Historia zawiedzionych nadziei, czyli powrót do Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej
Aleksander Wielebnowski |
Anna Wielebnowska z domu Hetman |
Mój
dziadek, Wincenty Hetman, wraz ze swoim bratem Franciszkiem, w 1905
roku wyjechał do Kanady za chlebem. Do Polski wrócił na stałe w
1922 roku i za zarobione pieniądze postawił dom, o którym już
wspomniałem. Dziadek zmarł w 1926 roku. Pamięć
moja sięga do września 1936 roku, kiedy jako sześcio- i pół
letni chłopiec, rozpocząłem naukę w szkole numer dwa w
śródmieściu Łucka. Nasz status
rodziny podoficera policji nie był znaczący, ale w tamtym czasie, w
ówczesnych warunkach społecznych wyróżniał nas zdecydowanie. To
wyróżnienie wynikało nie tylko z pozycji zawodowej ojca, ale
również ze sposobu prowadzenia domu przez mamę. Mama zawsze dbała
byśmy byli czyści i dobrze ubrani. Sama też ubierała się bardzo
modnie i gustownie, po wielkomiejsku. W tamtych czasach, kiedy
więcej było biedy i często widziało się ludzi w obuwiu z łyka,
my wyróżnialiśmy się bardzo, szczególnie na peryferiach miasta.
Mały Zbyszek z mamą |
Wskaźnikiem wyróżnienia i poważania było podawanie przez siostry
zakonne mamie i ojcu krzeseł w czasie nabożeństw w kaplicy, do
której chodziliśmy w niedziele i święta. Mama
trzymała nas krótko. Pasek, rózga czy harap były nie raz w
użyciu. Wymagała absolutnego posłuszeństwa i w zasadzie wszystkie
nasze działania musiały mieć jej aprobatę. Wyrosłem na
przyzwoitego człowieka, ale bardzo późno zrozumiałem, że
podstawową cechą człowieka jest samodzielność i inicjatywa. Odkąd
pamiętam ulubioną grą była piłka nożna. Miłość do piłki
wynikła po trosze za sprawą ojca. Nasz tata był działaczem sekcji
piłki nożnej Policyjnego Klubu Sportowego. Czasami zabierał nas na
mecze. Za sprawą
mamy zostałem wielkim miłośnikiem kina. Mama z ciotką Jurką
uwielbiały kino i bardzo często zabierały mnie i Zbyszka do kina
na popołudniowe seanse, a czasami na wieczorne.
Nauka w
szkole nie przedstawiała dla mnie żadnych trudności. Uczyłem się
dobrze, chociaż może nie pilnie. Bardzo mocno
przeżyłem moją pierwszą komunię. Wychowany w bogobojnej
rodzinie, od niepamiętnych czasów odmawiający pacierz “Aniele
stróżu mój...”, z wielkim przejęciem oczekiwałem przyjęcia do
siebie Pana Jezusa w postaci białego opłatka.
Przez
ostatnie dwa lata przed wojną jeździłem na kolonie letnie,
organizowane w Klewaniu dla dzieci rodzin policyjnych. Klewań to
małe miasteczko, położone gdzieś na krańcu województwa. Poza
przykrym doświadczeniem ze znalezieniem nocą ubikacji, kolonie
wspominam jako jedno pasmo zabaw i rozrywek. Moje
dzieciństwo spokojne, pogodne i beztroskie, spędzane w dostatku i w
otoczeniu kochanych i kochających rodziców, rodzeństwa i babci
zostało brutalnie przerwane przez wojnę, która wybuchła
pierwszego września 1939 roku. Łuck
zbombardowano już w pierwszym dniu wojny. Trafiono w
ważne cele, zniszczono wiele obiektów i uszkodzono koszary.
Charakterystyczny dźwięk silników niemieckich bombowców uprzedzał
o nalocie. Właziłem na wierzchołek wiśni rosnącej przy domu i
obserwowałem naloty. Raz nisko lecący samolot niemiecki zastał
mnie w szczerym polu, gdy wracałem z pobliskiej wsi Teremno. Warkot
silników wzbudzał lęk. Położyłem się w bruździe twarzą do
góry i obserwowałem samolot. Wydawało mi się, że jestem jego
celem. Widziałem jak coś wysypywał, jak ziemniaki z koszyka, może
bomby? Miałem wrażenie, że lecą wprost na mnie. Nie wytrzymałem
i pędem pobiegłem do domu. Do nas
dzieci nie docierała groźba wojny, nie mieliśmy pojęcia co wojna
znaczy, ani czym może skutkować. Zatroskane twarze rodziców
działały na nas uśmierzająco i mimo woli zachowywaliśmy się
cicho.
Zbyszek i Halinka |
Potem zaczął
się pochód uciekinierów z centralnej Polski. Ludzie z dobytkiem,
kto czym i jak mógł uciekał na wschód. Nasz dom, tuż przy drodze
w kierunku do Równego był przystankiem dla wielu utrudzonych ludzi.
Mama z babcią bardzo się starały ulżyć zmęczonym kobietom
szczególnie tym z dziećmi. Ten ludzki korowód był świadectwem,
że wojna nie przebiegała po naszej myśli. 17 września Sowieci
wbili nam nóż w plecy. Jak się okazało po latach, był to spisek
dwóch największych zbrodniarzy: Hitlera i Stalina. Tajny protokół
Ribbentrop - Mołotow wszedł w życie i Polska została wydana na
pastwę SS i wermachtu z jednej strony, a NKWD i armii czerwonej z
drugiej. Niestety znaleźli się miejscowi Ukraińcy, Żydzi i
komuniści, którzy z radością powitali wkraczające wojska
sowieckie. Sam widziałem, jak na miejskich rogatkach, u zbiegu ulic:
Rówieńskiej, Dubieńskiej i Chrobrego, każdy wjeżdżający
sowiecki czołg był owiewany czerwoną chorągwią i witany
radosnymi okrzykami zgromadzonych ludzi. Oddziały czerwonej armii
przesuwały się również koło naszego domu, ulicą Rówieńską do
centrum miasta. Na głowach żołnierzy szpiczaste czapy z naszytą
wielką, pięcioramienną czerwoną gwiazdą. Odziani w ziemisto-
szare płaszcze, karabiny na sznurkach, a wszystko utytłane w
błocie, bo deszcze w tym czasie dały znać o sobie.
Dom rodzinny w Łucku |
Pierwsze
spotkanie z sowieckim żołnierzem było przy okazji wymiany chleba
na naftę. Od kierowcy ciągnika gąsienicowego dużego działa, za
pół bochenka chleba, dostaliśmy bańkę nafty. Wszyscy się
dziwili, że jest taka czerwona. Drugie moje spotkanie z sowieckim
żołnierzem miało miejsce kilkanaście dni później i było bardzo
dramatyczne. W gromadzie kilku chłopców, wybraliśmy się
pomyszkować przy uszkodzonych polskich samolotach, stojących na
wojskowym lotnisku, w pobliżu koszar. Niczego ciekawego nie
znaleźliśmy, tylko trochę naboi i wojskowy hełm. Z hełmem i
nabojami, złapał nas pilnujący lotniska krasnoarmiejec, uzbrojony
w karabin ze szpikulcem. Zaczął krzyczeć, zerwał karabin z
ramienia i z wymierzonym w nas bagnetem, kazał nam się ustawić pod
murem ogrodzenia. Nie rozumieliśmy wiele z jego krzyku, ale wszystko
wyglądało na to, że nas rozstrzela - tak myśleliśmy. Zaczęliśmy
się trząść ze strachu i płakać i widocznie o to mu chodziło,
chciał nas nastraszyć. Kazał nam zostawić naboje z hełmem i
wynosić się: "udirajtie job waszu mat'" - krzyczał.
