 roku, pociąg dojechał do stacji końcowej - Pawłodaru, stolicy województwa, tak zwanej "obłasti" w Republice Kazachskiej. Wyładunek z wagonów i szukanie bagażu. Mimo obaw, że już nie zobaczymy naszych rzeczy - oba plecione kosze-kufry cało dotarły do Pawłodaru. Rozklekotanymi ciężarówkami rozwożono nas po okolicznych sowchozach i kołchozach. My z Dyktyńskimi i kilkoma innymi rodzinami trafiliśmy do odległego o 50 kilometrów kołchozu Jamyszewo. Wyładowano nas dosłownie pod płotem sielsowietu i nie zostawiając żadnych wskazówek ani uwag, konwojenci i samochody odjechały. Rzuceni o tysiące kilometrów od domu, pozostawieni w obcym kraju na łasce losu, już nie byliśmy groźni dla partii bolszewików i jej wodza Stalina. Staliśmy pod płotem bezradni i zagubieni, patrzyliśmy na otaczającą nas nową rzeczywistość i zastanawialiśmy się nad tym, co z nami będzie, co mamy dalej robić? Mama cały czas była z tatusiem, znajdowała w nim oparcie i poczucie bezpieczeństwa. Wszystkie troski o środki materialne spoczywały na ojcu. Mama zajmowała się domem i wychowaniem dzieci, teraz czuła się osamotniona i bezsilna.
Kłopoty dały znać o sobie już na samym początku. Byliśmy najliczniejszą pięcioosobową rodziną, w tym czwórka małych dzieci. Inne rodziny szybko poumieszczały się po domach, dogadując się z kołchoźnikami o warunkach zapłaty. My mieliśmy trudności ze znalezieniem miejsca pod dachem. Może nasza społeczność popełniła błąd, bo gdybyśmy się nie ruszyli z miejsca, to kołchozowa władza musiałaby się nami zająć. A my od samego początku zaczęliśmy się sami starać o kwatery i płacić za nie.
Jamyszewo to duży kołchoz, położony na prawym wysokim brzegu Irtyszu, wielkiej syberyjskiej rzeki. W kołchozie była dziesięcioklasowa szkoła, kołchozowy dom kultury, poczta, MTS /maszyno-traktornaja stancja/, duże stajnie i obory dla kołchozowego bydła i koni. W kołchozie był zatrudniony weterynarz, ale nie było lekarza. Był też sklep, w którym można było kupić bałałajki i gitary, watowane robocze ubrania, zeszyty szkolne, atrament i poduszki do stempli. Czasami był cukier, a jak mówili miejscowi, kiedyś były i cukierki. Więcej dbano o propagandę i raz w miesiącu przyjeżdżało kino i wtedy w kołchozie było święto. Budynki mieszkalne drewniane, niektóre wraz z zabudowaniami gospodarczymi i szczelnym wysokim ogrodzeniem stanowiły zwarte zagrody, dostępne tylko przez furtkę i bramę. Taka zabudowa pamiętała czasy cara i w tych domach pomieszczenia mieszkalne miały drewniane podłogi. Regułą była ubita glina.
Spaliśmy na podłodze. Z przywiezionych kap mama uszyła sienniki i napchane słomą, dawały dobrą izolację od spodu. Mieliśmy nasze poduszki i pierzyny, które okazały się nieocenione, szczególnie w czasie mroźnych zim. Warunki do utrzymania higieny osobistej były bardzo trudne i w niedługim czasie obsiadły nas wszy - powszechna plaga państwa Sowietów. Wszy w głowach i bieliźnie były bardzo dokuczliwe, a najbardziej zimą, kiedy więcej ubrania mieliśmy na sobie. Trzeba było odwszawiać bieliznę i wyczesywać włosy gęstym grzebieniem. Robiliśmy to codziennie, mimo przeświadczenia, że walczymy z wiatrakami.
Kołchoz Jamyszewo nad Irtyszem
Produkty, które przywieźliśmy ze sobą nie starczyły na długo. Narastały kłopoty z uzyskaniem żywności, bo ludzie w kołchozie też nie mieli jej wiele. Wymienialiśmy nasze rzeczy na jedzenie, musieliśmy oszczędzać, żeby starczyło na dłużej. Nawiązaliśmy kontakt z rodziną w Łucku i zaczęliśmy dostawać paczki, wysyłane przez naszą ciotkę Jurkę. Była to olbrzymia pomoc, która niestety ustała z chwilą wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej. Wpadliśmy w stan ciągłego niedojedzenia. Próbowaliśmy jeść makuchę, prasowaną masę z wytłoków roślin oleistych i stosowaną jako pasza dla bydła. Żeby oszukać głód, żuliśmy stearynę ze świec lub smołę. Początkowo trzeba było wypluwać ślinę, aż przeżuwana masa straciła przykry smak. Dowiedzieliśmy się o jadalnych korzeniach rośliny podobnej do tataraku, rosnącej w odległym jeziorze. Wybraliśmy się tam gromadką chłopców i rzeczywiście w grubych korzeniach znaleźliśmy włókna, otoczone białym nalotem o konsystencji kremu i o smaku słodkiej śmietany. Było to smakowite, ale uraczyliśmy się tylko raz. Duża odległość do jeziora nie skłoniła nas do powtórzenia wyprawy.
Miejscowa ludność polowała na susły, zwierzątka podobne do naszych tatrzańskich świstaków. Polowało się na nie z pomocą beczkowozu. W stepie znajdowano wejście do nory susła i drugie, "zapasowe" wyjście z nory. Do jednego otworu wlewało się wodę, a przy drugim czatowało się z workiem na zdobycz. Sposób niezawodny. Olbrzymia rzeka Irtysz byłaby dostarczycielem ryb, gdyby był jakiś sprzęt do ich łapania. W kołchozie był nawet jeden rybak, ale nie miał sieci. Jedyny raz jedliśmy ryby, które złapałem gołymi rękami, a było to na wiosnę, kiedy rzeka wylała, a potem się cofnęła. W jednym z dołków z resztką wody, było osiem młodych szczupaków. Złapałem wszystkie.
W kołchozie, otoczonym stepem, problemem był opał potrzebny do gotowania i w zimie do ogrzania. Powszechnie używanym opałem był "kiziak"- wysuszone odchody bydlęce. Świeże odchody mieszano ze słomą, formowano w placki o średnicy około 30 cm, grubości do 3 cm i potem suszono na słońcu. Ususzone placki układano w sterty i w ten sposób przygotowywano zapasy opału na zimę. My nie mieliśmy dostępu do kołchozowych obór, bydlęce odchody zbieraliśmy w stepie na pastwiskach. Zimy były ostre i śnieżne. Minus 42 stopnie Celsjusza, to najniższa temperatura zanotowana w czasie naszego pobytu. Z ubraniem nie było biedy, mieliśmy płaszcze, swetry i ciepłą bieliznę. Kilka warstw odzieży stanowiło dobrą ochronę przed zimnem. Gorzej było z obuwiem, nasze buty nie zabezpieczały przed mrozem. Owijaliśmy buty szmatami; nie wyglądało to najlepiej, ale pomagało. Potem zdobyliśmy parę walonek, takie buty z cholewami z filcu, bardzo dobre na mrozy. Używał je ten, kto wychodził na dwór.
Wśród wywiezionych rodzin polskich, które znalazły się w Jamyszewie, nie było ani jednego mężczyzny. Najstarszym był Jurek Muszyński, miał może 19 lat, potem 16 letni Andrzej Łubieński i nasz Zbyszek 13 lat. Nasza rodzina była najliczniejszą: mama i nas czworo. Dużym wydarzeniem w naszej społeczności, był ślub Jurka Muszyńskiego z Wandą, córką pani Grefner. Tragicznym wydarzeniem było utonięcie Waldka Zielińskiego w Irtyszu. Ciało Waldka znaleziono po dwóch dniach daleko za wsią, gdzie zniósł je prąd rzeki. Oba wydarzenia miały miejsce drugiego lata naszego pobytu w kołchozie.
Pierwsze lato, bardzo upalne jak ma to miejsce w tej części świata, spędziłem na poznawaniu bliższej i dalszej okolicy. Dookoła jak okiem sięgnąć, rozciągał się step, porośnięty niewysoką trawą. W dole, niewidoczna z poziomu wsi, rzeka Irtysz. Rzeka była największą atrakcją. Schodziło się do niej skośnie biegnącą po wysokim brzegu drogą. Na południu wsi płynęła mała rzeczka wpadająca do Irtyszu, odgradzająca wieś od zalesionego pasa na prawym brzegu wielkiej rzeki. Na wprost wsi, na rzece była spora wyspa w kształcie wydłużonego wrzeciona, porośnięta drzewami. Za wyspą był główny nurt rzeki i tam od czasu do czasu przepływały statki i barki. Nauczyłem się pływać i dużo czasu spędzałem w wodzie, ale daleko mi było do umiejętności mego starszego brata Zbyszka. Młodszemu bratu Leszkowi, udzielałem pierwszych lekcji pływania. Z chłopcami urządzaliśmy w wodzie różnego rodzaju zabawy i zawody. Dzięki temu pod koniec lata pływałem całkiem dobrze.
We wrześniu poszedłem do kołchozowej szkoły, do klasy trzeciej. W ciągu paru letnich miesięcy poznałem nieźle język rosyjski i już mogłem się porozumieć, ale z pisaniem i czytaniem były duże kłopoty. Nie było tak źle, jeśli na początku roku szkolnego za dyktando z języka rosyjskiego dostałem "płocho", czyli dwójkę, podczas gdy miejscowy chłopak dostał ocenę "oczeń płocho", czyli pałę. Naukę w szkole zakończyłem jako "udarnik" - to taki uczeń, który ma same piątki i czwórki. Uczeń z samymi piątkami to "otlicznik", ale i tak byłem dumny z osiągniętego poziomu. Przyszły wakacje. Było coraz trudniej z wyżywieniem. Paczki od ciotki były dużą pomocą, ale nie zabezpieczały naszych potrzeb. Tylko pracujący w kołchozie, dostawali skromne przydziały żywności. Kobiety i dzieci pracowały w polu przy pieleniu i okopywaniu. Przy pieleniu pracowała mama i Zbyszek. W czasie wakacji rozpocząłem pracę jako pastuch i woźnica w kołchozowej "placówce", odległej kilka kilometrów od wsi. "Placówką" był mały budynek, z płaskim dachem, mieszczącym kuchnię z jadalnią dla zatrudnianych w polu. Osobami stale przebywającymi w "placówce" były kucharka i ja pastuch. Moim obowiązkiem jako pastucha, było dbanie o parę wołów zaprzęgowych, jedną krowę i jednego konia. Wstawałem wcześnie rano, jeszcze przed wschodem słońca, zaprzęgałem parę wołów do wozu i jechałem po robotników. Wieczorem ich odwoziłem. Dużo kłopotu sprawiała mi krowa, która miała zwyczaj oddalać się bardzo daleko. Próbowałem wykorzystać konia do przyprowadzania krowy, ale gdy po kilkuminutowej jeździe na oklep spadłem z konia, dałem spokój.
Największym problemem dla mnie, jedenastoletniego chłopca, było zaprzęgnięcie pary wołów i założenie na ich szyje drewnianego jarzma - rodzaj chomąta. Trudności miałem z pojeniem zwierząt. Ciężko było wydostać wiadro wody ze studni za pomocą żurawia, a musiałem wyciągnąć kilka wiader dziennie. Mimo, że woły należały do spokojnych, to nie uniknąłem niespodziewanego kopnięcia, po którym przez chwilę nie mogłem dojść do siebie. Nauczyłem się podchodzić do zwierząt i nie dałem się kopnąć po raz drugi.
Najgorsze ze wszystkiego były pluskwy ukryte w szparach ścian i sufitu. Całe ich miliony wyłaziły nocą na żer, co było widać jak się zapaliło lampę. Nie było od nich ucieczki. Próbowałem spać na stole, którego nogi stały w blaszankach z naftą, to pluskwy spadały z sufitu. Próbowałem spać na płaskim dachu budynku, ale ciemna noc, jakieś podejrzane odgłosy, czyjeś świecące oczy, może wilków, napawały mnie takim lękiem, że już wolałem pluskwy.
Oprócz opisanych obowiązków, razem ze Zbyszkiem, staraliśmy się ukopać i ususzyć torfu na zimę. Torf kopało się w terenowym zagłębieniu, niedaleko "placówki". Wszyscy staraliśmy się robić zapasy opału na zimę i zarobić na żywność. Wbrew pozorom ja nie zarabiałem. Za moją pracę zaliczano mi pół "trudodnia", czyli pół dniówki. Odliczano z tego wyżywienie. Z reguły w niedzielę kołchoźnicy nie przyjeżdżali do pracy, więc ja z kucharką i jej czteroletnim dzieckiem, zjadaliśmy wszystko, co było dla całej brygady. W ten sposób zamiast zarabiać, zadłużałem się coraz bardziej. Całe szczęście, że nie pracowałem tam długo.
Wybuch wojny niemiecko-sowieckiej spowodował, że wyjechaliśmy z kołchozu. Szeroki pobór mężczyzn do wojska, zmusił władze do mobilizacji kobiet do pracy. W połowie lipca 1941 roku odbył się mityng w kołchozie i zaciąg ludzi do pracy przy budowie kolei żelaznej w 7 Aule, siedem kilometrów od Pawłodaru. Mama zgłosiła się na wyjazd. Po pierwsze mama chciała być bliżej większego miasta, jakim był Pawłodar, z nadzieją, że może uda się do niego przenieść i znaleźć lepszą i lżejszą pracę niż w kołchozie. Po drugie mama czuła się zagrożona donosami gospodyni, u której mieszkaliśmy. Gospodyni przyłapana na kradzieży naszej mąki, w zemście wypaliła Stalinowi oko na plakacie, mówiąc, że to zrobił Leszek. Napisała donos do przewodniczącego kołchozu, a ten domyślając się prowokacji, sprawę umorzył. Poradził mamie żeby się od tej gospodyni wyprowadziła. To też miało wpływ na decyzję wyjazdu.
Odbyliśmy kolejną podróż ciężarówką z przeprawą promem przez rzekę Irtysz do 7 Aułu. Umieszczono nas początkowo w namiotach wojskowych z pryczami do spania. Potem przeniesiono nas do dużej sali domu kultury, gdzie wprost na podłodze koczowało wiele polskich rodzin, ściągniętych podobnie jak nasza, do pracy przy budowie kolei. Zajęliśmy kawałek sceny, a rozłożona pościel wyznaczała granice zajęte przez poszczególne rodziny. Mama i Zbyszek pracowali, a Zbyszek jako nieletni pracował na ochotnika i w niepełnym wymiarze. Zatrudnieni byli przy różnych robotach, przeważnie przy wyładunku z wagonów piachu i żwiru do budowy nasypów pod tory.
W nowym miejscu, zdobycie żywności okazało się trudniejsze niż w kołchozie. Dostawaliśmy kartki na chleb i na cukier, ale nie zawsze można było je zrealizować. Czasami udało się kupić kaszę jaglaną. Jedliśmy ją gotowaną na wodzie, rzadko okraszoną mlekiem. Wszyscy cieszyliśmy się mając za posiłek kaszę z wyjątkiem Zbyszka. Jego organizm nie przyjmował żadnych kasz w jakiejkolwiek postaci. Spożywał ją, ale później zwracał.
Sposobem na zaspokojenie głodu było podkradanie talonów w robotniczej stołówce. Przez uchylone okno w pomieszczeniu gdzie wydawano potrawy, zagiętym drutem wyciągaliśmy prostokątne blaszki z numerami określającymi rodzaj dania. Robiliśmy to z duszą na ramieniu, ale głód był silniejszy. Szkopuł był w tym, że nie wiedzieliśmy, jaki numer jest przypisany danej potrawie. Mielibyśmy kłopot z odpowiedzią na ewentualne zapytanie kelnerki: „co podać? Kelnerka z reguły nie pytając, wydawała potrawy zgodnie z numerkiem. Radość była ogromna, jak potrawą było drugie danie, ale czasami była to szklanka herbaty. Raz nam się tak przytrafiło, że na dwóch dostaliśmy siedem szklanek herbaty. Wypiliśmy wszystkie - były słodzone.