Zrozumiałem, że to nie żarty i unikałem ruskich sołdatów jak
ognia.
Tata pełnił
służbę do końca. Został aresztowany przez NKWD pod koniec
września i uwięziony w łuckim więzieniu. Mamie pozwolono
dostarczyć ciepłą bieliznę i żywność. Potem jeszcze
kilkakrotnie w październiku przekazywała ojcu paczki. W końcu
października władze więzienne oznajmiły, że ojciec został
zabrany, a dokąd to dowiemy się później. Mimo usilnych starań
nic nie wiedzieliśmy o losach ojca aż do stycznia 1940 roku, kiedy
to otrzymaliśmy kartkę pocztową, napisaną przez ojca z obozu w
Ostaszkowie, położonym daleko na północ od Moskwy. Pisał o
srogiej zimie i że jest zdrów. Dodawał nam otuchy i wierzył, że
do nas wróci. Była to jedyna wiadomość od ojca, ostatni ślad
materialny.
Jurek z Leszkiem |
Zima z 1939
na 1940 rok była śnieżna i mroźna. Mówiono, że Moskale
przywieźli ją ze sobą ze wschodu. Zrobione wcześniej zapasy
żywności i opału, pozwalały nam na znośne przetrwanie mrozów i
śnieżyc. Nastały nowe władze i nowe porządki. Otwarto szkoły z wykładowym językiem ukraińskim.
Nastroje były coraz gorsze, obawiano się represji ze strony
najeźdźcy i Ukraińców. I tak się stało. Represje dotykały
funkcjonariuszy państwowych i ich rodziny. W nocy, z 12
na 13 kwietnia 1940 roku, usłyszeliśmy łomotanie w drzwi. NKWD, w
osobie oficera i dwóch krasnoarmiejców, przyjechało po nas. Oficer
powiedział "sobierajtieś pojedietie do otca" i kazał nam
się pakować. Mama była zrozpaczona. Dla niej historia się
powtarzała, była już raz wywieziona, gdy była dzieckiem.
Zaczęliśmy się pakować w dwa duże plecione kosze. W jednym
ubrania a w drugim trochę naczyń i posiadanej żywności: worek
mąki, słoninę, kaszę i to wszystko, co pozostało z zimowych
zapasów. Pościel, pierzyny i poduszki zawiązane w tobołki.
Mieliśmy szczęście trafiając na ludzkiego oficera, który
podpowiadał, żeby brać jak najwięcej. Pozwolił też, by Zbyszek
pobiegł do miasta, do ciotki Jurki i zawiadomił ją.
O świcie
załadowaliśmy się do podstawionej ciężarówki. Okazało się, że
nasz los podziela nasza sąsiadka, Maria Dyktyńska z synami Ryśkiem
i Mirkiem i mamy jechać tą samą ciężarówką. Siedząc na
samochodzie, żegnaliśmy nasz rodzinny dom - miejsce naszego
szczęśliwego dzieciństwa. Zawieziono nas na stację, gdzie były
już tłumy ludzi, a na torach czekały przygotowane bydlęce wagony.
Rozglądaliśmy się, ale nigdzie nie widzieliśmy naszej ciotki,
która, według relacji Zbyszka, miała tu być. Z tobołkami
pościeli i bagażem podręcznym wprowadzono nas do wagonów, a nasze
rzeczy, dwa plecione kosze, załadowano oddzielnie.
Wagon, w
połowie wysokości, miał zrobione dodatkowe podłogi, coś w
rodzaju antresoli. Razem z Dyktyńskimi zajęliśmy taką platformę.
Dzięki temu mieliśmy więcej miejsca, mogliśmy rozłożyć pościel
i normalnie spać. Mieliśmy też zakratowane okienko, przez które
mogliśmy wyglądać i wiedzieć co się dzieje na zewnątrz. W
środku wagonu był zrobiony otwór w podłodze, a nad nim prymitywny
sedes zbity z desek. Kto korzystał z sedesu był osłaniany kocem,
My mieliśmy nocnik i mogliśmy dyskretniej załatwiać nasze
potrzeby fizjologiczne. Wyglądając
przez okienko, zobaczyłem ciotkę, jak z bańką i torbą w ręku,
szła wzdłuż wagonów, szukając nas. Nie usłyszała mego wołania
i nas nie znalazła. Zostawialiśmy naszych bliskich, kochaną
babcię, która w tym czasie była u córki Stasi we wsi Palcze i
dlatego uniknęła wywózki.
Anna (po prawej) z siostrą Jurką |
Po wielu
godzinach czekania pociąg ruszył. Przez 17 dni i 17 nocy wiózł
nas w bydlęcych wagonach daleko na wschód - na Sybir. Jadąc
mijaliśmy miasteczka i wsie, lasy i rzeki, łąki i pola, czasami z
resztką śniegu, czasami ze snopkami zeszłorocznych żniw. Często
długie postoje i pobieranie prowiantu. Rozlegały się wówczas
okrzyki konwojentów: "tri czełowieka za obiedom",
niezależnie od tego, czy to był dzień, czy głęboka noc. Z
każdego wagonu, troje ludzi szło z wiadrami, najczęściej po
rzadką zupę i ciemny chleb. Zabrane z domu jedzenie, trochę
sucharów, starczyło na parę dni i podawane posiłki były naszym
jedynym pożywieniem. Mijaliśmy
Ural, pierwszy raz w życiu zobaczyłem góry. Wjeżdżaliśmy do
Azji i już wiedzieliśmy, że wiozą nas bardzo daleko. 30 kwietnia
1940 roku, pociąg dojechał do stacji końcowej - Pawłodaru,
stolicy województwa, tak zwanej "obłasti" w Republice
Kazachskiej. Wyładunek z wagonów i szukanie bagażu. Mimo obaw, że
już nie zobaczymy naszych rzeczy - oba plecione kosze-kufry cało
dotarły do Pawłodaru. Rozklekotanymi ciężarówkami rozwożono nas
po okolicznych sowchozach i kołchozach. My z Dyktyńskimi i kilkoma
innymi rodzinami trafiliśmy do odległego o 50 kilometrów kołchozu
Jamyszewo. Wyładowano nas dosłownie pod płotem sielsowietu i
nie zostawiając żadnych wskazówek ani uwag, konwojenci i samochody
odjechały. Rzuceni o
tysiące kilometrów od domu, pozostawieni w obcym kraju na łasce
losu, już nie byliśmy groźni dla partii bolszewików i jej wodza
Stalina. Staliśmy pod płotem bezradni i zagubieni, patrzyliśmy na
otaczającą nas nową rzeczywistość i zastanawialiśmy się nad
tym, co z nami będzie, co mamy dalej robić? Mama cały czas była z
tatusiem, znajdowała w nim oparcie i poczucie bezpieczeństwa.
Wszystkie troski o środki materialne spoczywały na ojcu. Mama
zajmowała się domem i wychowaniem dzieci, teraz czuła się
osamotniona i bezsilna.
Kłopoty
dały znać o sobie już na samym początku. Byliśmy najliczniejszą
pięcioosobową rodziną, w tym czwórka małych dzieci. Inne rodziny
szybko poumieszczały się po domach, dogadując się z kołchoźnikami
o warunkach zapłaty. My mieliśmy trudności ze znalezieniem miejsca
pod dachem. Może nasza społeczność popełniła błąd, bo
gdybyśmy się nie ruszyli z miejsca, to kołchozowa władza
musiałaby się nami zająć. A my od samego początku zaczęliśmy
się sami starać o kwatery i płacić za nie.