Włóczyłem się z chłopakami i albo rozglądaliśmy się by skombinować coś do zjedzenia, albo urządzaliśmy zabawy. Niebezpieczną zabawą, ale i podniecającą, było wdrapywanie się na wolno toczące się wagony z piaskiem i skakanie z nich na świeżo usypany nasyp. Każdy z nas starał się skoczyć jak najdalej i najniżej nasypu. W czasie takich zabaw poznałem Griszę, maszynistę parowozu przetaczającego wagony na trasie budowy torów. Grisza nauczył mnie ruszać lokomotywą do przodu i do tyłu, dolać wody do kotła, upuścić pary i oczywiście zagwizdać.
Stalin podpisuje układ o organizacji wojska polskiego 
Mama pracując przy rozładunku kamieni z barki, które wynoszono nosidłami, doznała częściowego paraliżu lewej strony ciała. Odwieziono ją do szpitala w Pawłodarze. W szpitalu leżała dwa tygodnie i paraliż częściowo ustąpił, pozostawiając lekko niesprawną lewą rękę i mało widoczny ślad na twarzy. Po wyjściu ze szpitala mama do pracy nie wróciła. W tym czasie, kiedy mama była w szpitalu, my byliśmy pozostawieni sami sobie, bez opieki. Ludzie wokoło zajęci swoimi sprawami, swoimi rodzinami, w pogoni za zdobyciem czegokolwiek do garnka, nie wiele czasu mogli nam poświęcić. Ja zachorowałem, a właściwie bardzo osłabłem z głodu. Całe szczęście, że mama wróciła. Zaraz coś sprzedała, coś zamieniła, coś ugotowała i w parę dni poczułem się lepiej i wstałem. Zaczęły napływać wieści o zmianie stosunku władz sowieckich do Polaków, o umowie Stalina z Sikorskim, o powstawaniu polskich placówek w większych miastach i o organizowaniu się polskiej armii z ludzi wypuszczonych z więzień i łagrów. W tej sytuacji jedynie słuszną była decyzja przeniesienia się do Pawłodaru, do którego przenieśliśmy się w końcu września, kiedy zaczynały się chłody. Jak zwykle trudno nam było znaleźć lokum i do czasu jego znalezienia zatrzymaliśmy się w jakiejś szopie gospodarczej bez okien, z nieszczelnymi ścianami z desek, przez które hulał wiatr i wdzierało się zimno.
Po ulokowaniu się w szopie, mama wysłała Zbyszka do 7 Aułu z wszystkimi niezrealizowanymi kartkami na chleb, w nadziei, że coś dostanie. Byliśmy głodni i nie mieliśmy nic do jedzenia. Siedzieliśmy w szopie czekając na Zbyszka cały dzień a niepokój wzrastał w miarę jak mijały godziny. Bardzo późnym wieczorem zjawił się Zbyszek z kilkoma bochenkami chleba w worku. Opatrzność sprawiła, że zrealizował wszystkie kartki i jeszcze kilogram cukru! Radość ogromna i wspaniała uczta, bo każdy zjadł tyle chleba z cukrem, ile mógł. Pierwszy raz od bardzo dawna najedliśmy się do syta i jeszcze sporo chleba zostało. Mama stosowała dobrą zasadę. Przygotowaną potrawę czy przydziałowy chleb, dzieliła po równej części dla każdego. Zazwyczaj zjadaliśmy cały przydział od razu. Jedynie Marysi, naszej małej siostrzyczce, jej porcja wystarczała na dłużej. W ten sposób jedliśmy tylko raz dziennie, ale za to większą porcję.
Po długich poszukiwaniach, wynajęliśmy pokój w domu u Kazacha, przy ulicy Luksemburskaja 75. Był to wschodni kraniec miasta, niedaleko bocznicy kolejowej, gdzie półtora roku wcześniej, wyładowywaliśmy się z bydlęcych wagonów. Gospodarz był samotny i wychowywał dwoje dzieci brata, walczącego gdzieś na froncie. Sam pracował jako tragarz w porcie rzecznym i ciągle narzekał, że jest głodny. Bieda była u nich straszna, a głód, jak się okazuje, nie dotyczył tylko nas zesłańców.
W dalszym ciągu otrzymywaliśmy kartki na chleb, ale były duże trudności z jego kupieniem. Nie było pełnego pokrycia, więcej wydawano kartek niż przygotowano pieczywa. Zdobycie chleba wymagało zachodu. Zbyszek jako najstarszy miał obowiązek kupowania chleba. Wstawał bardzo wcześnie i szedł w kolejkę na wiele godzin przed otwarciem sklepu, ale nikt w kolejce nie stał. Jak otwierano sklep zgromadzony tłum rzucał się do środka i kto silniejszy ten był pierwszy. Zbyszek często wracał bez chleba, bo nie starczyło dla wszystkich. Czasami chuligani, którym nie chciał się “wykupić” kawałkiem chleba, dodawanym dla wyrównania wagi, wyrywali cały chleb i uciekali. Na naszą piątkę, dostawaliśmy niecały bochenek ciężkiego czarnego chleba.
Kiedy głód bardzo mi doskwierał, starałem się temu zaradzić. Wstydząc się żebrać, usiłowałem zamienić pudełko polskich zapałek na kawałek chleba. Odkąd byliśmy na zesłaniu nie widziałem zapałek. Powszechnie posługiwano się krzesiwem. Urządzenie składało się z knota do lampy naftowej, osadzonym w blaszanej tulejce, kawałka metalu i krzemienia. Krzemień uderzony kawałkiem metalu, krzesał iskry na nadpalony knot i tak wzniecało się ogień. Nigdy nie udało mi się zamienić zapałek na chleb.
W Pawłodarze powstała placówka Rządu Polskiego w Londynie. Zjawili się emisariusze armii Andersa w angielskich mundurach, z polskimi dynstynkcjami na patkach i orzełkami na czapkach. Ukazała się polska gazeta. Zjawił się ksiądz, odprawił pierwszą na wygnaniu mszę świętą, przeprowadził spowiedź i udzielił komunii. My zebrani, podnieceni nadzieją, modliliśmy się i śpiewali: "O Boże skrusz ten miecz, co siekł nasz kraj, do wolnej Polski nam powrócić daj". Coraz większa otucha wstępowała w ludzi.
Placówka w pierwszym rzędzie opiekowała się uwolnionymi Polakami, którzy ze wszystkich stron Sojuza, zdążali na południe, do armii generała Andersa. Dla nich zorganizowano kuchnię i piekarnię, ale przy tym korzystała również ludność cywilna. My na przykład, codziennie dostawaliśmy kankę zupy, czasami było jej więcej, to dzieliliśmy się z dziećmi gospodarza. Ja i moi bracia i inne dzieci, kręciliśmy się po placówce licząc na coś do jedzenia. Wszyscy, którzy przewijali się przez placówkę, chętnie dzielili się z nami tym, co sami dostawali, a szczególnie białym chlebem z angielskiej mąki. Jakże ten chleb nam smakował! Z mięsem było gorzej, ale Polacy zawsze jakoś sobie radzili. Raz dostałem kawałek gotowanego mięsa z psa, zjadłem go bez oporów.
Jeńcy gułagu przy pracy
Polacy wypuszczeni z łagrów i więzień byli wynędzniali, wychudli i schorowani. Byli brudni i zawszeni, odziani w podarte szmaty, a na nogach jakieś strzępy obuwia, powiązane sznurkiem. W placówce doprowadzali się do porządku. Odwszawiali się, czyścili, cerowali i prali odzienie, czasami dostawali coś nowego z ubrania i nakarmieni ruszali dalej na południe, do tworzącej się polskiej armii.   My czekaliśmy na wieści od taty. Łudziliśmy się nadzieją, że może będzie wśród tych, co przechodzą przez Pawłodar, a może odezwie się już ze sztabu armii. Wypytywaliśmy, ale nikogo nie było z obozu z Ostaszkowa. Nie ustawaliśmy w poszukiwaniach mimo wiedzy, że Pawłodar nie leży na trasie z Ostaszkowa na południe Sojuza, gdzie tworzyła się armia. Nie traciliśmy nadziei, że tata się odnajdzie.
Przyszła kolejna mroźna zima. Nie mieliśmy opału ani pieniędzy na opał. Nim śnieg pokrył ziemię, chodziliśmy z workiem na pola i zbieraliśmy suszone krowie placki. Nie było możliwości zrobienia zapasu opału na zimę. Dla ratowania sytuacji mama wysłała mnie do pełnomocnika polskiego rządu po pomoc. Opatulony w maminą wełnianą chustę musiałem wyglądać tak, że sam mój widok musiał wzbudzać uczucie litości. W każdym bądź razie, pełnomocnik po wysłuchaniu mojej prośby, bez słowa wyciągnął portfel i dał mi pieniądze. Kupiliśmy opał i zimno już nam nie groziło.
Wiosną 1942 roku powstała w Pawłodarze jednoizbowa polska szkoła. W wynajętej, słabo oświetlonej izbie, zebrało się kilka dziesiątek dzieci w różnym wieku i z różnych klas. Podzielono nas na odpowiednie grupy i każda zaczynała lekcje o innej porze dnia. Ja przerabiałem kurs klasy piątej. Była wojna i w sklepach nie było nic. Nie było też zeszytów, ale była propaganda. Do pisania używaliśmy tanich propagandowych broszurek z przemówieniem Stalina. Były drukowane w taki sposób, że treść była poprzedzona i zakończona czystymi kartkami. Po wyrzuceniu treści, zostawała okładka i osiem czystych stron do pisania.
W tym czasie zaczęły mnie nękać ostre bóle głowy. Bóle, o różnym natężeniu, pojawiały się codziennie, regularnie o godzinie 12 w południe i ustępowały po pół godzinie. Czasami były tak silne i dokuczliwe, że nie mogłem znaleźć miejsca. Musiałem mieć zamknięte oczy, bo patrzenie potęgowało ból. Chyba powstawały one na tle ogólnej anemii mego organizmu.
Nadzieja na wyjazd z Sojuza, a tym samym na ocalenie, pojawiła się zupełnie nieoczekiwanie. Pani Anna Grefner, żona komisarza Policji Państwowej z Łucka, towarzyszka niedoli z Jamyszewa i 7 Aułu, pamiętała o nas. Znalazłszy się w sztabie generała Andersa, przysłała imienne zapotrzebowanie do junaków dla Zbyszka, dla mnie i dla Leszka. Mieliśmy obawy jak władze sowieckie potraktują dokument dla junaków w wieku odpowiednio 15, 12 i 9 lat. Władze NKWD potwierdziły ważność zapotrzebowania i wyraziły zgodę na wyjazd naszej trójki na południe. Otwierała się przed nami olbrzymia szansa i musieliśmy ją wykorzystać. Mama poszła do NKWD z prośbą o rozszerzenie pozwolenia na wyjazd argumentując, że sami chłopcy nie poradzą sobie i zginą. Ten argument przekonał władze i dostaliśmy zezwolenie na wyjazd całej naszej piątki.
Postanowiliśmy wyjechać jak najszybciej, by wykorzystać szansę, jaką dawało nam pozwolenie NKWD. Był koniec maja 1942 roku. Mama postawiła wszystko na jedną kartę. Sprzedała wszystkie rzeczy, pozostawiła tylko pościel: pierzyny i poduszki. Z ubrania tylko to, co mieliśmy na sobie i prowiantu na drogę tyle ile mogliśmy zdobyć. Uzbieraliśmy ponad trzy tysiące rubli, co na owe czasy było dużą sumą. Kupiliśmy bilety kolejowe do Jangijulu, gdzie znajdował się sztab generała Andersa. Ja pełniłem ważną funkcję skarbnika. Na szyi zawieszony miałem woreczek, a w nim wszystkie nasze pieniądze.
Wyjechaliśmy z Pawłodaru na początku czerwca 1942 r. W Tatarce mieliśmy pierwszą przesiadkę. Na każdej stacji przesiadkowej musieliśmy "zakompasirowat'" bilety, to znaczy uzyskać rezerwację i pozwolenie jazdy określonym pociągiem. Straciliśmy na to prawie dobę, gnieżdżąc się na tobołkach pod ścianą stacji. Władze kolejowe nie pozwalały podróżnym rozkładać się z rzeczami na dworcu, na którym i tak były tłumy ludzi w kolejkach do kas po rezerwacje. Marysia i Leszek spali na tobołkach, a mama czuwała nad nimi i pilnowała rzeczy przed złodziejami. Ja i Zbyszek, staraliśmy się przespać na ławce w sali dworcowej, ale byliśmy stale przeganiani. Potrzeba snu była tak silna, że zasnęliśmy na siedząco pod ścianą. Wreszcie przyjechał oczekiwany pociąg.
Widok Ałma-Aty w 1929 r.
Zatłoczony niemiłosiernie, ale wcisnęliśmy się, bo na ten pociąg mieliśmy rezerwację. Do Nowosybirska dotarliśmy po kilkunastu godzinach jazdy. 
W Nowosybirsku następna przesiadka i ponowna konieczność rezerwacji biletów na pociąg do Ałma-Aty, stolicy republiki Kazachskiej. Olbrzymi nowosybirski dworzec, z wystrojem godnym pałacu, pełnym marmurów, paradnych schodów i kandelabrów, wypełniony uciekinierami z zachodu, rannymi żołnierzami z frontu i takimi podróżnymi jak my. Do kas olbrzymie kolejki, ludzie koczują tygodniami. Wszystko wskazywało na to, że nie pokonamy tej przeszkody i nie zdobędziemy potrzebnej rezerwacji. W kolejce spostrzegliśmy polskiego wojskowego w angielskim mundurze, który z żoną i córką, również jechał na południe, do Jangi-Julu. Na prośbę mamy o pomoc odpowiedział: "Gdzie się pani wybrała z mokrą głową w taką podróż, nie da pani rady i nie zdąży pani dojechać na czas przed wyjazdem sztabu". Nie widział sposobu jak może nam pomóc. Mama obciążona świadomością, że możemy nie zdążyć, była załamana i zastanawiała się co ma zrobić. Nieoczekiwaną pomoc znaleźliśmy w tak zwanej "komnatie matieri i rybionka", instytucji z urzędu opiekującej się matką z dzieckiem i działającej na większych stacjach. Mama z małymi dziećmi, do jakich zaliczali się Marysia i Leszek, skorzystała z dobrodziejstwa “komnaty”, gdzie przyjęto nas bez kłopotów. Nie było tłoku, bo niewielu ludzi podróżowało z dziećmi. Mogliśmy się umyć, było miejsce do spania, a nawet dostaliśmy posiłek. Ale najważniejsze, że przez tą "komnatę", bez kolejki uzyskaliśmy rezerwację pociągu. To było wielkie szczęście i czuliśmy się uratowani. W znośnych warunkach czekaliśmy na odjazd, który według rezerwacji, miał nastąpić za półtorej doby. Mieliśmy pieniądze i mogliśmy kupować, jeśli w ogóle było coś do kupienia.
Nasz pociąg odjeżdżał w środku nocy. Każdy ze swoim tobołkiem, ruszyliśmy na peron. Przechodząc przez hale dworca, wśród tłumu podróżnych zgubił się nam Leszek. Gdzie go szukać? Zaczęliśmy go wołać, ale nasz głos ginął w panującym hałasie. Pobiegliśmy ze Zbyszkiem między ludzi wypytując: "nie widali wy malczyszka?". Ktoś mówi “był i paszoł tam", ktoś inny: "niet, nie tam". Kogo słuchać? W końcu znaleźliśmy go całego zapłakanego a tymczasem podstawiony pociąg zapełnił się podróżnymi po brzegi. Rezerwacja, o którą tak walczono, dotyczyła pociągu, a nie miejsca. Rezerwacji uzyskiwało więcej ludzi, niż było miejsc siedzących w wagonie.