Jamyszewo to
duży kołchoz, położony na prawym wysokim brzegu Irtyszu, wielkiej
syberyjskiej rzeki. W kołchozie była dziesięcioklasowa szkoła,
kołchozowy dom kultury, poczta, MTS /maszyno-traktornaja stancja/,
duże stajnie i obory dla kołchozowego bydła i koni. W kołchozie
był zatrudniony weterynarz, ale nie było lekarza. Był też sklep,
w którym można było kupić bałałajki i gitary, watowane robocze
ubrania, zeszyty szkolne, atrament i poduszki do stempli. Czasami był
cukier, a jak mówili miejscowi, kiedyś były i cukierki. Więcej
dbano o propagandę i raz w miesiącu przyjeżdżało kino i wtedy w
kołchozie było święto. Budynki mieszkalne drewniane, niektóre
wraz z zabudowaniami gospodarczymi i szczelnym wysokim ogrodzeniem
stanowiły zwarte zagrody, dostępne tylko przez furtkę i bramę.
Taka zabudowa pamiętała czasy cara i w tych domach pomieszczenia
mieszkalne miały drewniane podłogi. Regułą była ubita glina.
Spaliśmy na
podłodze. Z przywiezionych kap mama uszyła sienniki i napchane
słomą, dawały dobrą izolację od spodu. Mieliśmy nasze poduszki
i pierzyny, które okazały się nieocenione, szczególnie w czasie
mroźnych zim. Warunki do utrzymania higieny osobistej były bardzo
trudne i w niedługim czasie obsiadły nas wszy - powszechna plaga
państwa Sowietów. Wszy w głowach i bieliźnie były bardzo
dokuczliwe, a najbardziej zimą, kiedy więcej ubrania mieliśmy na
sobie. Trzeba było odwszawiać bieliznę i wyczesywać włosy gęstym
grzebieniem. Robiliśmy to codziennie, mimo przeświadczenia, że
walczymy z wiatrakami.
Kołchoz Jamyszewo nad Irtyszem |
Produkty,
które przywieźliśmy ze sobą nie starczyły na długo. Narastały
kłopoty z uzyskaniem żywności, bo ludzie w kołchozie też nie
mieli jej wiele. Wymienialiśmy nasze rzeczy na jedzenie, musieliśmy
oszczędzać, żeby starczyło na dłużej. Nawiązaliśmy kontakt z
rodziną w Łucku i zaczęliśmy dostawać paczki, wysyłane przez
naszą ciotkę Jurkę. Była to olbrzymia pomoc, która niestety
ustała z chwilą wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej. Wpadliśmy w
stan ciągłego niedojedzenia. Próbowaliśmy jeść makuchę,
prasowaną masę z wytłoków roślin oleistych i stosowaną jako
pasza dla bydła. Żeby oszukać głód, żuliśmy stearynę ze świec
lub smołę. Początkowo trzeba było wypluwać ślinę, aż
przeżuwana masa straciła przykry smak. Dowiedzieliśmy się o
jadalnych korzeniach rośliny podobnej do tataraku, rosnącej w
odległym jeziorze. Wybraliśmy się tam gromadką chłopców i
rzeczywiście w grubych korzeniach znaleźliśmy włókna, otoczone
białym nalotem o konsystencji kremu i o smaku słodkiej śmietany.
Było to smakowite, ale uraczyliśmy się tylko raz. Duża odległość
do jeziora nie skłoniła nas do powtórzenia
wyprawy.
Miejscowa
ludność polowała na susły, zwierzątka podobne do naszych
tatrzańskich świstaków. Polowało się na nie z pomocą
beczkowozu. W stepie znajdowano wejście do nory susła i drugie,
"zapasowe" wyjście z nory. Do jednego otworu wlewało się
wodę, a przy drugim czatowało się z workiem na zdobycz. Sposób
niezawodny. Olbrzymia
rzeka Irtysz byłaby dostarczycielem ryb, gdyby był jakiś sprzęt
do ich łapania. W kołchozie był nawet jeden rybak, ale nie miał
sieci. Jedyny raz jedliśmy ryby, które złapałem gołymi rękami,
a było to na wiosnę, kiedy rzeka wylała, a potem się cofnęła. W
jednym z dołków z resztką wody, było osiem młodych szczupaków.
Złapałem wszystkie.
W kołchozie,
otoczonym stepem, problemem był opał potrzebny do gotowania i w
zimie do ogrzania. Powszechnie używanym opałem był "kiziak"-
wysuszone odchody bydlęce. Świeże odchody mieszano ze słomą,
formowano w placki o średnicy około 30 cm, grubości do 3 cm i potem
suszono na słońcu. Ususzone placki układano w sterty i w ten
sposób przygotowywano zapasy opału na zimę. My nie mieliśmy
dostępu do kołchozowych obór, bydlęce odchody zbieraliśmy w
stepie na pastwiskach. Zimy były
ostre i śnieżne. Minus 42 stopnie Celsjusza, to najniższa
temperatura zanotowana w czasie naszego pobytu. Z ubraniem nie było
biedy, mieliśmy płaszcze, swetry i ciepłą bieliznę. Kilka warstw
odzieży stanowiło dobrą ochronę przed zimnem. Gorzej było z
obuwiem, nasze buty nie zabezpieczały przed mrozem. Owijaliśmy buty
szmatami; nie wyglądało to najlepiej, ale pomagało. Potem
zdobyliśmy parę walonek, takie buty z cholewami z filcu, bardzo
dobre na mrozy. Używał je ten, kto wychodził na dwór.
Wśród
wywiezionych rodzin polskich, które znalazły się w Jamyszewie, nie
było ani jednego mężczyzny. Najstarszym był Jurek Muszyński,
miał może 19 lat, potem 16 letni Andrzej Łubieński i nasz Zbyszek
13 lat. Nasza rodzina była najliczniejszą: mama i nas czworo. Dużym
wydarzeniem w naszej społeczności, był ślub Jurka Muszyńskiego z
Wandą, córką pani Grefner. Tragicznym wydarzeniem było utonięcie
Waldka Zielińskiego w Irtyszu. Ciało Waldka znaleziono po dwóch
dniach daleko za wsią, gdzie zniósł je prąd rzeki. Oba wydarzenia
miały miejsce drugiego lata naszego pobytu w kołchozie.
Pierwsze
lato, bardzo upalne jak ma to miejsce w tej części świata,
spędziłem na poznawaniu bliższej i dalszej okolicy. Dookoła jak
okiem sięgnąć, rozciągał się step, porośnięty niewysoką
trawą. W dole, niewidoczna z poziomu wsi, rzeka Irtysz. Rzeka była
największą atrakcją. Schodziło się do niej skośnie biegnącą
po wysokim brzegu drogą. Na południu
wsi płynęła mała rzeczka wpadająca do Irtyszu, odgradzająca
wieś od zalesionego pasa na prawym brzegu wielkiej rzeki. Na wprost
wsi, na rzece była spora wyspa w kształcie wydłużonego wrzeciona,
porośnięta drzewami. Za wyspą był główny nurt rzeki i tam od
czasu do czasu przepływały statki i barki. Nauczyłem
się pływać i dużo czasu spędzałem w wodzie, ale daleko mi było
do umiejętności mego starszego brata Zbyszka. Młodszemu bratu
Leszkowi, udzielałem pierwszych lekcji pływania. Z chłopcami
urządzaliśmy w wodzie różnego rodzaju zabawy i zawody. Dzięki
temu pod koniec lata pływałem całkiem dobrze.
We wrześniu
poszedłem do kołchozowej szkoły, do klasy trzeciej. W ciągu paru
letnich miesięcy poznałem nieźle język rosyjski i już mogłem
się porozumieć, ale z pisaniem i czytaniem były duże kłopoty.