Gdy przyszliśmy do pociągu, mama otworzyła torebkę chcąc podać konduktorce nasze bilety do sprawdzenia i w tym momencie usłyszeliśmy okrzyk mamy: "Dzieci jesteśmy zgubieni - nie mam biletów!". Mama nie wytrzymywała napięcia, w jakim żyła od wielu dni, w tym rozpaczliwym poszukiwaniu Leszka, mama z nerwów szukała biletów w niewłaściwej przegródce torebki. Dopiero po chwili i nerwowej szarpaninie z torebką, bilety się znalazły. Nie wiem jak mama to przeżyła i nie dostała zawału serca. Ja sam poczułem jak mi się nogi uginają, a cały świat się wali. Chwała Bogu, że skończyło się na strachu. Z trudnością wcisnęliśmy się do wagonu z naszymi tobołkami. Pierwsze pół nocy i następny cały dzień koczowaliśmy na korytarzu. Potem się rozluźniło i mieliśmy cały przedział dla siebie. My ze Zbyszkiem spaliśmy na górnych półkach, a mama z młodszym rodzeństwem na dolnych ławkach. Mijaliśmy Barnauł, Semipałatyńsk, Jezioro Bałkasz i pędziliśmy na południe. Na stacjach kupowaliśmy coś do jedzenia i owoce, najczęściej melony.
Urozmaicaliśmy podróż, siedząc ze Zbyszkiem na stopniach wejściowych do wagonu. Ponieważ w czasie jazdy drzwi do wagonu były zamknięte na klucz, my żeby dostać się na stopnie, przełaziliśmy przez barierkę pomostu między wagonami i dalej stając na zderzak, łapiąc się wagonowego uchwytu, dostawaliśmy się na schodki. Nie było to mądre i rozsądne, ale myśmy się nad tym nie zastanawiali. Jakie było nasze zdumienie i przerażenie, kiedy idąc na "nasze" miejsce, zobaczyliśmy naszego braciszka Leszka, jak trzymając się jedną ręką uchwytu, wisiał między zderzakami wagonów. Z narażeniem życia, wśród łoskotu, dudnienia i chybotania pędzącego pociągu, trzymając się wystających elementów wagonu, z wielkim trudem, wspólnie ze Zbyszkiem, wyciągnęliśmy brata. Był tak przerażony i tak zszokowany, że nawet nie zapłakał. Całe szczęście, że lokomotywa ciągnęła wagony i zderzaki były od siebie oddalone, inaczej zmiażdżyłyby chłopca, albo nie mając już siły do utrzymania się, zleciałby w dół na szyny i nikt by nie wiedział, co się z nim stało. Okazało się, że nasz braciszek podpatrywał nas, jak my przechodziliśmy na zewnętrzne stopnie i sam spróbował pójść w nasze ślady. Postanowiliśmy nic nie mówić mamie, by jej nie martwić i sami już więcej tego nie robiliśmy.
Po kilkudniowej podróży dotarliśmy do Ałma-Aty, stolicy Republiki Kazachstanu. Na horyzoncie zobaczyliśmy ośnieżone szczyty pasma gór Tień-Szan. Wykorzystując "komnatę matieri i rybionka", wystarczyło nam kilka godzin, by znaleźć się w pociągu do Taszkientu. W Taszkiencie musieliśmy przejść przez tak zwaną dezynfekcję, a polegało to na kąpieli i odwszeniu odzieży. Bez tego nie było mowy o rezerwacji pociągu do Jangijulu, który był już tak blisko. Dezynfekcja odbywała się daleko od dworca i w różnych miejscach dla kobiet i mężczyzn. Wędrowaliśmy obciążeni tobołkami i wreszcie znaleźliśmy "banię" dla kobiet. Tylko mama, Marysia i Leszek odbyli kąpiel i odwszenie, ale zaświadczenie obejmowało nas wszystkich. Dobrze, że mieliśmy pieniądze.
Mimo niewielkiej odległości, podróż z Taszkientu do Jangijulu zajęła nam kilka godzin. Do Jangijulu przyjechaliśmy późnym wieczorem, właściwie była już noc. Rozłożyliśmy się ze spaniem pod płotem niedaleko dworca. W nocy podchodzili jacyś ludzie, na pewno złodzieje, ale mama do nich krzyczała: "uchaditie, nie trońtie matieri i maleńkich dietiej". Poskutkowało, bo odeszli i już do rana nikt nas nie zaczepiał.
Wcześnie rano, zatrzymana ciężarówka okazała się być pojazdem ze sztabu wojska polskiego i obozu cywilnego przy sztabie. Z pomocą kierowcy załadowaliśmy się na ciężarówkę i po chwili byliśmy w obozie. Odetchnęliśmy z ulgą, czuliśmy się uratowani. Zdążyliśmy! Przyjechaliśmy dziesięć dni przed ostateczną likwidacją cywilnego obozu. Przyjechaliśmy na przysłowiowy ostatni dzwonek. Parę dni po nas przyjechał, spotkany w Nowosybirsku, oficer z córką i żoną. Też zdążyli. Wojsko polskie i sztab byli w trakcie przenoszenia się do Persji. W Jangijulu była jeszcze część dowództwa, trochę wojska i nieliczna grupa cywili. Generał Anders był już za granicą. Z ważnych osobistości był generał Szyszko-Bogusz i biskup Józef Gawlina. Niezapomniana była msza święta, celebrowana przez ks. biskupa i przyjęcie komunii z jego rąk. Okazało się, że nie możemy jechać dalej razem z mamą, bo rodziny z dziećmi już odjechały. W tej sytuacji mama została wciągnięta na listę wojskową, a my skierowani do polskiego sierocińca. Ciężko było nam się rozstawać, ale tylko tak mogliśmy wydostać się z Sojuza. Mama wyjechała wcześniej, z transportem wojskowym. Najpierw koleją do Krasonowodska, dalej statkiem przez morze Kaspijskie do Pahlewi po stronie Persji. Zostawiała nas z wielkim niepokojem, zdawała sobie sprawę, że wszystko może się zdarzyć w kraju gdzie człowiek nic nie znaczył. Nie było jednak innego wyjścia.
Nas dzieci, w ramach polskiego sierocińca, przewieziono pociągiem do Aszchabadu. Podróż pociągiem była bardzo męcząca z uwagi na wielkie upały. Zaraz za Jangijulem minęliśmy rzekę Syrdarię i wjechaliśmy na pustynię Kyzył-kum, potem przekroczyliśmy rzekę Amudarię i nastepną pustynię Kara-kum. Obie pustynie podobne do siebie, pofałdowany teren, żółte wydmy piasku, upstrzone tu i ówdzie uschłymi krzewami. Upał był wręcz obezwładniający. Amerykańska czekolada w puszkach zamieniała się w płynną.
Aszchabad na znaczku pocztowym z 1958 r. 
Po kilkudniowej podróży z ulgą powitaliśmy Aszchabad, nasz ostatni przystanek przed wyjazdem do Persji. W Aszchabadzie mieliśmy dobrą opiekę i dobre wyżywienie. Ogolono nam głowy, pozbyliśmy się wszy. Byliśmy czyści i zadbani. Z pozostałych pieniędzy kupowaliśmy owoce, a najwięcej winogron, których było dużo i bardzo dorodnych. I pomyśleć, że tu na południu Sowietów, zarówno w Ałma Acie jak i w Aszchabadzie, owoców w brud, a tam na północy, w tej samej republice, jabłka nie widzieliśmy na oczy i ludzie z braku witamin ciężko chorowali.
W połowie sierpnia nastąpił dawno oczekiwany wyjazd. Amerykańskimi ciężarówkami "Dodge" dojechaliśmy do granicy z Persją. Kolumna składała się z kilku samochodów, a w dwóch jechały polskie dziewczęta junaczki. Na granicy sprawdzanie dokumentów, samochodów, ludzi i rzeczy. Tak baliśmy się żeby nas nie daj Boże nie zatrzymali, że obaj ze Zbyszkiem wyrzuciliśmy ukradkiem wszystkie srebrne złotówki, żeby tylko nie dać pretekstu do zatrzymania nas. Mieliśmy ze sobą, jeszcze z Polski, kilkadziesiąt srebrnych monet, jako pamiątkę i pewną wartość, ale wyrzuciliśmy je. Wreszcie ruszyliśmy, otworzono szlaban i przekroczyliśmy granicę sowiecko-perską. Zaczęliśmy krzyczeć „hurra” tak głośno, że znów zaczęliśmy się bać, że nas na złość zawrócą. Ale nie, nic takiego nie było, byliśmy naprawdę wolni.
Podróż wojskowymi samochodami z Aszchabadu przez Meszhed do Teheranu trwała trzy dni. Jechaliśmy przez bardzo wysokie góry. Serpentynami wspinaliśmy się na wysokie przełęcze i serpentynami zjeżdżaliśmy w dół. Jak byliśmy na górze, to samochody w dole wyglądały jak pudełka zapałek. Ciężarówki pokonywały niezliczone ilości zakrętów i niezabezpieczonych krawędzi nad przepaściami. Nie obyło się bez wypadku. Jeden z samochodów wypadł z zakrętu i wywrócił się na bok. Całe szczęście, że nie spadł w przepaść. Ranna została jedna junaczka, a reszta była mocno poturbowana.
Po przejechaniu gór, krajobraz się zmienił. Jechaliśmy teraz przez pofałdowany kraj, trochę pustynny. Na źle utrzymanych drogach, samochody trzęsły, podskakiwały i straszliwie kurzyły. W czasie podróży do Teheranu, powrócił nękający ból głowy. Znów pojawiał się w południe i po pół godzinie znikał. Mimo, że od przeszło miesiąca, regularnie i dobrze byłem odżywiany, pozostałości anemii dały znać o sobie. Dopiero po kilku tygodniach po przyjeździe do Teheranu, bóle najpierw zmniejszyły się, a potem ustały zupełnie.
Teheran - brama miejska 
Po jednodniowej przerwie w podróży, z noclegiem w Meszhedzie, przyjechaliśmy do Teheranu - stolicy Persji. Samochody zajechały do polskiego obozu nr 2, gdzie tłum ludzi, kobiet i matek wypatrywał swoich dzieci. Widocznie obóz był powiadomiony o naszym przyjeździe. Staliśmy na samochodach i wypatrywaliśmy naszej mamy. Zobaczyłem ją wśród tłumu i zacząłem krzyczeć i machać rękami, aż wreszcie mnie zobaczyła i... upadła. Biedna mama, z tego szczęścia zasłabła. Ludzie zaczęli ją cucić i podnosić, a my już byliśmy przy niej i ściskaliśmy się, płacząc z radości, że znów jesteśmy razem. Mama była szczęśliwa, tuliła w ramionach najmłodszą z nas Marysię i nas wszystkich, nie wierząc, że koszmar niepokoju i wyczekiwania już się skończył. Nie mogła nas od razu poznać, bo wszyscy mieliśmy ogolone głowy i byliśmy zakurzeni. Dopiero moje okrzyki i machanie rękami zwróciły jej uwagę, a potem straciła świadomość.
Miasto Teheran położone na szerokiej, płaskiej wyżynie, ograniczonej od strony północnej pasmem gór Elburs. Z prawej strony pasma wyrastał majestatyczny, ośnieżony, wysoki na pięć tysięcy metrów, szczyt Demawend. Nasz obóz uchodźców leżał na północno-wschodnim krańcu miasta. Obóz, to sklecone baraki z pryczami, bardzo zatłoczone, rodzina przy rodzinie. Ogólna kuchnia, prymitywne umywalnie i prowizoryczne latryny. Choroby nędzy: tyfus i dyzenteria przywiezione z Rosji, zbierały swoje żniwo. Szczęśliwie choroby omijały nasz barak, nie licząc pospolitych biegunek, które miał prawie każdy, zważywszy nasze wycieńczenie z niedojedzenia, w zetknięciu z obfitym pożywieniem i masą owoców, szczególnie winogron i granatów.
W obozie toczyło się normalne życie. Była administracja, zorganizowano szkołę i zaczęto uczyć dzieci. Powołano Związek Harcerstwa Polskiego. Zrobiono kaplicę, był ksiądz i nabożeństwa. Przeprowadzono Pierwszą Komunię, do której przystąpił nasz braciszek Leszek. W grupie rówieśników, penetrowaliśmy tereny położone na północ od obozu. Odkryliśmy studnię - otwór w ziemi, głęboki na dziesięć metrów, połączony skośnym tunelem z innym otworem. Tunel umożliwiał zejście na dno studni, w której wartko płynęła woda. Nie wiedzieliśmy, czy podziemny kanał jest dziełem rąk ludzkich, czy dziełem natury.
Pierwsza Komunia na uchoźctwie, w Teheranie
Razem z mamą chodziliśmy do miasta, by wydać trochę tutejszych pieniędzy: tumanów i szai zdobytych u handlarzy. Persowie oblegali bramy obozu, by coś kupić. Niewiele mieliśmy do zaoferowania, ale oni kupowali wszystko. W mieście było widać olbrzymi kontrast między bogatymi i biednymi. Nie było warstwy pośredniej, tylko wielkie, kapiące od złota bogactwo i skrajna nędza, taka w łachmanach, brudzie i ropiejących ranach. Krążyły pogłoski o napadach rabunkowych, to też wypady do miasta czy po okolicy przestały być bezpieczne. 
Rozpoczęły się transporty ludności cywilnej na południe Persji z myślą o dalszych transportach do Indii, Nowej Zelandii, Afryki i Meksyku. W końcu listopada 1942 roku zostaliśmy przewiezieni koleją do Ahwazu, gdzie przebywaliśmy do pierwszych dni marca 1943 roku. W Ahwazie umieszczeni zostaliśmy w murowanych stajniach byłych koszar wojskowych. I znów rodzina zajmowała cztery, lub sześć metrów kwadratowych podłogi pod ścianami i jedna przy drugiej wypełniały całą halę stajni.
Dzieci w wieku szkolnym uczyły się. Chodziłem do piątej klasy. W ramach zajęć szkolnych, pod okiem doświadczonego instruktora, ćwiczyliśmy kilku piętrowe piramidy gimnastyczne. Daliśmy nawet pokaz w jednostce wojsk amerykańskich, gdzie brawa przemieszane z gwizdami bardzo nas speszyły, ale szybko nam wyjaśniono, że gwizdy w zwyczaju jankesów, są wyrazem aplauzu i uznania.
Pierwsze Boże Narodzenie po opuszczeniu Sowietów. Tylko data w kalendarzu przypominała, że to święta, bo na zewnątrz upał, żółty piasek, egzotyczne palmy, egzotyczne ubiory miejscowej ludności i kobiety z zasłonami na twarzach. Słońce prażyło niemiłosiernie, przypomniała nam się podróż przez pustynię Kara-Kum. Z kilku gałązek bardzo wiotkiego krzewu, będącego daleką namiastką gałązek świerku, zrobiliśmy choinkę. Pod choinką kilka kawałków, słodkiej perskiej chałwy. W Achwazie Zbyszek wstąpił do junaków. Zawsze imponowało mu wojsko i chciał w nim być. Decyzja Zbyszka do dziś jest dla mnie nie zrozumiała, ale ja nigdy nie lubiłem wojska na tyle, by w nim ochotniczo służyć. Pobór był obowiązkowy i młodych chłopców, urodzonych przed 1927 rokiem, wcielano do junaków. Zbyszek nie nadawał się do wojska, bo od urodzenia nie słyszał na lewe ucho. Dziwię się komisji lekarskiej, że go nie odrzuciła. Dziwiłem się też naszej mamie, że nie sprzeciwiła się zamiarom Zbyszka, a on obniżył sobie rok urodzenia i postawił na swoim. Został skoszarowany, umundurowany i był dumny maszerując w zwartym oddziale z pieśnią na ustach: 
"Przy piechocie fajno jest,
Dziarsko maszeruje się
Lewa wolna, prawa wolna,
Środkiem szosy śmiało wal,
Kto nie służy przy piechocie temu żal".
Wkrótce część junaków wyjechała do Iraku, część do Palestyny, a z nimi Zbyszek. Przyszła i na nas kolej. Grupę kilkuset osób przewieziono koleją z Ahwazu do Basry, portu nad wodami połączonych rzek Eufratu i Tygrysu i załadowano na wielki okręt transportowy "Dunera". Rozmieszczono nas pod pokładem, w części dziobowej, tak zwanej klasie turystycznej. Spanie było na ogólnych salach, na materacach lub w hamakach. Przy salach wydzielone jadalnie. Były to wnęki z długimi stołami, ustawionymi prostopadle do burty statku. Po obu stronach stołu ławki, a wszystko umocowane do podłogi. Materace ułożone na podłodze podzieliły przestrzeń do spania między rodzinami.