Nie było tak źle, jeśli na początku roku szkolnego za dyktando z
języka rosyjskiego dostałem "płocho", czyli dwójkę,
podczas gdy miejscowy chłopak dostał ocenę "oczeń płocho",
czyli pałę. Naukę w szkole zakończyłem jako "udarnik"
- to taki uczeń, który ma same piątki i czwórki. Uczeń z samymi
piątkami to "otlicznik", ale i tak byłem dumny z
osiągniętego poziomu. Przyszły
wakacje. Było coraz trudniej z wyżywieniem. Paczki od ciotki były
dużą pomocą, ale nie zabezpieczały naszych potrzeb. Tylko
pracujący w kołchozie, dostawali skromne przydziały żywności.
Kobiety i dzieci pracowały w polu przy pieleniu i okopywaniu. Przy
pieleniu pracowała mama i Zbyszek. W czasie wakacji rozpocząłem
pracę jako pastuch i woźnica w kołchozowej "placówce",
odległej kilka kilometrów od wsi. "Placówką" był mały
budynek, z płaskim dachem, mieszczącym kuchnię z jadalnią dla
zatrudnianych w polu. Osobami stale przebywającymi w "placówce"
były kucharka i ja pastuch. Moim
obowiązkiem jako pastucha, było dbanie o parę wołów
zaprzęgowych, jedną krowę i jednego konia. Wstawałem wcześnie
rano, jeszcze przed wschodem słońca, zaprzęgałem parę wołów do
wozu i jechałem po robotników. Wieczorem ich odwoziłem. Dużo
kłopotu sprawiała mi krowa, która miała zwyczaj oddalać się
bardzo daleko. Próbowałem wykorzystać konia do przyprowadzania
krowy, ale gdy po kilkuminutowej jeździe na oklep spadłem z konia,
dałem spokój.
Największym
problemem dla mnie, jedenastoletniego chłopca, było zaprzęgnięcie
pary wołów i założenie na ich szyje drewnianego jarzma - rodzaj
chomąta. Trudności miałem z pojeniem zwierząt. Ciężko było
wydostać wiadro wody ze studni za pomocą żurawia, a musiałem
wyciągnąć kilka wiader dziennie. Mimo, że woły należały do
spokojnych, to nie uniknąłem niespodziewanego kopnięcia, po którym
przez chwilę nie mogłem dojść do siebie. Nauczyłem się
podchodzić do zwierząt i nie dałem się kopnąć po raz drugi.
Najgorsze ze
wszystkiego były pluskwy ukryte w szparach ścian i sufitu. Całe
ich miliony wyłaziły nocą na żer, co było widać jak się
zapaliło lampę. Nie było od nich ucieczki. Próbowałem spać na
stole, którego nogi stały w blaszankach z naftą, to pluskwy
spadały z sufitu. Próbowałem spać na płaskim dachu budynku, ale
ciemna noc, jakieś podejrzane odgłosy, czyjeś świecące oczy,
może wilków, napawały mnie takim lękiem, że już wolałem
pluskwy.
Oprócz
opisanych obowiązków, razem ze Zbyszkiem, staraliśmy się ukopać
i ususzyć torfu na zimę. Torf kopało się w terenowym zagłębieniu,
niedaleko "placówki". Wszyscy staraliśmy się robić
zapasy opału na zimę i zarobić na żywność. Wbrew pozorom ja nie
zarabiałem. Za moją pracę zaliczano mi pół "trudodnia",
czyli pół dniówki. Odliczano z tego wyżywienie. Z reguły w
niedzielę kołchoźnicy nie przyjeżdżali do pracy, więc ja z
kucharką i jej czteroletnim dzieckiem, zjadaliśmy wszystko, co było
dla całej brygady. W ten sposób zamiast zarabiać, zadłużałem
się coraz bardziej. Całe szczęście, że nie pracowałem tam
długo.
Wybuch wojny
niemiecko-sowieckiej spowodował, że wyjechaliśmy z kołchozu.
Szeroki pobór mężczyzn do wojska, zmusił władze do mobilizacji
kobiet do pracy. W połowie lipca 1941 roku odbył się mityng w
kołchozie i zaciąg ludzi do pracy przy budowie kolei żelaznej w 7
Aule, siedem kilometrów od Pawłodaru. Mama zgłosiła się na
wyjazd. Po pierwsze
mama chciała być bliżej większego miasta, jakim był Pawłodar, z
nadzieją, że może uda się do niego przenieść i znaleźć lepszą
i lżejszą pracę niż w kołchozie. Po drugie mama czuła się
zagrożona donosami gospodyni, u której mieszkaliśmy. Gospodyni
przyłapana na kradzieży naszej mąki, w zemście wypaliła
Stalinowi oko na plakacie, mówiąc, że to zrobił Leszek. Napisała
donos do przewodniczącego kołchozu, a ten domyślając się
prowokacji, sprawę umorzył. Poradził mamie żeby się od tej
gospodyni wyprowadziła. To też miało wpływ na decyzję wyjazdu.
Odbyliśmy
kolejną podróż ciężarówką z przeprawą promem przez rzekę
Irtysz do 7 Aułu. Umieszczono nas początkowo w namiotach wojskowych
z pryczami do spania. Potem przeniesiono nas do dużej sali domu
kultury, gdzie wprost na podłodze koczowało wiele polskich rodzin,
ściągniętych podobnie jak nasza, do pracy przy budowie kolei.
Zajęliśmy kawałek sceny, a rozłożona pościel wyznaczała
granice zajęte przez poszczególne rodziny. Mama i
Zbyszek pracowali, a Zbyszek jako nieletni pracował na ochotnika i w
niepełnym wymiarze. Zatrudnieni byli przy różnych robotach,
przeważnie przy wyładunku z wagonów piachu i żwiru do budowy
nasypów pod tory.
W nowym
miejscu, zdobycie żywności okazało się trudniejsze niż w
kołchozie. Dostawaliśmy kartki na chleb i na cukier, ale nie zawsze
można było je zrealizować. Czasami udało się kupić kaszę
jaglaną. Jedliśmy ją gotowaną na wodzie, rzadko okraszoną
mlekiem. Wszyscy cieszyliśmy się mając za posiłek kaszę z
wyjątkiem Zbyszka. Jego organizm nie przyjmował żadnych kasz w
jakiejkolwiek postaci. Spożywał ją, ale później zwracał.
Sposobem na
zaspokojenie głodu było podkradanie talonów w robotniczej
stołówce. Przez uchylone okno w pomieszczeniu gdzie wydawano
potrawy, zagiętym drutem wyciągaliśmy prostokątne blaszki z
numerami określającymi rodzaj dania. Robiliśmy to z duszą na
ramieniu, ale głód był silniejszy. Szkopuł był w tym, że nie
wiedzieliśmy, jaki numer jest przypisany danej potrawie. Mielibyśmy
kłopot z odpowiedzią na ewentualne zapytanie kelnerki: „co
podać? Kelnerka z reguły nie pytając, wydawała potrawy zgodnie z
numerkiem. Radość była ogromna, jak potrawą było drugie danie,
ale czasami była to szklanka herbaty. Raz nam się tak przytrafiło,
że na dwóch dostaliśmy siedem szklanek herbaty. Wypiliśmy
wszystkie - były słodzone.
Włóczyłem
się z chłopakami i albo rozglądaliśmy się by skombinować coś
do zjedzenia, albo urządzaliśmy zabawy. Niebezpieczną zabawą, ale
i podniecającą, było wdrapywanie się na wolno toczące się
wagony z piaskiem i skakanie z nich na świeżo usypany nasyp. Każdy
z nas starał się skoczyć jak najdalej i najniżej nasypu. W czasie
takich zabaw poznałem Griszę, maszynistę parowozu przetaczającego
wagony na trasie budowy torów. Grisza nauczył mnie ruszać
lokomotywą do przodu i do tyłu, dolać wody do kotła, upuścić
pary i oczywiście zagwizdać.