Wszystko mnie ciekawiło, nasz statek i inne stojące w porcie i w ogóle cały portowy ruch i zgiełk. Wszystko to dla mnie nowe i egzotyczne. Wraz z innymi chłopcami w moim wieku, zaglądaliśmy wszędzie, gdzie można było dotrzeć. Na górę był wstęp wzbroniony. Dopiero później, w czasie podróży, za zgodą oficera, zobaczyłem inne części statku, a zwłaszcza ogromną maszynownię. Tymczasem podziwiałem zręczną pracę obsługi okrętowych dźwigów i sprawny załadunek towarów, do otwartych luków statku. Potem zobaczyłem przygotowania do wypłynięcia statku. Do potężnego cielska przyssał się mały holownik, wciągnięto grube liny cumy i statek odbił od nabrzeża. Statek ożył, wyczuwało się drżenie statku jak bicie serca. Charakterystyczna wibracja i dźwięk miały nam towarzyszyć przez wiele dni podróży. Początkowo płynęliśmy rzeką. Woda miała kolor kawy z mlekiem. Po obu stronach rzeki niekończący się las palm kokosowych i daktylowych. Brzegi rzeki niewysokie i pokład wielkiego statku górował nad wierzchołkami palm. Wydawało się, że nie płyniemy a unosimy się. Pod wieczór wpłynęliśmy do zatoki Perskiej. Na horyzoncie ciemne chmury zbliżającej się burzy i podobny kolor przybrała woda zatoki. Stałem zahipnotyzowany widokiem ogromu wód i grozą czerniejących chmur i morza, które zobaczyłem po raz pierwszy. Wzburzone morze dało się wszystkim mocno we znaki. Najgorzej chorował Leszek i mama, Marysia trochę lżej. Była to jedyna burza na morzu, potem mieliśmy piękną, słoneczną pogodę do końca podróży.
Dopłynęliśmy do cieśniny Ormuz i statek stanął na kotwicy. Staliśmy niedaleko brzegu, bo jego mieszkańcy podpływali łodziami, starając się coś sprzedać. Wymiana towaru na pieniądze przy pomocy koszyków na sznurkach. Przeprowadzono pierwsze ćwiczenia pozorujące opuszczanie statku. Dostaliśmy kamizelki ratunkowe i musieliśmy się ustawić obok przydzielonej szalupy. Ćwiczyliśmy na wypadek nieszczęścia; trwała przecież wojna i mieliśmy płynąć przez obszary wód, zagrożonych niemieckimi łodziami podwodnymi.
W cieśninie czekaliśmy kilka dni, aż zebrała się odpowiednia ilość statków. Utworzył się konwój i pod eskortą okrętów wojennych, ruszyliśmy na południe, na morze Arabskie. W konwoju płynął nasz flagowy statek "Batory". Po kilku dniach, kiedy dopłynęliśmy na bezpieczne wody, gdzie nie groziły ataki niemieckich U-botów, "Batory" wystrzałem armatnim dał sygnał, po którym statki się rozproszyły i każdy popłynął w swoją stronę. Nasza Dunera ruszyła dalej na południe.  Płynęliśmy przez ocean Indyjski, minęliśmy równik. Pierwszym afrykańskim portem, do jakiego zawinęliśmy, była Mombasa. Statek przycumował przy nabrzeżu i zaczęto wyładowywać towary tym razem przy pomocy dźwigów portowych. Przy tej pracy, pierwszy raz zobaczyłem czarnych murzynów. Sporo czarnych ludzi było zatrudnionych przy różnych pracach w porcie. Od tego czasu czarny człowiek kojarzył mi się będzie z fizyczną pracą, zwłaszcza tragarza. Jeszcze jeden skok na południe i "Dunera" wpłynęła do Beiry, stolicy portugalskiej kolonii Mozambiku. Był to port docelowy dla naszej grupy liczącej około czterystu osób. Duża grupa polskich dzieci sierot, popłynęła "Dunerą" dalej na południe, do Republiki Południowej Afryki.
Nasza grupa załadowała się do osobowych wagonów i ruszyła w kilkudniową podróż przez Mozambik, Południową Rodezję do Rodezji Północnej, do jej stolicy Lusaki. Jechaliśmy przez Salisbury, stolicę Rodezji Południowej, Bulawayo, Livingstone oraz stacyjki o nazwach brzmiących po murzyńsku jak Zimba, Katomo, Mazabuka czy Kafue. Pod każdą nazwą stacji widniała cyfra, wyrażająca w stopach położenie miejscowości nad poziomem morza. Na stacjach, do których przyjeżdżaliśmy w odpowiednich porach dnia, były przygotowane gorące posiłki, kanapki, napoje i owoce. Poznałem smak banana i nie byłem nim zachwycony. Rozsmakowałem się w tym owocu znacznie później.
Przejeżdżając powoli przez wysoki stalowy most nad rzeką Zambezi, widzieliśmy fragment wodospadu Victorii, a zaraz potem była stacja Livingstone z witającą nas grupą Polaków. Była to grupa zwana "Cypryjczykami", która dotarła tu z Polski przez Rumunię i Cypr. Do Lusaki dotarliśmy w końcu marca 1943 roku. Przyjechaliśmy do osiedla, które już funkcjonowało. Mieszkało w nim około pięciuset osób, zajmujących obóz I. Osiedle składało się z dwu obozów, po cztery sekcje mieszkalne każdy. Nasz transport zasiedlił cztery sekcje obozu II, zbudowanego jako lustrzane odbicie obozu I, z centralnie położoną kuchnią. Wokół kuchni sekcje mieszkalne: 5, 6, 7 i 8. Każda sekcja składała się z 32 cztero osobowych domków mieszkalnych, budynku stołówki, umywalni, pralni i dwóch budynków z ubikacjami dla kobiet i mężczyzn. Wszystkie domy były przykryte wysokimi, czterospadowymi dachami, pokrytymi grubą warstwą wysokiej afrykańskiej trawy i nie posiadały sufitu. Jedynie budynek kuchni był przykryty płaskim dachem eternitowym.
Całe osiedle miało sieć dróg gruntowych, biegnących prostopadle do siebie i rozdzielających sekcje mieszkalne. Osiedle było ogrodzone drutami kolczastymi, naciągniętymi na słupkach. W ogrodzeniu były dwie bramy: główna na drodze do miasta, w środku zachodniego boku osiedla i druga w sekcji 6, wychodząca na skrótową drogę do miasta. Ogrodzenie było porządkowe i mogliśmy wychodzić z obozu o każdej porze. Przy bramie głównej, znajdował się budynek administracji osiedlowej. Między obozami, od strony wschodniej, kilka małych budynków szpitala. Na południowych krańcach sekcji 4 - budynki klasowe szkoły powszechnej. W ciągu następnych dwóch lat, wybudowano kościółek i świetlicę YMCA. We wschodniej części obozu I, wybudowano domki internatu dla chłopców i dziewcząt i budynki klasowe gimnazjum. Gimnazjum zaczęło funkcjonować od 1945 roku. Wybudowano również świetlicę harcerską, usytuowaną w narożniku sekcji 6. Naszej czteroosobowej rodzinie przydzielono domek nr 13 w 6 sekcji. W domku cztery łóżka i cztery szafki - regały. Na każdym łóżku materac, poduszka, dwa prześcieradła, dwa koce. Nad każdym łóżkiem moskitiera, zawieszona na belkach dachu. Oświetleniem w domku była lampa naftowa. Elektryczne oświetlenie miała kuchnia, ubikacje i teren. Mieliśmy wreszcie domek, własny kąt, wyłącznie dla nas. Radość olbrzymia, bo to był raj w porównaniu z koszmarem głodu i strachu, zimna i wszy, jaki za sobą pozostawiliśmy. Wokół świeża zieleń drzew, niezapomniany zapach żółto kwitnących, kolczastych drzew akacjowych, niezwykłe ciepło i co najważniejsze, poczucie bezpieczeństwa, świadomość opieki własnego rządu. Wyżywienie dobre, ale jednostajne, mało urozmaicone. Przeważnie wołowina w sosie z czarną fasolą lub kaszą, rzadziej z ryżem, a tylko w niedziele ziemniaki. Zupy od fasolowej przez pomidorową do rosołu. Na śniadania i kolacje chleb własnego wypieku, masło, dżem, herbata, kawa, a w niedziele kakao. Metalowy gong wzywał na codzienne posiłki, a jadło się je w sekcyjnej stołówce lub w domku.
Jurek z mamą i Marysią
Skąpo było z odzieżą. Wprawdzie ciepły klimat nie wymagał dużo ubrania, wystarczała koszulka i szorty, ale brakowało ubioru na zmianę i nie było urozmaicenia w fasonach i kolorze. W którymś roku, wszystkim kobietom wydano sukienki w dwóch odmianach i całe osiedle chodziło albo w czarno zielonych albo w czarno czerwonych. Nie mieliśmy wiele pieniędzy. Każdy otrzymywał miesięcznie 10 szylingów rodezyjskich, a dziecko do lat szesnastu, pół korony, czyli 2,5 szylinga. Niewiele tego było na uzupełnienie diety owocem i na kupno odzieży. W lepszej sytuacji były te rodziny, w których ktoś był zatrudniony w administracji, szkole, szpitalu, czy w warsztatach krawieckim i szewskim. Ci pobierali normalne wynagrodzenie. Dorosłe osoby były zobowiązane przepracować dwie godziny dziennie, na rzecz osiedla. Na ogół były to roboty porządkowe, przy utrzymaniu czystości. Nasza mama miała obowiązek chodzenia po domkach naszej sekcji z rozpylaczem, napełnionym płynem odkażającym przeciwko muchom, moskitom, termitom, mrówkom i innym owadom. Płynem odkażającym był Flit, więc rozpylacz nazwano „flitówką”. Klimat, który ja i wszystkie dzieci znosiły doskonale, dla wielu osób dorosłych, był dokuczliwy. Lusaka położona jest grubo ponad 1000 mt nad poziomem morza, jednak niewielka odległość dzieląca ją od równika sprawiała, że było bardzo ciepło. W miesiącach najcieplejszych, w południe, zamierało życie. Upał był taki, że wiele osób miało kłopoty z sercem. Znośna była pora deszczowa od października do stycznia, a najładniejszą porą, był okres od lutego do czerwca. W lipcu i sierpniu była duża różnica temperatur między dniem a nocą, dochodząca do 25 stopni. Wielką plagą były mrówki i termity, które pojawiały się wszędzie. Termity żłobiły korytarze w tynku ścian, docierały do więźby dachowej i jedząc drewno, sypały drobny pył, pokrywający wszystkie przedmioty i podłogę. Ciągle trzeba było zamiatać i zmywać.
Polscy uchodźcy przed domkiem w obozie
Nie mieliśmy kontaktów z białymi mieszkańcami Rodezji z wyjątkiem sporadycznego kupowania w ich sklepach. Były oczywiście kontakty oficjalne z okazji naszych świąt narodowych. Wówczas, na zorganizowane uroczystości, przybywali do osiedla przedstawiciele miejscowych władz. Czuliśmy się odizolowani, a usytuowanie osiedla daleko poza miastem sprzyjało temu. Nie mieliśmy wstępu na miejski basen kąpielowy. Dzielnice białych, to wspaniałe willowe domy, wspaniale urządzone. Wszędzie asfaltowe drogi, piękne ogrody, pełne egzotycznych roślin i kwiatów i idealnie strzyżonych trawników. Wszystkimi pracami domowymi i ogrodem zajmowała się czarna służba, zarabiająca szylinga dziennie.
Traktowano nas nieco lepiej jak murzynów i kolorowych. Kolorowymi nazywano Hindusów, którzy opanowali handel dla tubylców i dla - Polaków. Lubiliśmy u nich kupować, bo bardzo szybko nauczyli się mówić po polsku i w ich sklepach czuliśmy się jak u siebie. Segregację rasową dostrzegało się wszędzie. Murzyn na widok białego, zatrzymywał się, składał ręce jak do modlitwy i nisko się kłaniając mówił: "jambo bwana". Podobnie zachowywali się murzyni w stosunku do nas, jeżeli spotykaliśmy się z nimi na drodze. Początkowo bardzo nas takie zachowanie dziwiło, ale z czasem przyjęliśmy to, jako coś oczywistego i naturalnego.
Unikaliśmy kontaktów z murzynami. Poznaliśmy jednak trochę ich życie, bo niewielka wioska murzyńska, leżała kilkaset metrów od osiedla i mijaliśmy ją w drodze do kotliny terenowej, będącej celem naszych wędrówek po afrykańskim buszu. W tych latach murzyńskie dzieci biegały nago, a kobiety i mężczyźni bardzo skąpo ubrani. Wędrujący murzyni zawsze szli gęsiego. Tylko kobiety były objuczone pakunkami, nosząc je przeważnie na głowach i obarczone dodatkowo dzieckiem na plecach albo na biodrze. Mężczyzna występował w roli obrońcy, niósł tylko kij albo toporek. Od zapadnięcia zmroku, aż po głęboką noc, słychać było bicie tam-tamów i tubylcze śpiewy.
Drużyna harcerska
Wkrótce po przyjeździe i zaaklimatyzowaniu się, rozpoczęła się nauka w szkole podstawowej. Byłem w najstarszej 6 klasie i było nas razem dwanaścioro. Dziewięć dziewczynek i nas trzech chłopców: Marian Antosiewicz, Gienek Zaliński i ja. Gienek podobnie jak ja mieszkał w szóstej sekcji, w domku nr 26, a Marian w sekcji 8. Marian miał rodziców, Gienek był tylko z mamą, jego dwaj starsi bracia służyli w wojsku. Koleżeńska przyjaźń, nas trzech chłopców, pogłębiała się również poprzez wstąpienie do organizującej się drużyny harcerskiej im. Zawiszy Czarnego. Harcerstwo integrowało młodzież, kształtowało młode umysły, uczyło dobrych obyczajów, szacunku dla ludzi i przyrody. Uczyło samodzielności i odwagi w pokonywaniu przeszkód, radzenia sobie w nieprzewidzianych sytuacjach. Podnosiło sprawność fizyczną i wyrabiało zdrowe ambicje przodowania w zespole przez zdobywanie kolejnych stopni harcerskich i jak największej ilości sprawności. Harcerstwo uczyło odpowiedzialności, dyscypliny, a nade wszystko postawy patriotycznej. Zaczęły się pierwsze zbiórki. Nauka podstawowej musztry: zwrotów, marszów, salutowania i składania raportów. Pierwsze ogniska, nauka piosenek i hymnu harcerskiego: "Wszystko co nasze Polsce oddamy w niej tyko życie, więc idziem żyć ...". Wreszcie nadeszło wielkie wydarzenie jakim było harcerskie przyrzeczenie: "Mam szczerą wolę służyć Bogu i Polsce ..." i krzyż harcerski na piersi, dla mnie wielki zaszczyt i duma - zostałem harcerzem. Krzyż dalej mam, a dumę, że byłem harcerzem, odczuwam do dziś.
Na początku lipca 1943 roku, Gienek Zaliński i ja, razem z czterema chłopcami z innych osiedli, zostaliśmy wydelegowani na zlot skautów rodezyjskich w Livingstone, jako reprezentacja polskich harcerzy. Znalazłem się wśród dziesiątków chłopców w moim wieku i starszych, znajdowaliśmy się przecież niedaleko źródeł powstania skautingu - Mafekingu w Afryce Południowej, gdzie działał Baden Powell i słynni chłopcy wywiadowcy. Podziwiałem mundury skautów rodezyjskich, a szczególnie ich kapelusze z szerokimi rondami i kolorowe frędzle przy kolanówkach. Brak znajomości języka angielskiego był przeszkodą w bliższych kontaktach ze skautami rodezyjskimi. Naszą obecność zaznaczaliśmy przy wieczornych ogniskach, śpiewając nasze harcerskie piosenki. Uczyliśmy się też piosenek angielskich kolegów, takich jak: "Camp fire burning ...", czy też zabawnej: "I am a music man, I come from Bulawayo ...".