Stalin podpisuje układ o organizacji wojska polskiego |
Po
ulokowaniu się w szopie, mama wysłała Zbyszka do 7 Aułu z
wszystkimi niezrealizowanymi kartkami na chleb, w nadziei, że coś
dostanie. Byliśmy głodni i nie mieliśmy nic do jedzenia.
Siedzieliśmy w szopie czekając na Zbyszka cały dzień a niepokój
wzrastał w miarę jak mijały godziny. Bardzo późnym wieczorem
zjawił się Zbyszek z kilkoma bochenkami chleba w worku. Opatrzność
sprawiła, że zrealizował wszystkie kartki i jeszcze kilogram
cukru! Radość ogromna i wspaniała uczta, bo każdy zjadł tyle
chleba z cukrem, ile mógł. Pierwszy raz od bardzo dawna najedliśmy
się do syta i jeszcze sporo chleba zostało. Mama stosowała dobrą
zasadę. Przygotowaną potrawę czy przydziałowy chleb, dzieliła po
równej części dla każdego. Zazwyczaj zjadaliśmy cały przydział
od razu. Jedynie Marysi, naszej małej siostrzyczce, jej porcja
wystarczała na dłużej. W ten sposób jedliśmy tylko raz dziennie,
ale za to większą porcję.
Po długich
poszukiwaniach, wynajęliśmy pokój w domu u Kazacha, przy ulicy
Luksemburskaja 75. Był to wschodni kraniec miasta, niedaleko
bocznicy kolejowej, gdzie półtora roku wcześniej, wyładowywaliśmy
się z bydlęcych wagonów. Gospodarz był samotny i wychowywał
dwoje dzieci brata, walczącego gdzieś na froncie. Sam pracował
jako tragarz w porcie rzecznym i ciągle narzekał, że jest głodny.
Bieda była u nich straszna, a głód, jak się okazuje, nie dotyczył
tylko nas zesłańców.
W dalszym
ciągu otrzymywaliśmy kartki na chleb, ale były duże trudności z
jego kupieniem. Nie było pełnego pokrycia, więcej wydawano kartek
niż przygotowano pieczywa. Zdobycie chleba wymagało zachodu.
Zbyszek jako najstarszy miał obowiązek kupowania chleba. Wstawał
bardzo wcześnie i szedł w kolejkę na wiele godzin przed otwarciem
sklepu, ale nikt w kolejce nie stał. Jak otwierano sklep zgromadzony
tłum rzucał się do środka i kto silniejszy ten był pierwszy.
Zbyszek często wracał bez chleba, bo nie starczyło dla wszystkich.
Czasami chuligani, którym nie chciał się “wykupić” kawałkiem
chleba, dodawanym dla wyrównania wagi, wyrywali cały chleb i
uciekali. Na naszą piątkę, dostawaliśmy niecały bochenek
ciężkiego czarnego chleba.
Kiedy głód
bardzo mi doskwierał, starałem się temu zaradzić. Wstydząc się
żebrać, usiłowałem zamienić pudełko polskich zapałek na
kawałek chleba. Odkąd byliśmy na zesłaniu nie widziałem zapałek.
Powszechnie posługiwano się krzesiwem. Urządzenie składało się
z knota do lampy naftowej, osadzonym w blaszanej tulejce, kawałka
metalu i krzemienia. Krzemień uderzony kawałkiem metalu, krzesał
iskry na nadpalony knot i tak wzniecało się ogień. Nigdy nie udało
mi się zamienić zapałek na chleb.
W Pawłodarze
powstała placówka Rządu Polskiego w Londynie. Zjawili się
emisariusze armii Andersa w angielskich mundurach, z polskimi
dynstynkcjami na patkach i orzełkami na czapkach. Ukazała się
polska gazeta. Zjawił się ksiądz, odprawił pierwszą na wygnaniu
mszę świętą, przeprowadził spowiedź i udzielił komunii. My
zebrani, podnieceni nadzieją, modliliśmy się i śpiewali: "O
Boże skrusz ten miecz, co siekł nasz kraj, do wolnej Polski nam
powrócić daj". Coraz większa otucha wstępowała w ludzi.
Placówka w
pierwszym rzędzie opiekowała się uwolnionymi Polakami, którzy ze
wszystkich stron Sojuza, zdążali na południe, do armii generała
Andersa. Dla nich zorganizowano kuchnię i piekarnię, ale przy tym
korzystała również ludność cywilna. My na przykład, codziennie
dostawaliśmy kankę zupy, czasami było jej więcej, to dzieliliśmy
się z dziećmi gospodarza. Ja i moi bracia i inne dzieci, kręciliśmy
się po placówce licząc na coś do jedzenia. Wszyscy, którzy
przewijali się przez placówkę, chętnie dzielili się z nami tym,
co sami dostawali, a szczególnie białym chlebem z angielskiej mąki.
Jakże ten chleb nam smakował! Z mięsem było gorzej, ale Polacy
zawsze jakoś sobie radzili. Raz dostałem kawałek gotowanego mięsa
z psa, zjadłem go bez oporów.
Jeńcy gułagu przy pracy |
Przyszła
kolejna mroźna zima. Nie mieliśmy opału ani pieniędzy na opał.
Nim śnieg pokrył ziemię, chodziliśmy z workiem na pola i
zbieraliśmy suszone krowie placki. Nie było możliwości zrobienia
zapasu opału na zimę. Dla ratowania sytuacji mama wysłała mnie do
pełnomocnika polskiego rządu po pomoc. Opatulony w maminą wełnianą
chustę musiałem wyglądać tak, że sam mój widok musiał wzbudzać
uczucie litości. W każdym bądź razie, pełnomocnik po wysłuchaniu
mojej prośby, bez słowa wyciągnął portfel i dał mi pieniądze.
Kupiliśmy opał i zimno już nam nie groziło.
Wiosną 1942
roku powstała w Pawłodarze jednoizbowa polska szkoła. W wynajętej,
słabo oświetlonej izbie, zebrało się kilka dziesiątek dzieci w
różnym wieku i z różnych klas. Podzielono nas na odpowiednie
grupy i każda zaczynała lekcje o innej porze dnia. Ja przerabiałem
kurs klasy piątej. Była wojna i w sklepach nie było nic. Nie było
też zeszytów, ale była propaganda. Do pisania używaliśmy tanich
propagandowych broszurek z przemówieniem Stalina. Były drukowane w
taki sposób, że treść była poprzedzona i zakończona czystymi
kartkami. Po wyrzuceniu treści, zostawała okładka i osiem czystych
stron do pisania.
W tym czasie
zaczęły mnie nękać ostre bóle głowy. Bóle, o różnym
natężeniu, pojawiały się codziennie, regularnie o godzinie 12 w
południe i ustępowały po pół godzinie. Czasami były tak silne i
dokuczliwe, że nie mogłem znaleźć miejsca. Musiałem mieć
zamknięte oczy, bo patrzenie potęgowało ból. Chyba powstawały
one na tle ogólnej anemii mego organizmu.
Nadzieja na
wyjazd z Sojuza, a tym samym na ocalenie, pojawiła się zupełnie
nieoczekiwanie. Pani Anna Grefner, żona komisarza Policji Państwowej
z Łucka, towarzyszka niedoli z Jamyszewa i 7 Aułu, pamiętała o
nas. Znalazłszy się w sztabie generała Andersa, przysłała
imienne zapotrzebowanie do junaków dla Zbyszka, dla mnie i dla
Leszka. Mieliśmy obawy jak władze sowieckie potraktują dokument
dla junaków w wieku odpowiednio 15, 12 i 9 lat. Władze NKWD
potwierdziły ważność zapotrzebowania i wyraziły zgodę na wyjazd
naszej trójki na południe. Otwierała się przed nami olbrzymia
szansa i musieliśmy ją wykorzystać. Mama poszła do NKWD z prośbą
o rozszerzenie pozwolenia na wyjazd argumentując, że sami chłopcy
nie poradzą sobie i zginą. Ten argument przekonał władze i
dostaliśmy zezwolenie na wyjazd całej naszej piątki.
Postanowiliśmy
wyjechać jak najszybciej, by wykorzystać szansę, jaką dawało nam
pozwolenie NKWD. Był koniec maja 1942 roku. Mama postawiła wszystko
na jedną kartę. Sprzedała wszystkie rzeczy, pozostawiła tylko
pościel: pierzyny i poduszki. Z ubrania tylko to, co mieliśmy na
sobie i prowiantu na drogę tyle ile mogliśmy zdobyć. Uzbieraliśmy
ponad trzy tysiące rubli, co na owe czasy było dużą sumą.
Kupiliśmy bilety kolejowe do Jangijulu, gdzie znajdował się sztab
generała Andersa. Ja pełniłem ważną funkcję skarbnika. Na szyi
zawieszony miałem woreczek, a w nim wszystkie nasze pieniądze.
Wyjechaliśmy
z Pawłodaru na początku czerwca 1942 r. W Tatarce mieliśmy
pierwszą przesiadkę. Na każdej stacji przesiadkowej musieliśmy
"zakompasirowat'" bilety, to znaczy uzyskać rezerwację i
pozwolenie jazdy określonym pociągiem. Straciliśmy na to prawie
dobę, gnieżdżąc się na tobołkach pod ścianą stacji. Władze
kolejowe nie pozwalały podróżnym rozkładać się z rzeczami na
dworcu, na którym i tak były tłumy ludzi w kolejkach do kas po
rezerwacje. Marysia i
Leszek spali na tobołkach, a mama czuwała nad nimi i pilnowała
rzeczy przed złodziejami. Ja i Zbyszek, staraliśmy się przespać
na ławce w sali dworcowej, ale byliśmy stale przeganiani. Potrzeba
snu była tak silna, że zasnęliśmy na siedząco pod ścianą.
Wreszcie przyjechał oczekiwany pociąg.
Zatłoczony niemiłosiernie,
ale wcisnęliśmy się, bo na ten pociąg mieliśmy rezerwację. Do
Nowosybirska dotarliśmy po kilkunastu godzinach jazdy. W
Nowosybirsku następna przesiadka i ponowna konieczność rezerwacji
biletów na pociąg do Ałma-Aty, stolicy republiki Kazachskiej.
Olbrzymi nowosybirski dworzec, z wystrojem godnym pałacu, pełnym
marmurów, paradnych schodów i kandelabrów, wypełniony
uciekinierami z zachodu, rannymi żołnierzami z frontu i takimi
podróżnymi jak my. Do kas olbrzymie kolejki, ludzie koczują
tygodniami. Wszystko wskazywało na to, że nie pokonamy tej
przeszkody i nie zdobędziemy potrzebnej rezerwacji. W kolejce
spostrzegliśmy polskiego wojskowego w angielskim mundurze, który z
żoną i córką, również jechał na południe, do Jangi-Julu. Na
prośbę mamy o pomoc odpowiedział: "Gdzie się pani wybrała z
mokrą głową w taką podróż, nie da pani rady i nie zdąży pani
dojechać na czas przed wyjazdem sztabu". Nie widział sposobu
jak może nam pomóc. Mama obciążona świadomością, że możemy
nie zdążyć, była załamana i zastanawiała się co ma zrobić. Nieoczekiwaną
pomoc znaleźliśmy w tak zwanej "komnatie matieri i rybionka",
instytucji z urzędu opiekującej się matką z dzieckiem i
działającej na większych stacjach. Mama z małymi dziećmi, do
jakich zaliczali się Marysia i Leszek, skorzystała z dobrodziejstwa
“komnaty”, gdzie przyjęto nas bez kłopotów. Nie było tłoku,
bo niewielu ludzi podróżowało z dziećmi. Mogliśmy się umyć,
było miejsce do spania, a nawet dostaliśmy posiłek. Ale
najważniejsze, że przez tą "komnatę", bez kolejki
uzyskaliśmy rezerwację pociągu. To było wielkie szczęście i
czuliśmy się uratowani. W znośnych warunkach czekaliśmy na
odjazd, który według rezerwacji, miał nastąpić za półtorej
doby. Mieliśmy pieniądze i mogliśmy kupować, jeśli w ogóle było
coś do kupienia.
Widok Ałma-Aty w 1929 r. |
Nasz pociąg
odjeżdżał w środku nocy. Każdy ze swoim tobołkiem, ruszyliśmy
na peron. Przechodząc przez hale dworca, wśród tłumu podróżnych
zgubił się nam Leszek. Gdzie go szukać? Zaczęliśmy go wołać,
ale nasz głos ginął w panującym hałasie. Pobiegliśmy ze
Zbyszkiem między ludzi wypytując: "nie widali wy malczyszka?".
Ktoś mówi “był i paszoł tam", ktoś inny: "niet, nie
tam". Kogo słuchać? W końcu znaleźliśmy go całego
zapłakanego a tymczasem podstawiony pociąg zapełnił się
podróżnymi po brzegi. Rezerwacja, o którą tak walczono, dotyczyła
pociągu, a nie miejsca. Rezerwacji uzyskiwało więcej ludzi, niż
było miejsc siedzących w wagonie.
Gdy
przyszliśmy do pociągu, mama otworzyła torebkę chcąc podać
konduktorce nasze bilety do sprawdzenia i w tym momencie usłyszeliśmy
okrzyk mamy: "Dzieci jesteśmy zgubieni - nie mam biletów!".
Mama nie wytrzymywała napięcia, w jakim żyła od wielu dni, w tym
rozpaczliwym poszukiwaniu Leszka, mama z nerwów szukała biletów w
niewłaściwej przegródce torebki. Dopiero po chwili i nerwowej
szarpaninie z torebką, bilety się znalazły. Nie wiem jak mama to
przeżyła i nie dostała zawału serca. Ja sam poczułem jak mi się
nogi uginają, a cały świat się wali. Chwała Bogu, że skończyło
się na strachu. Z trudnością
wcisnęliśmy się do wagonu z naszymi tobołkami. Pierwsze pół
nocy i następny cały dzień koczowaliśmy na korytarzu. Potem się
rozluźniło i mieliśmy cały przedział dla siebie. My ze Zbyszkiem
spaliśmy na górnych półkach, a mama z młodszym rodzeństwem na
dolnych ławkach. Mijaliśmy Barnauł, Semipałatyńsk, Jezioro
Bałkasz i pędziliśmy na południe. Na stacjach kupowaliśmy coś
do jedzenia i owoce, najczęściej melony.
Urozmaicaliśmy
podróż, siedząc ze Zbyszkiem na stopniach wejściowych do wagonu.