Nuczyłem się melodii i słów, których znaczenie pojąłem dużo później. Nasza obecność na zlocie, to udział w zwiedzaniu okolic, a przede wszystkim podziwianie cudownego daru natury, jakim jest wodospad Victorii. Ogromna rzeka przed wodospadem, zostaje ujęta w kleszcze wysokich skalistych brzegów, pieni się i rwie dołem wysokiego kanionu, a jej szerokość nie przekracza teraz 50 metrów.Ten spektakl odbywa się na tle nieskażonej przyrody. Nie ma żadnych barier, można dojść do samej krawędzi kanionu. Po zachodniej stronie wodospadu stoi pomnik Livingstona, odkrywcy tego miejsca. Uczestnicząc w wycieczkach zlotowych, zwiedziliśmy wszystkie zakątki wodospadu i tereny położone w najbliższej okolicy, między innymi baobab olbrzym, nazwany "Big Tree". Wszędzie towarzyszyły nam tabuny pawianów, tak samo ciekawych nas, jak my ich. Niespotykane wrażenie przyniósł kontakt z rzeką Zambezi poza wodospadem. Idąc wzdłuż brzegu, płoszyliśmy stada wylegujących się olbrzymich krokodyli, które na nasz widok i nasze odgłosy, uciekały do wody. Dużo emocji wywoływała nasza codzienna kąpiel w rzece, gdy w świadomości tkwiły obrazki potężnych płazów tuż obok. Organizatorzy wybierali płytki fragment rzeki z wielką ilością kamieni i głazów. Można było się umyć i wykąpać, ale o pływaniu nie było mowy. W takiej wodzie i krokodyle nie mogłyby się normalnie poruszać. Mimo wszystko, dreszczyk emocji towarzyszył nam w czasie kąpieli.
W czasie pobytu na zlocie, dotarła do nas wiadomość o tragicznej śmierci generała Sikorskiego. Polacy z grupy "Cypryjczyków" z Livingstone, zabrali naszą szóstkę na nabożeństwo żałobne w tutejszym kościele. Staliśmy po trzech z obu stron katafalku, oddając w ten sposób hołd człowiekowi, który nas wywiódł z domu niewoli i dzięki któremu, mogliśmy się cieszyć życiem i wolnością. Po nabożeństwie rozdzieliliśmy się, zabrani przez polskie rodziny do ich domów na obiad. Trafiłem do domu państwa Kaczmarków, których syn Zbyszek, mój rówieśnik, był harcerzem w miejscowej drużynie. Drewniany dom państwa Kaczmarków, typowy bungalow ze swoim wyposażeniem, rozkładem i umeblowaniem, zrobił na mnie wrażenie zamożnego dworku w porównaniu z naszym skromnym domkiem w osiedlu. Był to przeciętny dom, ale trzy lata przebywania w nienormalnych warunkach, miało wpływ na moją ocenę. Tak zwana grupa cypryjska polskich uchodźców była gośćmi Jego Królewskiej Mości Jerzego VI i miała specjalne przywileje.
Koniec roku szkolnego zbiegł się z końcem roku kalendarzowego, co wynikało z dostosowania naszego cyklu nauki do przepisów rodezyjskich i do klimatu. W październiku zaczęła się pora deszczowa z opadami o różnym nasileniu. Mieliśmy cały zestaw deszczów od mżawki, siąpania trwającego bez przerwy tydzień albo dłużej, po gwałtowne burze i ulewy. Ulewy były tak intensywne, że przesłaniały widok na odległość kilku metrów i było się mokrym w kilka sekund. Temperatura spadała w tym czasie do 20 stopni, ale było ciepło. Dachy naszych domów wytrzymywały obfite opady, a szybko powstające potoki wody i pełne wody rowy, stwarzały dzieciom niebywałą okazję do zabawy.
Cała klasa z kierowniczką szkoły
Na zakończenie roku szkolnego zrobiliśmy zdjęcie całej klasy z kierowniczką szkoły, panią Stanisławą Firlej, nauczycielką panią Michalską i księdzem Tomaką. Całą klasą pojechaliśmy do polskiej misji w Kasisi, odległej o 30 mil od Lusaki. Misjonarzem w tej misji był ks.Tomaka, który w pierwszym okresie istnienia osiedla, sprawował nad nim opiekę duszpasterską. Polscy zakonnicy i siostry zakonne, przy niewielkim kościółku i w kilku zabudowaniach mieszkalnych i gospodarczych prowadzili szkółkę dla tubylców, sprawowali opiekę zdrowotną, uczyli higieny nie zaniedbując spraw duchowych. Przy misji uprawiano duży ogród warzywny i duży sad drzew pomarańczowych, a że akurat dojrzewały, mieliśmy okazję uraczyć się soczystymi owocami. Innym zakątkiem położonym bliżej osiedla, a przez to częściej przez nas odwiedzanym, była polska farma, odległa o pięć kilometrów. Drogą z osiedla na farmę była właściwie polna ścieżka, która niedaleko obozu biegła przy olbrzymim figowcu, nazwanym przez nas "Dewajtisem". Pod nim odbywały się zbiórki harcerskie.
Z początkiem 1944 roku, nastąpił wyjazd chłopców do gimnazjum w Livingstone, a dziewcząt do gimnazjum w Digglefold. Do obu miejsc przybyła młodzież z osiedli polskich, rozsianych po Północnej i Południowej Rodezji. W Livingstone zostaliśmy zakwaterowani w hotelu "Mainway", zamienionym na ten czas, na nasz internat. Mieliśmy bardzo dobre warunki. Mieszkaliśmy po kilka osób w pokoju. Mieszkałem razem z Gienkiem i Marianem. Obsługiwała nas murzyńska służba hotelowa. W przeciwieństwie do Lusaki, tu w Livingstone, mieliśmy prawo wstępu na miejski basen kąpielowy. Dyrektorem gimnazjum był profesor Józef Jarzyński. I on i pozostali nauczyciele wywodzili się z grupy "Cypryjskiej". Poziom nauki i wymagania były bardzo wysokie. Wykładowcą matematyki był, bardzo surowy, profesor Kazimierz Kozakiewicz, zwany przez uczniów "Sinusem". Miałem problemy z matematyką, szczególnie z zadaniami z treścią. Przy pomocy kolegów Mariana i Gienka, udało mi się pokonać barierę logicznego myślenia.
Kadra nauczycielska z gimnazjum
Naszym wychowawcą i opiekunem duchowym w internacie był ksiądz Emil Drobny. Pod jego wpływem, cała grupa chłopców, została ministrantami. W ustalonej kolejności służyła księdzu do porannej mszy w kościele, w którym kilka miesięcy temu, mszą żałobną, żegnaliśmy generała Sikorskiego. Starałem się również zostać ministrantem, kilka razy służyłem do mszy, ale nie nauczyłem się łacińskiej ministrantury na pamięć i dałem spokój. Najwyraźniej nie miałem predyspozycji. Już nie musiałem wcześnie wstawać, a potem spieszyć się na śniadanie i do szkoły.
Zasililiśmy osobowo, a właściwie zdominowaliśmy miejscową drużynę harcerską im. Romualda Traugutta. Naszym drużynowym był "Cypryjczyk" Karol Otrząsek. Dla nas był starszym panem, jego syn Marian, był również członkiem naszej drużyny. Brałem udział we wszystkich organizowanych imprezach, obozach, wycieczkach i ogniskach. Na półrocze, kiedy mieliśmy kilka dni wolnych, własnym sumptem zorganizowaliśmy obóz harcerski dla dwóch zastępów. Załatwiony mieliśmy tylko transport osób, żywności i narzędzi. Obóz rozbiliśmy nad rzeką Zambezi, dziesięć kilometrów od miasta. W ówczesnych warunkach afrykańskich oznaczało to całkowitą dzikość. Do spania zbudowaliśmy dwa szałasy z gałęzi i koców. Wykopaliśmy małą latrynę, wyznaczyliśmy miejsce na ognisko i do gotowania. Był to mój pierwszy i jedyny obóz bez namiotów i większego wyposażenia. Poradziliśmy sobie doskonale. Wieczorem ognisko i śpiewy, między innymi zapamiętana piosenka:
Gdy już ciemna noc zapada
I już północ blisko,
To harcerzy wnet gromada
Rozpala ognisko.
I płynie harcerska piosnka po lesie,
A echo ją chwyta i dalej niesie.
Płyną baje, opowieści
I gwiazdy migocą,
Tylko wietrzyk gdzieś szeleści
Duchy chodzą nocą.
I tylko wartownik wytęża słuchy
Czy czasem gdzieś z lasu nie idą duchy.
Wyjazd na obóz harcerski
Myliśmy się w rzece do czasu pojawienia się krokodyli. Najwidoczniej zauważyły nas poprzedniego dnia i teraz czatowały w pobliżu. Z wody wystawały im tylko nozdrza i oczy. Po wodę zaczęliśmy chodzić po dwóch, robiąc dużo hałasu, co odstraszało krokodyle. Nie wchodząc do rzeki, szybko nabieraliśmy wody do spożycia i do mycia. Nie chcieliśmy ryzykować. Po tym obozie poczułem się w pełni harcerzem - przeszedłem coś w rodzaju wtajemniczenia. W nietypowych i trudnych warunkach, umieliśmy sobie poradzić i przełamać lęk. Oprócz obozów i zorganizowanych wycieczek, w wolne dni robiliśmy wypady na własną rękę, w kilka osób. Zwiedziliśmy okolice, ale najbardziej tereny przy wodospadzie i sam wodospad. Miałem szczęście przebywać dziesięć miesięcy w jednym z najpiękniejszych zakątków przyrodniczych świata, wśród pierwotnej natury, tropikalnych roślin i dzikich zwierząt, żyjących na wolności.
Koniec roku szkolnego oznaczał powrót do Lusaki. My wróciliśmy z Livingstone, a dziewczęta z Digglefold. W 1945 roku przeniesiono gimnazjum do Lusaki i od tego roku mieliśmy się uczyć w nowo zbudowanych budynkach klasowych. Dziewczęta i chłopcy z innych osiedli mieli mieszkać w internacie, w czteroosobowych domkach, takich samych jak w osiedlu. Nowy rok szkolny, dwie drugie klasy, dużo nowych kolegów i koleżanek. Zaprzyjaźniłem się z Piotrkiem Jakutowiczem, którego znałem jeszcze z Livingstonu. Do Lusaki przyjechał z rodzicami z Katambory i zamieszkał w domku nr 9 na szóstej sekcji, tuż obok naszego.
Na zlocie skautów rodezyjskich
W dniach od 3 do 10 lipca 1945 roku odbył się zlot skautów rodezyjskich w Nkana. Był to mój drugi zlot i uczestniczyłem w nim jako członek kilkudziesięcioosobowej drużyny harcerskiej, pod komendą druha Romualda Rzędziana. Imponowaliśmy Anglikom naszymi umiejętnościami harcerskimi. Przybyli z różnych stron Afryki skauci angielscy, mieszkańcy Nkany i goście zlotowi, mieli okazję poznać polskie wyroby ludowe, na wystawie zorganizowanej przez konsulat RP. Wystawę zaszczycił swoją obecnością gubernator Rodezji Północnej, był również komendant naszej północno-rodezyjskiej chorągwi ZHP, harcmistrz Wacław Korabiewicz. W czasie trwania zlotu przybyła z Lusaki grupa 110 harcerzy pod dowództwem druha Zenobiusza Słowikowskiego. Był w tej grupie mój młodszy braciszek Leszek, który stawiał pierwsze kroki w harcerskiej organizacji.
Program zlotu był bardzo bogaty, oprócz zajęć typowo harcerskich mieliśmy wycieczkę do kopalni miedzi. Opuściliśmy się windą na głębokość 800m i tam obserwowaliśmy potężne maszyny górnicze, kruszące skały z rudą miedzi. Pierwszy raz zobaczyłem jarzeniowe światła, którymi były oświetlone kopalniane korytarze, dające jasność białego dnia. Każdy z nas otrzymał na pamiątkę miedzianą popielniczkę, odlaną w kształcie harcerskiej lilijki. Inną wspaniałą pamiątką ze zlotu jest zdjęcie naszej drużyny z komendantem zlotu C.Ray Woodesem, Peterem Baden Powellem, synem sławnego twórcy skautingu i naszym druhem Romualdem Rzędzianem. Zdjęcie zostało zamieszczone w miesięczniku "Skaut", w numerze poświęconym ZHP w Afryce.
Rok 1945, upamiętniony zakończeniem drugiej wojny światowej, a w skali naszego hufca ZHP zlotem w Nkana, dobiegał końca. Razem z kolegami Gienkiem, Marianem i Piotrkiem, kończyłem II klasę gimnazjum. Niestety w następnym roku szkolnym rozdzieliliśmy się. Wszyscy trzej, jako starszy rocznik, poszli do klasy przyspieszonej - klasa III i IV w jednym roku. Ja byłem w III klasie normalnej. Bardzo ubolewałem nad tym podziałem.
W związku z przejściem starszych kolegów do Kręgu Starszoharcerskiego, nastąpiły zmiany organizacyjne i awansowałem na zastępowego. Ta funkcja absorbowała mnie całkowicie. Często wyruszałem z zastępem poza granice osiedla, biorąc sprzęt i narzędzia, by ćwiczyć praktycznie np. budowę szałasu lub wiszącej drabinki.
Najczęściej chodziliśmy na wzgórze, leżące na północ od poprzednio opisywanej doliny, albo do zagłębienia terenowego u podnóża wzgórza. W czasie naszych wypraw w teren, staraliśmy się zbierać i łapać okazy owadów, motyli, jaszczurek, węży i ptaków i dostarczać je doktorowi Eichlerowi. Doktor w sposób fachowy preparował owady i motyle, wypychał zwierzęta i ptaki i gromadził to wszystko w odpowiednio przeszklonych gablotach. Przez kilka lat istnienia osiedla, dr Eichler zgromadził pokaźne zbiory fauny afrykańskiej, jak również zbiory etnograficzne, które w całości przekazał do muzeum po powrocie do kraju.
W lipcu 1946 roku odbył się kilkutygodniowy obóz harcerzy i harcerek, pod komendą druha Z. Słowikowskiego. Obóz założono na terenie farmy Holmsa, kilkanaście kilometrów od osiedla. Od Anglików dostaliśmy namioty i transport. Byłem zastępowym i miałem pod swoją komendą jeden namiot. Zastępcą komendanta obozu był druh Czesiek Suchocki i jemu każdego ranka, pod rozłożystym figowcem, składaliśmy raport. Zostałem wyróżniony przez druha Słowikowskiego, uczestnicząc z nim w polowaniu na perliczki.
Pierwszy raz towarzyszyłem myśliwemu. Mimo kilku strzałów, wróciliśmy do obozu bez zdobyczy. Wieczorami wspólne ogniska z piosenkami, skeczami i nieodłączną gawędą. Jedną z gawęd poprowadził druh Wacław Korabiewicz, nasz komendant chorągwi, z wykształcenia lekarz, z zamiłowania podróżnik i z uwagi na wzrost popularnie zwany druhem "Kilometrem". Duże wrażenie zrobiła na nas, jego barwna opowieść o ostatnim dramacie naszego okrętu flagowego m/s "Piłsudski". Okręt został storpedowany przez niemieckie łodzie podwodne na morzu Północnym, a na jego pokładzie znajdował się autor gawędy, pełniący wówczas funkcję lekarza okrętowego.
Życie osiedlowe biegło ustalonymi torami. Nowością było boisko do piłki nożnej, wybudowane za ogrodzeniem szóstej sekcji. Rozgrywano towarzyskie spotkania z drużynami wojsk angielskich, stacjonujących w Lusace. Wyniki z reguły były dla nas niekorzystne, mimo udziału księdza Szmani, na pozycji obrońcy. Świetlica YMCA pod kierownictwem pana Bluma-Kwiecińskiego, pełniła rolę ośrodka kultury. Dzięki niej mieliśmy kontakt z prasą polską i światową. W YMCA wyświetlano filmy. Tu zobaczyłem cykl filmów Chaplina. Starsi mieli miejsce na potańcówki przy adapterze i miejsce do spotkań.