Ponieważ w czasie jazdy drzwi do wagonu były zamknięte na klucz,
my żeby dostać się na stopnie, przełaziliśmy przez barierkę
pomostu między wagonami i dalej stając na zderzak, łapiąc się
wagonowego uchwytu, dostawaliśmy się na schodki. Nie było to mądre
i rozsądne, ale myśmy się nad tym nie zastanawiali. Jakie było
nasze zdumienie i przerażenie, kiedy idąc na "nasze"
miejsce, zobaczyliśmy naszego braciszka Leszka, jak trzymając się
jedną ręką uchwytu, wisiał między zderzakami wagonów. Z
narażeniem życia, wśród łoskotu, dudnienia i chybotania
pędzącego pociągu, trzymając się wystających elementów wagonu,
z wielkim trudem, wspólnie ze Zbyszkiem, wyciągnęliśmy brata. Był
tak przerażony i tak zszokowany, że nawet nie zapłakał. Całe
szczęście, że lokomotywa ciągnęła wagony i zderzaki były od
siebie oddalone, inaczej zmiażdżyłyby chłopca, albo nie mając
już siły do utrzymania się, zleciałby w dół na szyny i nikt by
nie wiedział, co się z nim stało. Okazało się, że nasz
braciszek podpatrywał nas, jak my przechodziliśmy na zewnętrzne
stopnie i sam spróbował pójść w nasze ślady. Postanowiliśmy
nic nie mówić mamie, by jej nie martwić i sami już więcej tego
nie robiliśmy.
Po
kilkudniowej podróży dotarliśmy do Ałma-Aty, stolicy Republiki
Kazachstanu. Na horyzoncie zobaczyliśmy ośnieżone szczyty pasma
gór Tień-Szan. Wykorzystując "komnatę matieri i rybionka",
wystarczyło nam kilka godzin, by znaleźć się w pociągu do
Taszkientu. W Taszkiencie musieliśmy przejść przez tak zwaną
dezynfekcję, a polegało to na kąpieli i odwszeniu odzieży. Bez
tego nie było mowy o rezerwacji pociągu do Jangijulu, który był
już tak blisko. Dezynfekcja odbywała się daleko od dworca i w
różnych miejscach dla kobiet i mężczyzn. Wędrowaliśmy obciążeni
tobołkami i wreszcie znaleźliśmy "banię" dla kobiet.
Tylko mama, Marysia i Leszek odbyli kąpiel i odwszenie, ale
zaświadczenie obejmowało nas wszystkich. Dobrze, że mieliśmy
pieniądze.
Mimo
niewielkiej odległości, podróż z Taszkientu do Jangijulu zajęła
nam kilka godzin. Do Jangijulu przyjechaliśmy późnym wieczorem,
właściwie była już noc. Rozłożyliśmy się ze spaniem pod
płotem niedaleko dworca. W nocy podchodzili jacyś ludzie, na pewno
złodzieje, ale mama do nich krzyczała: "uchaditie, nie trońtie
matieri i maleńkich dietiej". Poskutkowało, bo odeszli i już
do rana nikt nas nie zaczepiał.
Wcześnie
rano, zatrzymana ciężarówka okazała się być pojazdem ze sztabu
wojska polskiego i obozu cywilnego przy sztabie. Z pomocą kierowcy
załadowaliśmy się na ciężarówkę i po chwili byliśmy w obozie.
Odetchnęliśmy z ulgą, czuliśmy się uratowani. Zdążyliśmy!
Przyjechaliśmy dziesięć dni przed ostateczną likwidacją
cywilnego obozu. Przyjechaliśmy na przysłowiowy ostatni dzwonek.
Parę dni po nas przyjechał, spotkany w Nowosybirsku, oficer z córką
i żoną. Też zdążyli. Wojsko
polskie i sztab byli w trakcie przenoszenia się do Persji. W
Jangijulu była jeszcze część dowództwa, trochę wojska i
nieliczna grupa cywili. Generał Anders był już za granicą. Z
ważnych osobistości był generał Szyszko-Bogusz i biskup Józef
Gawlina. Niezapomniana była msza święta, celebrowana przez ks.
biskupa i przyjęcie komunii z jego rąk. Okazało
się, że nie możemy jechać dalej razem z mamą, bo rodziny z
dziećmi już odjechały. W tej sytuacji mama została wciągnięta
na listę wojskową, a my skierowani do polskiego sierocińca. Ciężko
było nam się rozstawać, ale tylko tak mogliśmy wydostać się z
Sojuza. Mama wyjechała wcześniej, z transportem wojskowym. Najpierw
koleją do Krasonowodska, dalej statkiem przez morze Kaspijskie do
Pahlewi po stronie Persji. Zostawiała nas z wielkim niepokojem,
zdawała sobie sprawę, że wszystko może się zdarzyć w kraju
gdzie człowiek nic nie znaczył. Nie było jednak innego wyjścia.
Nas dzieci,
w ramach polskiego sierocińca, przewieziono pociągiem do
Aszchabadu. Podróż pociągiem była bardzo męcząca z uwagi na
wielkie upały. Zaraz za Jangijulem minęliśmy rzekę Syrdarię i
wjechaliśmy na pustynię Kyzył-kum, potem przekroczyliśmy rzekę
Amudarię i nastepną pustynię Kara-kum. Obie pustynie podobne do
siebie, pofałdowany teren, żółte wydmy piasku, upstrzone tu i
ówdzie uschłymi krzewami. Upał był wręcz obezwładniający.
Amerykańska czekolada w puszkach zamieniała się w płynną.
Aszchabad na znaczku pocztowym z 1958 r. |
Po
kilkudniowej podróży z ulgą powitaliśmy Aszchabad, nasz ostatni
przystanek przed wyjazdem do Persji. W Aszchabadzie mieliśmy dobrą
opiekę i dobre wyżywienie. Ogolono nam głowy, pozbyliśmy się
wszy. Byliśmy czyści i zadbani. Z pozostałych pieniędzy
kupowaliśmy owoce, a najwięcej winogron, których było dużo i
bardzo dorodnych. I pomyśleć, że tu na południu Sowietów,
zarówno w Ałma Acie jak i w Aszchabadzie, owoców w brud, a tam na
północy, w tej samej republice, jabłka nie widzieliśmy na oczy i
ludzie z braku witamin ciężko chorowali.
W połowie
sierpnia nastąpił dawno oczekiwany wyjazd. Amerykańskimi
ciężarówkami "Dodge" dojechaliśmy do granicy z Persją.
Kolumna składała się z kilku samochodów, a w dwóch jechały
polskie dziewczęta junaczki. Na granicy sprawdzanie dokumentów,
samochodów, ludzi i rzeczy. Tak baliśmy się żeby nas nie daj Boże
nie zatrzymali, że obaj ze Zbyszkiem wyrzuciliśmy ukradkiem
wszystkie srebrne złotówki, żeby tylko nie dać pretekstu do
zatrzymania nas. Mieliśmy ze sobą, jeszcze z Polski, kilkadziesiąt
srebrnych monet, jako pamiątkę i pewną wartość, ale wyrzuciliśmy
je. Wreszcie ruszyliśmy, otworzono szlaban i przekroczyliśmy
granicę sowiecko-perską. Zaczęliśmy krzyczeć „hurra” tak
głośno, że znów zaczęliśmy się bać, że nas na złość
zawrócą. Ale nie, nic takiego nie było, byliśmy naprawdę wolni.
Podróż
wojskowymi samochodami z Aszchabadu przez Meszhed do Teheranu trwała
trzy dni. Jechaliśmy przez bardzo wysokie góry. Serpentynami
wspinaliśmy się na wysokie przełęcze i serpentynami zjeżdżaliśmy
w dół. Jak byliśmy na górze, to samochody w dole wyglądały jak
pudełka zapałek. Ciężarówki pokonywały niezliczone ilości
zakrętów i niezabezpieczonych krawędzi nad przepaściami. Nie
obyło się bez wypadku. Jeden z samochodów wypadł z zakrętu i
wywrócił się na bok. Całe szczęście, że nie spadł w przepaść.
Ranna została jedna junaczka, a reszta była mocno poturbowana.