W osiedlu było trzech księży. Oprócz wymienionego ks. Szmani, był ks. Drobny i ks. Dziduszko, który uczył religii w naszym gimnazjum. Nazywaliśmy go "Bykowcem", bo nosił przy sobie szpicrutę ze skóry hipopotama. Ksiądz Tomaka, nasz wychowawca z VI klasy, zmarł i został pochowany na cmentarzu w Lusace. Na tym cmentarzu pochowaliśmy też naszego profesora Merwina, którego zmogła cukrzyca i klimat. Pożegnaliśmy również naszego kolegę Cześka Suchockiego. Tak niefortunnie skoczył do stawu na farmie polskiej, że uszkodził kręgosłup i po kilku dniach zmarł w miejskim szpitalu.
Olbrzymią rolę w integracji naszej społeczności odegrał kościół. W tajdze, w śniegach Sybiru i stepach Kazachstanu, wiara dodawała nam otuchy i pozwalała przetrwać. Od umowy Sikorski Stalin, kapłani byli z nami i wspierali nas słowem bożym. W osiedlowym kościółku odprawiano codziennie mszę świętą, nie mówiąc o uroczystościach w święta i na Boże Ciało. Księża uczestniczyli w obchodach świąt państwowych, a wszystko to było spoiwem łączącym ludzi. Prawie cała młodzież gimnazjalna należała do Sodalicji Mariańskiej. W osiedlowej społeczności nie było większych odstępstw od dekalogu.
Przed budynkiem świetlicy, na wysokim słupie był zainstalowany głośnik, przy którym słuchano muzyki i wiadomości BBC w języku polskim. A wiadomości w okresie naszego pobytu w Lusace były różne. Radosne: o zdobyciu Monte Casino przez armię gen. Andersa i końcu wojny, przeplatały się z wiadomościami smutnymi: o odkrytej zbrodni Katyńskiej, o upadku Powstania Warszawskiego czy o postanowieniach jałtańskich i poczdamskich, oddających Polskę na łaskę Stalina. W miarę jak płynął czas, coraz więcej ludzi gromadziło się przy głośnikach z coraz bardziej zatroskanymi twarzami. Wszyscy się zastanawiali i pytali: co z nami będzie? Co robić? Czy wracać? Przecież wojna się skończyła.
Przez cały czas naszego pobytu w Lusace, utrzymywaliśmy kontakt listowy z naszym starszym bratem Zbyszkiem. Zbyszek od czasu wstąpienia do junaków w Ahwazie, poprzez Irak i Palestynę, trafił do Egiptu, do szkoły mechanicznej. Wcielony do armii gen. Andersa, brał udział w kampanii włoskiej, w bitwie o Monte Cassino i o Anconę.  Po demobilizacji wylądował w Anglii, i trafił do szpitala. Mimo różnorodnych starań i poszukiwań z naszej strony i ze strony Zbyszka, nie natrafiliśmy na ślad ojca. Po odkryciu zbrodni katyńskiej, mieliśmy złe przeczucia. Od Zbyszka otrzymaliśmy nowy adres naszej ciotki Jurki, młodszej siostry naszej mamy. Napisaliśmy i za jakiś czas nadeszła odpowiedź. Obie ciotki, Jurka i Stasia i ich rodziny, szczęśliwie przeżyły wojnę i w ramach przesiedlenia zamieszkały w Malborku, na Ziemiach Odzyskanych. Końca wojny nie doczekała nasza babcia, która ciężko chorując, zmarła w 1943 roku.
Zaczęliśmy się zastanawiać nad wyjazdem do Polski, szczególnie po następnych listach ciotki Jurki, zachęcających do powrotu. Byłem przeciwny bo do czego mieliśmy wracać, przecież nie mieliśmy już własnego domu. Mama jednak liczyła na powrót ojca, na wsparcie w rodzinie, że co własny kraj, to nie obcy. Trzeba przyznać, że źle się czuła w afrykańskim klimacie. Miała dopiero 47 lat i gdyby się ojciec odnalazł, była szansa na odbudowę życia rodzinnego. Rozważaliśmy też możliwość wyjazdu do Anglii, do Zbyszka, ale on był w szpitalu i trudno było na niego liczyć.
Decyzja zapadła - wracamy do Polski! Doczekamy zakończenia roku szkolnego, co było ważne dla całej naszej trójki i najbliższym transportem wyjedziemy. Decyzja została zgłoszona w administracji osiedla i zostaliśmy zapisani na wyjazd w grudniu 1946 roku. Nadzieje naszej mamy związane z powrotem do kraju i przyjęciem przez rodzinę, były oparte na pobożnych życzeniach, a nie na realiach życia. Wystarczyło zastanowić się, co nas czeka w kraju zniszczonym przez wojnę, opanowanym przez bolszewików, przez których byliśmy zesłani na Sybir, a ojciec uwięziony w Ostaszkowie. Wystarczyło zadać pytanie, co w takim kraju ma robić schorowana kobieta, z trójką nieletnich dzieci, która przez całe życie była przy mężu? Odpowiedź była oczywista - nie można nam było wracać do kraju. Powinniśmy wzorem innych czekać w osiedlu do końca. Mieliśmy opiekę i nikogo nie zostawiano na pastwę losu. W najgorszym wypadku, było osiedlenie się w Anglii, w specjalnym obozie dla uchodźców nie przystosowanych, z zapewnioną dożywotnią opieką rządu angielskiego. Było to o wiele lepsze, przynajmniej dla naszej mamy, niż powrót i życie w poniewierce, jakie czekało nas w Polsce. Klamka zapadła. Dostaliśmy nasze świadectwa: Marysia ukończenia trzeciej klasy szkoły powszechnej, Leszek szóstej, a ja trzeciej gimnazjalnej. Spakowaliśmy nasz skromny dobytek z nieodmiennie towarzyszącym nam tobołkiem pościeli. Pożegnałem kolegów i sąsiadów i 16 grudnia 1946 roku, wsiedliśmy do pociągu, w którym było już kilka rodzin z Bwana M’Kubwy. Ruszyliśmy w trzy i pół miesięczną podróż do Polski.
Mijamy znajome pejzaże, przystanki o dźwięcznych nazwach, mijamy most na rzece Kafue i most na rzece Zambezi. Jeszcze jedno spojrzenie na wodospad Victorii i zatrzymujemy się w polskim osiedlu Marandellas. Mamy okazję poznać inne osiedle i pochodzić po bardzo urozmaiconej okolicy, upstrzonej olbrzymich rozmiarów głazami. Po dwóch dniach ruszamy dalej, powiększeni o kilka rodzin z tego osiedla. Kilkugodzinny postój w Salisbury, okazja do spaceru po mieście i dalej w drogę. Wreszcie port Beira w Mozambiku, gdzie czekał na nas handlowo pasażerski statek "Modasa". Poumieszczano nas w kabinach pierwszej klasy, bo turystycznej nie było. Zajęliśmy czteroosobową kabinę. Mieszkaliśmy w luksusowych kabinach i jedliśmy w pięknej sali jadalnej z kelnerską obsługą. Mieliśmy wstęp do wszystkich pomieszczeń takich jak bar, salon wypoczynkowy, biblioteka. Korzystaliśmy z górnego pokładu, z leżaków i gier pokładowych. Płynęliśmy w warunkach naprawdę komfortowych. Święta Bożego Narodzenia obchodziliśmy na morzu. Kapitan statku i załoga stworzyli bardzo świąteczny nastrój, poprzez wspaniałą dekorację sali, dużą, ładnie ubraną, sztuczną choinkę i smakowite potrawy.
Pogoda w pierwszych dniach podróży statkiem była deszczowa i wietrzna. Pierwszy postój mieliśmy na redzie portu Pemba. Obserwowałem znany mi już ruch dźwigów pokładowych, przy załadunku towarów z barki, podczepionej do burty statku. Kolejny przystanek to Dar-es-Salam, stolica Tanzanii. Postój trwał kilka godzin i miałem możliwość zejścia na ląd. Korzystając z rikszy rowerowej, powożonej przez murzyna, zwiedziłem miasto i zapłaciłem za przejażdżkę szylinga. Następnie zatrzymaliśmy się na redzie portu Zanzibar, na wyspie o tej samej nazwie. Statek zabierał kolejną porcję towarów. Jeszcze kilka dni i nocy statek pruł wody oceanu, by 31 grudnia, przy pięknej i słonecznej pogodzie, zawinąć do Mombasy. Tu, w obozie przejściowym, mieliśmy czekać na komplet osobowy i na odpowiedni statek, który miał nas zabrać do Europy. "Modasę" opuściliśmy 1 stycznia w południe, bo kapitan z załogą urządzili dla nas, na pożegnanie, bal sylwestrowy. Dla mnie sylwester był smutny, bo posprzeczałem się z Urszulą, współtowarzyszką podróży, jadącą z dwoma siostrami z Bwana M’Kubwy. Jak się okazało, chodziła do gimnazjum w Lusace i mieszkała w internacie. W podróży lubiliśmy przebywać w swoim towarzystwie i być może lubilibyśmy się dalej, gdyby nie bal kapitański. Ja nie umiałem tańczyć, a Ulka była rozrywana przez oficerów i o to poszło - zwykła sztubacka zazdrość.
Polki z obozu w Mombasie w kąpieli
Mombasa ma dwie zatoki portowe - południową z nabrzeżem dla pełnomorskich statków i północną, dla żaglowych barek handlarzy z basenu morza Czerwonego, Arabskiego i z Indii. Obóz przejściowy był położony na północnym brzegu północnej zatoki, niedaleko ujścia zatoki na pełny ocean Indyjski. Wysoki skalisty brzeg, porośnięty kokosowymi palmami, wśród których stały baraki. Mieszkaliśmy w nich, wyczekując na transport do Polski. Obok baraków, kuchnia ze stołówką i świetlica z biblioteką. Tam też kąpałem się w nadzwyczaj ciepłej i czystej wodzie, ale za to bardzo słonej. Nareszcie woda, ogrom wody, a jej najbardziej brakowało mi w Lusace. Od wschodu do zachodu słońca, byliśmy w wodzie robiąc przerwy na posiłki.
Powiększała się liczba rodzin oczekujących na wyjazd. Co jakiś czas przybywały nowe transporty ludzi z osiedli położonych w Kenii i w Ugandzie. Z Koji, przyjechał atletycznie zbudowany Władek i Janek Hurczyn. Z Jankiem bardzo się zaprzyjaźniłem. Razem z nim i z Władkiem, urządzaliśmy różnego rodzaju próby wytrzymałościowe i zabawy sportowe. Były to skoki z trampoliny w różnym stylu, nurkowanie w głąb i dal. Gdy nurkowaliśmy, mieliśmy wrażenie pływania w akwarium, tyle było pięknych i kolorowych ryb wokół. Czasami pływaliśmy do stojących na redzie, żaglowych barek arabskich handlarzy. Nie raz byliśmy zapraszani na pokład i częstowani prasowanymi daktylami, lub fajką nargili. Czuliśmy się w wodzie jak ryby. Kilka osób nauczyłem pływać, a między nimi i moją siostrzyczkę Marysię. Wieczorami okupowaliśmy świetlicę. Na potańcówkach przy adapterze, nauczyłem się tańczyć. Kiedyś, jeszcze w Lusace, w szóstej klasie, tańczyłem zespołowego krakowiaka. Teraz, wprawdzie jeszcze nieudolnie, mogłem już zatańczyć tango i walca. Poznałem Reginę, ładną, jasnowłosą dziewczynę z Koji i wieczory poświęcałem dla niej. Miałem z nią wiele romantycznych randek pod palmami i przy blasku księżyca. Poznałem smak pocałunku. Mombasa to moje najwspanialsze wakacje.
W połowie marca dostaliśmy wiadomość, że za kilka dni nastąpi wyjazd do Polski. Już wcześniej byliśmy podzieleni na grupy i grupowym był mężczyzna. Naszym grupowym był pan Kiejko, ojciec Reginy, a ja byłem jego zastępcą. Podział na grupy wprowadzał porządek, nie było przepychanek, każdy w grupie wiedział co ma robić, kiedy i w jakiej kolejności. Zostaliśmy załadowani na wielki transportowiec "Almanzorę", pływający pod brytyjską banderą. Był dużo większy od "Dunery" i specjalnie przystosowany do transportu wojska. Warunki podobne jak na "Dunerze" - materace i hamaki na ogólnych salach, wydzielone przestrzenie jadalni ze stołami i ławkami, przytwierdzonymi do podłogi. Wypłynęliśmy żegnając piękne miejsce cudownych przeżyć i wzruszeń.
Ponownie towarzyszył nam charakterystyczny szum statku, jego drżenie i kołysanie, a przed dziobem pilotujące statek delfiny. Po raz drugi minęliśmy równik. W odległości kilku kilometrów, mijaliśmy górzysty i skalisty półwysep Somalijski. Stanęliśmy na redzie w Adenie, by nabrać paliwa z rurociągu wychodzącego daleko w morze. Potem jednym skokiem przez morze Czerwone do Suezu, gdzie czekaliśmy w kolejce, na wejście do kanału Sueskiego. Konwojem składającym się z kilkunastu statków, wpłynęliśmy do kanału Sueskiego. Płynęliśmy bardzo powoli, by szybkimi obrotami śrub, nie uszkodzić dna kanału. Z wysokiego pokładu potężnego statku, kanał wydawał się bardzo wąski, ot taki rów z wodą, wykopany w piaszczystym terenie. Bo rzeczywiście jedynym widokiem przez większą część trasy kanału, jest pustynia. Po środku długości kanału jest jezioro, szeroki akwen wody, na którym mijają się, płynące w przeciwnych kierunkach, okręty i statki. Za dnia dopłynęliśmy do Port-Said i po krótkim postoju, wpłynęliśmy na granatowe morze Śródziemne. Wiał silny wiatr i morze było wzburzone i ta pogoda towarzyszyła nam aż do cieśniny Messyńskiej.
Po siedmiu latach, ponownie zobaczyliśmy Europę - „nosek buta” półwyspu Apenińskiego. Mimo wczesnej wiosny, ładnie zazielenione brzegi potwierdzały opisywaną i opiewaną urodę Italii. Płynęliśmy środkiem cieśniny Messyńskiej, co sprawiało wrażenie, że brzegi Sycylii i Włoch są bardzo blisko. Nad wodami cieśniny, majestatycznie wznosił się, największy wulkan Europy Etna. Groźnie wyglądał wulkan Stromboli, na wysepce o tej samej nazwie. Co piętnaście minut, z regularnością zegara, wyrzucał z siebie rozżarzone kamienie i płynną rozżarzoną lawę. Długo po zachodzie słońca, widzieliśmy rozbłyski wybuchającego wulkanu. Nazajutrz rano stanęliśmy na redzie Neapolu. Przed nami rozpostarła się piękna panorama miasta, z sylwetką Wezuwiusza w głębi. Dokładnie jak na pocztówce. Nie było czasu na podziwianie panoramy. Po zacumowaniu do nabrzeża, powoli zaczęliśmy opuszczać statek. Kilkadziesiąt metrów od burty statku, czekał na nas polski pociąg pod egidą czerwonego krzyża, z polską obsługą i polskim oficerem. Po ulokowaniu się w wagonach, mieliśmy jeszcze parę godzin do odjazdu i wykorzystaliśmy to z kolegami, by pochodzić po słynnym mieście. Po południu opuściliśmy Neapol, by przez Rzym, Florencję, Bolonię i Alpy, z kilometrowymi tunelami, przejechać przez całą Austrię, całą Czechosłowację i 30 marca 1947 roku, przekroczyć granicę Polski w Dziedzicach.
Minęło siedem lat bez czternastu dni od naszej deportacji i ponownie stanęliśmy na polskiej ziemi. Na wstępie dała znać o swoim istnieniu tajna policja, tzw. Urząd Bezpieczeństwa, takie PRL-owskie NKWD. Agenci UB w sposób bezwzględny zabrali z naszego pociągu mężczyznę, a wszyscy patrzyli na to ze zdumieniem i przerażeniem. A potem usłyszałem słowa mamy: "dzieci, wielkie zrobiliśmy głupstwo, że wróciliśmy do kraju". Niestety miała to powtarzać jeszcze wiele razy i do śmierci żałowała swojej decyzji.
Od samego początku, od pierwszego kontaktu z pracownikami Polskiego Urzędu Repatriacyjnego, odczuliśmy urzędową nieufność. Od tej pory, nieufność miała nam towarzyszyć przez wszystkie lata istnienia PRL. PUR nas zarejestrował, wprowadził do ewidencji, obfotografował i dla osób z ukończonym szesnastym rokiem życia, wydał dokumenty. Miałem swój pierwszy dokument z fotografią. Leszek i Marysia byli wpisani w dokumencie mamy. Dokumenty upoważniały do jednorazowego przejazdu koleją do miejsca przeznaczenia, w naszym przypadku do Malborka. Dano jeszcze po 100 zł. na osobę /równowartość obiadu/ i radźcie sobie dalej sami. To był dla nas szok. Był to koniec opieki, do której byliśmy przyzwyczajeni i początek ponurej rzeczywistości. Tumult, rozgardiasz, setki ludzi z bagażami i tobołkami i tylko kilka pociągów na dobę, a my 700 kilometrów od Malborka. Dzięki Bogu, że pan Kiejko widział się dalej w roli grupowego. Przy jego wsparciu i pomocy, po wielu kłopotach, w przepełnionych wagonach i przesiadką w Poznaniu, dotarliśmy do Tczewa. W Tczewie pożegnanie z rodziną Kiejków i Reginą, oni jechali dalej, do Lęborka. W Tczewie okazało się, że oba mosty przez Wisłę, kolejowy i drogowy, są zerwane i nie ma połączenia z Malborkiem. Trzeba się przeprawić przez Wisłę łodzią i po drugiej stronie jest stacyjka Lisewo, z której odchodzą pociągi do Malborka. Ktoś nas zawiózł nad Wisłę, a tam rybak za 50 papierosów "Woodbine", przewiózł nas i nasz dobytek na drugą stronę. Na stacyjce stał już pociąg oczekujący na planową godzinę odjazdu. Po czterdziestu minutach jazdy byliśmy w Malborku. Było to w południe, dnia 1 kwietnia 1947 roku. Mama z Leszkiem, Marysią i rzeczami została na dworcu, a ja, mając adresy obu ciotek, ruszyłem by je odnaleźć i zorganizować transport. Obie mieszkały w północnej dzielnicy miasta, na Piaskach. Minąłem wiadukt, koszary pełne sowieckiego wojska, budynki dużej szkoły i w końcu znalazłem ulicę Lubelską i dom pod numerem 1. Wolno stojący, jednorodzinny dom - tu mieszkała ciotka Stasia z rodziną. Zastałem wszystkich w domu, a także ciotkę Jurkę, do której przecież przyjechaliśmy.
Radość i zaskoczenie, że po tylu latach, po takiej zawierusze wojennej, po olbrzymiej migracji ludzi, po przemierzeniu tylu lądów i oceanów, odnajdujemy się zdrowi i cali. Ciotka Stasia z wujkiem Boguszem i ciotka Jurka nic się nie zmienili, natomiast moje liczne kuzynki, dzieci ciotki Stasi, musiałem rozpoznawać od nowa. Starałem się przypomnieć i poznać kto jest kim. Sześcioletnią Krysię zobaczyłem po raz pierwszy, urodziła się w 1941 roku. Krótko opowiedziałem o podróży, a w międzyczasie wujek pożyczył od sąsiada konie i pojechaliśmy na dworzec po mamę, rodzeństwo i rzeczy.
Powitanie sióstr bardzo serdeczne i mokre od łez. Radość ze spotkania tych co przeżyli i smutek po tych co odeszli, jak nasza babcia, lub zaginęli jak nasz ojciec. Ciotka Jurka, po rozwodzie z wujkiem Jankiem, mieszkała samotnie w jednorodzinnym domku przy ulicy Okopowej 40. Dom miał na parterze dwa duże pokoje, całkowicie urządzone, wyposażoną kuchnię i przedpokój ze schodami na poddasze. Tam był trzeci duży pokój i ten zajmowała ciotka. My rozlokowaliśmy się w dwu na parterze. Domek ładny i nowy, wybudowany tuż przed wojną. Oddzielnie stojący budynek gospodarczy z ubikacją. Spory ogródek, a w nim kilka młodych drzew owocowych i kilka krzewów agrestu. Nie było kanalizacji tylko szambo, był wodociąg i była elektryczność. Widoczny awans w stosunku do domku nr 13 w 6 sekcji i nawet awans w stosunku do warunków, jakie mieliśmy przed wojną. Dom mniejszy, ale lepiej wyposażony i mniej miał mieszkańców.
Malbork, miasto powiatowe nad rzeką Nogat, też ucierpiało, ponad 6o% zniszczeń. Stare miasto to jedno morze gruzów, a po środku ocalały cudem, średniowieczny ratusz. Jak się okazało, największe zniszczenia zrobili Sowieci. Po przejściu frontu, spalili wiele okazałych gmachów użyteczności publicznej. Była to celowa i z góry zaplanowana działalność, by obok politycznej zależności, osłabić Polskę ekonomicznie i w ten sposób jeszcze bardziej ją uzależnić. Podobnych zniszczeń, już po zakończeniu wojny, doznało wiele miast na Ziemiach Odzyskanych, o których było wiadomo, że będą należały do Polski. Tak było m.in. z Gdańskiem i Olsztynem. O polityce Rosjan w stosunku do Polski świadczy wypowiedź oficera sowieckiego, stacjonującego w Malborku: "my waszu Polszu czerez god na ch.. postawim". Zachowywali się tak samo, jak w 1939 roku na Kresach. Grabili i wywozili wszystko, co tylko się dało. Jeżeli czegoś nie zdołali wywieźć, to dewastowali. Do tej pory spotyka się wiele nasypów kolejowych bez szyn, porośniętych krzewami i drzewami. Pamiątka po grabieżcach.
Do Malborka przyjechaliśmy w dwa lata po wojnie, Niemców już nie było. Wszyscy wyjechali - jedni razem z frontem, uciekając przed armią czerwoną, drudzy zaraz po wojnie, w ramach przesiedlenia. Obecna ludność Malborka to repatrianci ze wschodu, zza Buga, głównie z Wołynia i Wileńszczyzny. Mimo dużych zniszczeń wojennych funkcjonowały: dworzec PKP, poczta, Urząd Miejski, szpital, kino "Capitol", ocalałe podobnie jak staromiejski ratusz. Działały szkoły podstawowe i funkcjonowało gimnazjum i liceum im. Henryka Sienkiewicza.
Ela jako uczennica gimnazjum
Do gimnazjum uczęszczała moja kuzynka Halina i jej koleżanka z sąsiedniej ulicy Ela. Kiedy poznałem Elę, ładną i szczupłą blondynkę, nie przypuszczałem, że poznaję moją przyszłą żonę. Zgłosiłem się do dyrekcji gimnazjum, w którym za dwa miesiące, kończył się rok szkolny 1946/1947. W nowym roku szkolnym miałem być uczniem IV klasy gimnazjalnej, a tym czasem pozwolono mi chodzić na zajęcia do klasy III, żebym się oswoił i poznał kolegów. Przy gimnazjum funkcjonowała żeglarska drużyna harcerska, do której się zgłosiłem i zostałem jej członkiem. W czasie wakacji hufiec malborski zorganizował obóz harcerski, w lesie blisko jeziora, przy drodze między Prabutami a Suszem. W czasie trwania obozu wydarzył się incydent polityczny. Bojówka ZWM /Związek Walki Młodych/ zaatakowała naszą straż. Zaalarmowani gwizdkiem harcerze z obozu, odpędzili grupę wyrostków. Incydent był znamienny dla owych czasów. Po rozprawieniu się w Kraju ze zbrojnym oporem przeciw komunistycznej władzy, zaczęto przygotowywać się do likwidacji przedwojennych struktur i organizacji, takich jak ZHP. Harcerstwo dla komunistów stanowiło zagrożenie ideologiczne. Zwieńczeniem planów PRL było rozwiązanie w 1948 roku wszystkich organizacji młodzieżowych i powołanie jednej, ogólnopolskiej Związku Młodzieży Polskiej. W tym momencie pożegnałem się z harcerstwem, z którym byłem tak blisko związany i któremu tyle zawdzięczam. Wspomniany obóz pod Prabutami, był moim ostatnim obozem harcerskim. Reaktywowane ZHP po 1956 roku, przyjęło wszystkie zewnętrzne atrybuty dawnego harcerstwa, ale ideologicznie była to przybudówka i przedsionek Związku Młodzieży Socjalistycznej - dla mnie była to organizacja obca.
Ograniczanie swobód obywatelskich postępowało systematycznie i większego tempa nabrało, po sfałszowanym przez komunistów referendum w 1946 roku. W oparciu o sowieckie bagnety zmiażdżono i zniszczono opozycję. Krwawo rozprawiono się z AK, z działaczami politycznymi innych orientacji, z przedwojenną kadrą wojska polskiego i oficerami armii Andersa, którzy powrócili do kraju. UB działające ręka w rękę z NKWD, wywoziło tysiące ludzi do workuckich łagrów, do wyniszczającej pracy w kopalni. W oparciu o sfingowane i fałszywe oskarżenia urządzano pokazowe procesy. Biciem i torturami wymuszano zeznania i przyznawanie się do niepopełnionych czynów. Urząd Bezpieczeństwa, zbrodnicze ramię komunistycznej sprawiedliwości, haniebnymi wyrokami śmierci i skrytobójstwami, pozbawiało życia tysiące ludzi. Rodziny skazanych i więźniów politycznych były napiętnowane. Przejawiało się to w trudności w uzyskaniu pracy, nie mówiąc o jakimkolwiek awansie. Nie było mowy o piastowaniu funkcji publicznych, a dzieci więźniów miały zakaz wstępu na wyższe uczelnie. Młodzież męska tych rodzin w wieku poborowym, była automatycznie wcielana do karnych kompanii i do pracy w kopalni węgla lub uranu. Po takiej służbie nikt zdrowy do domu nie wracał, a często nie wracał w ogóle. Było to celowe niszczenie inteligencji polskiej i patriotycznie myślącego społeczeństwa, w imię absurdalnej tezy o walce klas i całkowitego podporządkowania Polski interesom Moskwy. Na wsi, chłopom broniącym się przed wstępowaniem do spółdzielni rolniczej, polskiego odpowiednika sowieckich kołchozów, albo opornych dla obowiązkowych dostaw zboża i mięsa dla państwa, niszczono maszyny rolnicze, zabierano bydło, czy ziarno przygotowane na siew. Ich samych z etykietką obszarnika i wroga ludu, szykanowano w każdy możliwy sposób.
Jurek (pierwszy z lewej) z kolegami z klasy
Wszędzie panował strach, podejrzliwość, krzewiły się donosy. Za byle głupstwo, za żart, szło się do więzienia. Okres ten, nazwany później, okresem represji stalinowskich, trwał od 1946 do 1956 roku, osiągając swoje apogeum w latach 1950-1952. Na tę sytuację, stopniowo narastającego terroru, my wróciliśmy do kraju, my rodzina przedwojennego policjanta. Nie mieliśmy wypisanego na czole pochodzenia, ani też nie afiszowaliśmy się profesją ojca, ale sam fakt, że byliśmy wywiezieni w 1940 roku, czynił z nas osoby podejrzane. Bo kogoż to Sowieci wywozili w tamtych czasach - ano rodziny pracowników sądownictwa i więziennictwa, policjantów i wojskowych, leśników i osadników - samych wrogów ludu. Wobec takich trzeba być czujnym, a najlepiej wszystkiego odmawiać, załatwiać negatywnie, żeby nie posądzili o sympatię i wspieranie. To była sytuacja polityczna, a była jeszcze sytuacja ekonomiczna. Nie mieliśmy podstaw egzystencji, nie mieliśmy środków do życia. Mama ze swoim zdrowiem nie mogła się podjąć żadnej pracy. Funkcjonowaliśmy w oparciu o dwie ciotki, a przede wszystkim o ciotkę Jurkę, u której mieszkaliśmy. Od czasu do czasu mama otrzymywała zapomogę z opieki społecznej, najczęściej w naturze. Czasami był to opał, czasami coś z odzieży, rzadziej pieniądze. Jeden miesiąc wakacji poświęcałem na pracę zarobkową, zatrudniając się jako wychowawca na koloniach, czy półkoloniach letnich dla dzieci. Z trudem przeżywaliśmy, o kupnie czegoś z odzienia nie było mowy, zresztą nic w sklepach nie było. Kraj po wojnie, jeszcze długo zabliźniał rany. Cierpieliśmy na permanentny brak pieniędzy, brakowało ubrania i obuwia. Ten ciągły niedostatek był krępujący i upokarzający.
Sytuację, w jakiej się znaleźliśmy, trzeba złożyć na karb naszej mamy i naszych ciotek. Mama w żadnym wypadku nie powinna była wracać do kraju, a ciotki nie powinny były jej namawiać do powrotu. Wszystkie popisały się brakiem wyobraźni, nie przewidując skutków tej decyzji. Brak przewidywania mocno się na nas zemścił. Ciotka Jurka, osoba samotna, pracowała w Urzędzie Miejskim, w śródmieściu, daleko od domu. W połowie 1948 roku, oznajmiła nam, że zamienia domek na mieszkanie w mieście i nie zabiera nas ze sobą, bo akurat poznała człowieka, z którym chce rozpocząć nowe życie. To było normalne, była młoda, samodzielna, nie miała obowiązku opiekowania się nami, ale my zostawaliśmy bez dachu nad głową. Sprawdziło się powiedzenie, że z rodziną, najlepiej wychodzi się na fotografii. Znaleźliśmy wolne od wojny dwie izby na poddaszu, w parterowym budynku przy ulicy Dalekiej i tam zamieszkaliśmy. Sporo wysiłku włożyliśmy na doprowadzenie zdewastowanego mieszkania do stanu używalności i dzięki pomocy wujka Bogusza, który postarał się o przenośną kuchenkę, mogliśmy w miarę normalnie żyć.
Jurek (pośrodku) z kolegami w czasie nauki
Było lato 1948 roku, ukończyłem IV klasę gimnazjum. Nauka, w odróżnieniu od Lusaki, szła mi bardzo dobrze. Z matematyki byłem pierwszym uczniem w klasie. To niewątpliwie zasługa "Sinusa", profesora Kozakiewicza, który tak mi skąpił dobrego stopnia, a tu miałem piątkę na świadectwie jak się patrzy. Sukces w nauce w postaci dobrego świadectwa i odwzajemniona sympatia Eli, to jedyne moje satysfakcje i radości. Nie raz było mi przykro, że nie było mnie stać, by zaprosić ją na lody czy kawę. Czasami chodziliśmy do kina, które uwielbiałem od dziecka. Często było to z jej inicjatywy. Ela to nie tylko ładna i skromna dziewczyna, ale i mądra, o bardzo dobrym sercu. Pozostała taką do dziś. Wiele jej zawdzięczam. Byliśmy w jednej klasie, mieszkaliśmy niedaleko od siebie, prawie zawsze chodziliśmy razem do szkoły, a że było do niej trzy kilometry, mieliśmy dużo czasu na wzajemne towarzystwo.
Po wyprowadzeniu się od ciotki, znaleźliśmy się w bardzo trudnej sytuacji. Zastanawialiśmy się co robić dalej. Skończyłem 18 lat i miałem tzw. małą maturę. Mogłem podjąć pracę urzędnika. Nawet przymierzałem się do pracy na poczcie. Na pewno pomógłbym rodzinie, nie musiałaby troszczyć się o utrzymanie. Ale mając tylko małą maturę, bez wsparcia o przynależność partyjną, co w ogóle nie wchodziło w rachubę, pozostałbym do końca życia urzędnikiem niskiego szczebla. To mnie nie zadowalało. Miałem większe ambicje. Wiedziałem, że na tle sytuacji politycznej i sytuacji rodzinnej, jedyną odskocznią dla mnie, mogą być studia wyższe i zdobycie zawodu, najlepiej lekarza. Byłaby to wysoka pozycja społeczna, w dużym stopniu niezależna od układów politycznych. Na drodze do wymarzonego dyplomu, widziałem olbrzymie przeszkody i zagrożenia, ale nie miałem innego wyjścia, musiałem podjąć próbę pokonania ich.
Podjęcie decyzji kontynuowania nauki ułatwiła mi szkoła, przyznając mi stałe stypendium 3000 zł miesięcznie i w ramach tej kwoty miejsce i utrzymanie w internacie przy gimnazjum. Szkoła przyznała mi także pomoc doraźną na odzież i obuwie. Jeśli nie mogłem niczego zrobić dla rodziny, to przynajmniej nie obciążałem jej. Również Leszek, młodszy brat, postanowił opuścić dom rodzinny. Po 7 klasach szkoły podstawowej uznał, że ukończył swoją edukację, do której nigdy nie przejawiał entuzjazmu. Wzorem starszego brata Zbyszka, wstąpił do wojska i jako elew, grał w orkiestrze wojskowej. Marysia kontynuowała naukę w szkole podstawowej.
Państwo powiększało swoją kontrolę nad różnymi dziedzinami życia. Zmieniało tradycje i przyzwyczajenia, eliminowało kościół z życia publicznego. Jeszcze w 1948 roku, szliśmy do kościoła kolumną marszową, ze sztandarem szkolnym na czele, a honorowa kompania wojska towarzyszyła procesji Bożego Ciała. Na uroczystościach lokalnych, razem z władzami administracyjnymi, występowali przedstawiciele kościoła. To się skończyło. Ze szkół wyrugowano naukę religii. Zniesiono święto Trzech Króli, z Zielonych Świątek zrobiono święto ludowe. Zamiast 3 maja było 1 maja, 11 listopada, dzień odzyskania niepodległości, zamieniono na 22 lipca. Dniem wojska zrobiono 12 października - dzień bitwy pod Lenino, zamiast 15 sierpnia - dzień cudu nad Wisłą. Zmieniano historię, przeinaczano fakty, a niewygodne przemilczano. Od nowa interpretowano historię literatury polskiej, doszukiwano się społecznego angażowania się w utworach naszych wieszczów, niektórym wręcz przypisywano socjalistyczne zabarwienie. Z ekranów znikły filmy zachodnie, a szczególnie produkcji amerykańskiej. Ekrany kin zostały zalane filmami sowieckimi. Wytwórnie polskich filmów oferowały widzom buble w rodzaju "Jasnych łanów" czy "Brygady szlifierza Karhana". Polskę przedwojenną przedstawiano jako państwo burżuazyjne wyzyskujące robotników i gnębiące chłopów, jako państwo zacofane i biedne. PRL określano jako państwo sprawiedliwości społecznej, idące ku świetlanej przyszłości z bratnią pomocą wielkiego narodu sowieckiego, pod kierownictwem przodującej klasy robotniczej, z jej partią na czele. Nowymi mesjaszami byli Marks, Engels, Lenin i wielki wódz Stalin, a nową religią materializm dialektyczny.
Jurek (trzeci z prawej) ze szkolną drużyną sportową
Ludzie stawali się nieufni i podobnie było z młodzieżą. Nową rzeczywistość przyjmowano jak coś, o czym nie należy dyskutować. Krytycyzm, tak właściwy młodemu wiekowi, został całkowicie wyeliminowany. Ta aura, z jednej strony trudna do zniesienia, z drugiej ułatwiała zachowanie tajemnicy. Nie musiałem niejako w rewanżu, otwierać się przed koleżankami i kolegami. Im mniej o mnie wiedziano tym lepiej. Nasze kontakty koleżeńskie, były powierzchowne, ograniczały się do spraw czysto szkolnych, zadań domowych, gazetek ściennych i sportu. Przez dwa lata pobytu w internacie, mieszkałem w jednym pokoju z Tadziem Rutkowskim z Ćmielowa i do końca nie wiedziałem, z jakiej rodziny się wywodzi i co go przygnało z Kielecczyzny do Malborka.
Dla celów oficjalnych ułożyłem swój życiorys. Nie wspominałem o ojcu, a jeśli trzeba było, to pisałem, że był urzędnikiem państwowym, co się w zasadzie zgadzało. Unikałem określenia mego pochodzenia społecznego, zawsze mogłem się tłumaczyć, że to mój życiorys, a nie mojej rodziny. Nie ukrywałem tego, że byłem wywieziony. Nie pisałem tego wprost tylko: na skutek wojny znalazłem się na terenie ZSSR. Potem krótko, że byłem w Afryce, chodziłem do polskiej szkoły i wyjechałem do Polski w 1946 roku, a nie, że wróciłem w 1947. Nie pisałem też, że mam brata w Anglii. Tak spreparowany życiorys funkcjonował aż do czasu, kiedy życiorysy przestały być ważne.
Ani w szkole powszechnej, ani w gimnazjum w Afryce, nie było gimnastyki. Harcerstwo również specjalnie się sportem nie zajmowało. Dopiero w gimnazjum w Malborku miałem przedmiot i nauczyciela z wychowania fizycznego. Bardzo lubiłem sport i miałem predyspozycje do jego uprawiania. Bardzo szybko stałem się jednym z filarów sportowych w szkole. Grałem w reprezentacji szkoły w piłkę nożną, piłkę ręczną i siatkówkę. Byłem też drugą albo trzecią rakietą w tenisie stołowym. W maju 1948 roku, brałem udział w igrzyskach sportowych szkół średnich województwa gdańskiego, w Lęborku. Nocowaliśmy w dużej sali sportowej, gdzie na ścianie widniał duży napis "pobieda s nami", pozostałość po czerwonej armii. Napis nie przyniósł nam sukcesu, jedynie w szczypiorniaku zajęliśmy trzecie miejsce. W Lęborku odwiedziłem państwa Kiejków. Regina była zaręczona i wkrótce miała wyjść za mąż.
Jurek na igrzyskach sportowych w Lęborku
Nauka szła mi całkiem dobrze. W międzyczasie zlikwidowano podział na gimnazjum i liceum - dziesiąta klasa to dawna I licealna/ Dziesiątą klasę zaliczyłem bez problemów. Na świadectwie miałem tylko jedną trójkę z biologii. Tuż przed wakacjami 1949 roku, odwiedził mnie niespodzianie Janek Hurczyn. Wyciągnął mnie ze szkoły i bardzo usilnie namawiał żeby jechać z nim do Gdyni. W Gdyni mieliśmy niespostrzeżenie wejść na pokład jakiegoś zachodniego statku i zwiać z kraju. Zbaraniałem. Wprawdzie płynąc "Almanzorą", rozmawialiśmy o tym, że będąc marynarzem, można zwiedzić cały świat. Postanowiliśmy wówczas, że musimy zrealizować naszą podróż dookoła świata. Janek się na tę rozmowę powoływał, starając się nakłonić mnie, bym zaraz, w tej chwili jechał z nim do Gdyni. Długo musiałem mu tłumaczyć, że jest to niemożliwe i nierealne. Zostaniemy złapani nim uda nam się dostać w pobliże jakiegokolwiek statku. Musiałem mu odmówić, czym był bardzo zawiedziony.
Rozumiałem go bardzo dobrze. Był sam, rodziców, bogatych ziemian stracił na Syberii. Po zdaniu matury, miał zamiar studiować handel zagraniczny w Sopocie, by być jak najbliżej morza. Nie przyjęto go z uwagi na pochodzenie i za to, że wrócił po wojnie z zachodu. Janek Hurczyn jest doskonałym przykładem, jak PRL-owscy komuniści niszczyli ludzi, dla nich obcych klasowo. Oto zdolny chłopak, znający bardzo dobrze język angielski, miał zablokowany dostęp do nauki i kariery. Chciał zostać zwykłym marynarzem, o co zabiegał, a czego mu również odmówiono. Janek nie mógł się z tym pogodzić. Cały czas zastanawiał się i myślał, jak zrealizować swoje marzenia, by jako marynarz, poznać świat. Zaczął pracować w GAL-u w Gdyni, ale praca urzędnika mu nie odpowiadała, więc zamustrował się na kuter rybacki i pracował jako rybak. Pracując na kutrze, szukał okazji do ucieczki. Nie znalazł wspólnego języka z dalszą rodziną i nie mógł znaleźć miejsca dla siebie. Jeszcze w sierpniu 1953 roku, był na moim i Eli ślubie i wtedy widziałem go po raz ostatni. W listopadzie 1953 roku, dostałem wiadomość, że Janek odebrał sobie życie, wieszając się na kaloryferze, w szpitalnym pokoju w Piszu. Wykazał olbrzymią siłę woli i odszedł tak, jak jego ulubiony bohater, Martin Eden z książki Jacka Londona.
Utrzymywałem kontakt listowy z Piotrkiem Jakutowiczem. Piotr z rodzicami był w Lusace do 1948 roku, potem przenieśli się do Rodezji Południowej, do Salisbury i tam się osiedlili. Od Piotrka miałem wiadomości o Marianie Antosiewiczu. Marian z rodzicami, po rozwiązaniu osiedla w Afryce, wylądował w Londynie. W Londynie znalazło się wielu innych kolegów, a część wyjechała do Australii. Gienek Zaliński wrócił do Polski, z nim również utrzymywałem kontakt. Odwiedziliśmy się nawzajem, on mnie w Malborku, a ja jego na wsi pod Słupskiem, gdzie zamieszkał po powrocie z Afryki. Bardzo mile wspominam swój pobyt u Gienka. Rodzice Gienka mieli duże i dobrze wyposażone w maszyny gospodarstwo, z ładną i funkcjonalną zabudową. Ojciec Gienka, żołnierz armii Kościuszkowskiej, dostał to gospodarstwo zaraz po wojnie. Razem z Gienkiem zwiedzałem Słupsk, podówczas miasto powiatowe. Wtedy przekonałem się, jaki świat jest mały. Jadąc tramwajem, zobaczyłem na ulicy panią Kiettę, towarzyszkę niedoli i zesłankę na Sybir. Szybko wyskoczyliśmy z Gienkiem z tramwaju i zatrzymaliśmy zdumioną kobietę. Można sobie wyobrazić, jakie było ogromne zaskoczenie i radość ze spotkania. Pani Kietta razem z mężem, synem Zbyszkiem i córką, też przez Persję i Afrykę, szczęśliwie wrócili do Polski. Byli w osiedlu Bwana-M’Kubwa. Odwiedziliśmy z Gienkiem państwa Kiettów w ich ładnym i dobrze urządzonym domu. W jakiś czas później, odwiedziła ich moja mama.
Rok 1949 upamiętnił się uzyskaniem nowego mieszkania przy ulicy Kieleckiej 13. Zima z 1948 na 1949 pokazała, że lokal przy ulicy Dalekiej nie nadaje się do mieszkania. Źle izolowane ściany były pokryte szronem, w kuchni woda zamarzała, a ciepło było tylko przy piecu. Mamę zaatakował reumatyzm i już nigdy nie ustąpił, pogłębiając się z każdym rokiem. Boje o mieszkanie trwały długo i zakończyły się sukcesem. Mieszkanie na Kieleckiej było również na poddaszu i składało się z dwóch pokoików i kuchenki. Skromne powierzchniowo, ale ciepłe i przytulne, o niebo lepsze od poprzedniego. Do mieszkania należała też część gospodarcza z ubikacją i kawałek ogródka. Nam wszystkim poprawiło się samopoczucie.
W klasie maturalnej szkoła miała wytypować kandydatów na studia do Moskwy i wytypowała mnie. Dyrektor gimnazjum Anatol Romski, znał moją sytuację materialną i wiedział, że byłem na Syberii, powiedział mi tak: "składaj podanie na studia do Moskwy, bo są dwie możliwości, obie korzystne dla ciebie. Jeśli cię przyjmą, to będziesz miał dobre warunki studiowania. Nauka jest nauką i nie jest tak bardzo ważne gdzie się ją zdobywa, ważne jest by ją zdobyć. A jeśli ciebie nie przyjmą, co jest bardzo prawdopodobne, to sam fakt zgłoszenia się na studia w ZSSR, będzie ci odczytywany na plus, co przy ubieganiu się o indeks w kraju będzie się liczyło". To były mądre słowa, mądrego wychowawcy i pedagoga. Przewidywał moje kłopoty z uzyskaniem studenckiej legitymacji i chciał mi pomóc. Napisałem dwadzieścia podań, dziesięć w języku polskim i dziesięć w języku rosyjskim, dołączyłem dwadzieścia fotografii i - nie zostałem zakwalifikowany. Musiano bardzo skrupulatnie badać kandydatów, bo dużo czasu minęło, nim ogłoszono wynik.
Jurek z kolegami i koleżankami z klasy maturalnej
Wiosna 1950 roku, to okres przygotowań do matury, której nie obawiałem się. Ku wielkiej radości, otrzymałem również wprowadzony w tym roku szkolnym, dyplom przodownika nauki i pracy społecznej. Oznaczało to bardzo wiele: wstęp bez egzaminu na dowolną uczelnię w kraju! Oprócz niezłych wyników, byłem zaangażowany w pracy społecznej. Przez ostatni rok, przewodniczyłem samorządowi szkolnemu, i należałem do ZMP. To przeważyło szalę na moją korzyść. Miałem dwadzieścia lat, maturę w kieszeni i prawo wstępu na dowolną uczelnię. Osiągnąłem pierwszy cel. Zawdzięczam to swojej wytrwałości, ale muszę podkreślić olbrzymią zasługę dyrektora A. Romskiego, grona profesorów, tych z Malborka i tych z Lusaki, a szczególnie profesora K. Kozakiewicza. Oni mnie ukształtowali. Prawie wszyscy już odeszli, a bardzo wcześnie nasza profesor od historii Zofia Des Loges, wielka patriotka. To od niej wiedziałem, że w grobie nieznanego żołnierza w Warszawie, leży młody obrońca Lwowa z 1920 roku. Zmarła tuż po egzaminach maturalnych. Byliśmy jeszcze wszyscy absolwenci razem i nieśliśmy jej trumnę na ramionach.
Jurek, Leszek i Marysia z matką
Wystartowałem po drugi cel - po dyplom wyższej uczelni. Wybrałem architekturę na Politechnice Gdańskiej. W miesiącu lutym, roku 1954, uzyskałem dyplom inżyniera architekta. Okres mego 36 letniego zatrudnienia podsumowałbym tak: lubiłem swój zawód architekta, ale nie zawsze byłem zadowolony z rodzaju wykonywanej pracy. Jednym słowem nie miałem satysfakcji z pracy. Odejście na emeryturę w 1990 roku powitałem z radością i ulgą. Skończyłem wtedy 60 lat, przestałem pracować i zostałem emerytem. Zapisałem się do Stowarzyszenia Rodziny Katyńskiej, której oddziały powstawały w wielu miastach, w Olsztynie również. Rząd Rosji przekazał na ręce prezydenta RP dokumenty zbrodni i listy transportowe jeńców do miejsca kaźni. Kopie list w oryginalnej rosyjskiej pisowni przekazano Rodzinom Katyńskim. Na liście NKWD nr 033/2 z dnia 16 kwietnia 1940 roku, pod numerem 10 znalazłem naszego ojca Aleksandra Wielebnowskiego, syna Leona, urodzonego w 1897 roku. Z ogłoszonych zeznań naocznego świadka, Władimira Tokariewa, ówczesnego szefa NKWD w Kalininie /obecnie Twer/, dowiedziałem się o ostatniej drodze skazanych, a wśród nich mojego ojca.  
Na przełomie maja i czerwca 1992 r. wziąłem udział w pielgrzymce do Ostaszkowa, Tweru i Miednoje. Po pobycie w Miednoje, jeszcze bardziej utwierdziłem się w przekonaniu, że nie powinno się pozostawić szczątków polskich jeńców w tym miejscu hańby. Powinno się dokonać całkowitej ekshumacji, a wydobyte szczątki oczyścić przez ich spopielenie i zebrane w urnie przewieźć do kraju i pochować z honorami i czcią w specjalnie wybudowanym mauzoleum. 


Anna Wielebnowska (pierwsza z prawej) w siostrą Stanisławą  (pierwszą z lewej) i Klementyną (Jurką)

Powyższy tekst składa się z obszernych i wiernych cytatów z notatek biograficznych pod tutułem "Wertepy", autorstwa Jerzego Lecha Wielebnowskiego.
Redakcja artykułu, wybór treści i kompozycja graficzna: Anna Banasiak

Komentarze

Popularne posty