Po
przejechaniu gór, krajobraz się zmienił. Jechaliśmy teraz przez
pofałdowany kraj, trochę pustynny. Na źle utrzymanych drogach,
samochody trzęsły, podskakiwały i straszliwie kurzyły. W czasie
podróży do Teheranu, powrócił nękający ból głowy. Znów
pojawiał się w południe i po pół godzinie znikał. Mimo, że od
przeszło miesiąca, regularnie i dobrze byłem odżywiany,
pozostałości anemii dały znać o sobie. Dopiero po kilku
tygodniach po przyjeździe do Teheranu, bóle najpierw zmniejszyły
się, a potem ustały zupełnie.
Teheran - brama miejska |
Po
jednodniowej przerwie w podróży, z noclegiem w Meszhedzie,
przyjechaliśmy do Teheranu - stolicy Persji. Samochody zajechały do
polskiego obozu nr 2, gdzie tłum ludzi, kobiet i matek wypatrywał
swoich dzieci. Widocznie obóz był powiadomiony o naszym
przyjeździe. Staliśmy na samochodach i wypatrywaliśmy naszej mamy.
Zobaczyłem ją wśród tłumu i zacząłem krzyczeć i machać
rękami, aż wreszcie mnie zobaczyła i... upadła. Biedna mama, z
tego szczęścia zasłabła. Ludzie zaczęli ją cucić i podnosić,
a my już byliśmy przy niej i ściskaliśmy się, płacząc z
radości, że znów jesteśmy razem. Mama była szczęśliwa, tuliła
w ramionach najmłodszą z nas Marysię i nas wszystkich, nie
wierząc, że koszmar niepokoju i wyczekiwania już się skończył.
Nie mogła nas od razu poznać, bo wszyscy mieliśmy ogolone głowy i
byliśmy zakurzeni. Dopiero moje okrzyki i machanie rękami zwróciły
jej uwagę, a potem straciła świadomość.
Miasto
Teheran położone na szerokiej, płaskiej wyżynie, ograniczonej od
strony północnej pasmem gór Elburs. Z prawej strony pasma wyrastał
majestatyczny, ośnieżony, wysoki na pięć tysięcy metrów, szczyt
Demawend. Nasz obóz uchodźców leżał na północno-wschodnim
krańcu miasta. Obóz, to sklecone baraki z pryczami, bardzo
zatłoczone, rodzina przy rodzinie. Ogólna kuchnia, prymitywne
umywalnie i prowizoryczne latryny. Choroby nędzy: tyfus i dyzenteria
przywiezione z Rosji, zbierały swoje żniwo. Szczęśliwie choroby
omijały nasz barak, nie licząc pospolitych biegunek, które miał
prawie każdy, zważywszy nasze wycieńczenie z niedojedzenia, w
zetknięciu z obfitym pożywieniem i masą owoców, szczególnie
winogron i granatów.
W obozie
toczyło się normalne życie. Była administracja, zorganizowano
szkołę i zaczęto uczyć dzieci. Powołano Związek Harcerstwa
Polskiego. Zrobiono kaplicę, był ksiądz i nabożeństwa.
Przeprowadzono Pierwszą Komunię, do której przystąpił nasz
braciszek Leszek. W grupie rówieśników, penetrowaliśmy
tereny położone na północ od obozu. Odkryliśmy studnię - otwór
w ziemi, głęboki na dziesięć metrów, połączony skośnym
tunelem z innym otworem. Tunel umożliwiał zejście na dno studni, w
której wartko płynęła woda. Nie wiedzieliśmy, czy podziemny
kanał jest dziełem rąk ludzkich, czy dziełem natury.
Pierwsza Komunia na uchoźctwie, w Teheranie |
Razem z mamą
chodziliśmy do miasta, by wydać trochę tutejszych pieniędzy:
tumanów i szai zdobytych u handlarzy. Persowie oblegali bramy obozu,
by coś kupić. Niewiele mieliśmy do zaoferowania, ale oni kupowali
wszystko. W mieście było widać olbrzymi kontrast między bogatymi
i biednymi. Nie było warstwy pośredniej, tylko wielkie, kapiące od
złota bogactwo i skrajna nędza, taka w łachmanach, brudzie i
ropiejących ranach. Krążyły pogłoski o napadach rabunkowych, to
też wypady do miasta czy po okolicy przestały być bezpieczne.
Rozpoczęły
się transporty ludności cywilnej na południe Persji z myślą o
dalszych transportach do Indii, Nowej Zelandii, Afryki i Meksyku. W
końcu listopada 1942 roku zostaliśmy przewiezieni koleją do
Ahwazu, gdzie przebywaliśmy do pierwszych dni marca 1943 roku. W
Ahwazie umieszczeni zostaliśmy w murowanych stajniach byłych koszar
wojskowych. I znów rodzina zajmowała cztery, lub sześć metrów
kwadratowych podłogi pod ścianami i jedna przy drugiej wypełniały
całą halę stajni.
Dzieci w
wieku szkolnym uczyły się. Chodziłem do piątej klasy. W ramach
zajęć szkolnych, pod okiem doświadczonego instruktora, ćwiczyliśmy
kilku piętrowe piramidy gimnastyczne. Daliśmy nawet pokaz w
jednostce wojsk amerykańskich, gdzie brawa przemieszane z gwizdami
bardzo nas speszyły, ale szybko nam wyjaśniono, że gwizdy w
zwyczaju jankesów, są wyrazem aplauzu i uznania.
Pierwsze
Boże Narodzenie po opuszczeniu Sowietów. Tylko data w kalendarzu
przypominała, że to święta, bo na zewnątrz upał, żółty
piasek, egzotyczne palmy, egzotyczne ubiory miejscowej ludności i
kobiety z zasłonami na twarzach. Słońce prażyło niemiłosiernie,
przypomniała nam się podróż przez pustynię Kara-Kum. Z kilku
gałązek bardzo wiotkiego krzewu, będącego daleką namiastką
gałązek świerku, zrobiliśmy choinkę. Pod choinką kilka
kawałków, słodkiej perskiej chałwy. W Achwazie
Zbyszek wstąpił do junaków. Zawsze imponowało mu wojsko i chciał
w nim być. Decyzja Zbyszka do dziś jest dla mnie nie zrozumiała,
ale ja nigdy nie lubiłem wojska na tyle, by w nim ochotniczo służyć.
Pobór był obowiązkowy i młodych chłopców, urodzonych przed 1927
rokiem, wcielano do junaków. Zbyszek nie nadawał się do wojska, bo
od urodzenia nie słyszał na lewe ucho. Dziwię się komisji
lekarskiej, że go nie odrzuciła. Dziwiłem się też naszej mamie,
że nie sprzeciwiła się zamiarom Zbyszka, a on obniżył sobie rok
urodzenia i postawił na swoim. Został skoszarowany, umundurowany i
był dumny maszerując w zwartym oddziale z pieśnią na ustach:
"Przy
piechocie fajno jest,
Dziarsko
maszeruje się
Lewa
wolna, prawa wolna,
Środkiem
szosy śmiało wal,
Kto
nie służy przy piechocie temu żal".
Wkrótce
część junaków wyjechała do Iraku, część do Palestyny, a z
nimi Zbyszek. Przyszła i
na nas kolej. Grupę kilkuset osób przewieziono koleją z Ahwazu do
Basry, portu nad wodami połączonych rzek Eufratu i Tygrysu i
załadowano na wielki okręt transportowy "Dunera".
Rozmieszczono nas pod pokładem, w części dziobowej, tak zwanej
klasie turystycznej. Spanie było na ogólnych salach, na materacach
lub w hamakach. Przy salach wydzielone jadalnie. Były to wnęki z
długimi stołami, ustawionymi prostopadle do burty statku. Po obu
stronach stołu ławki, a wszystko umocowane do podłogi. Materace
ułożone na podłodze podzieliły przestrzeń do spania między
rodzinami.
Wszystko
mnie ciekawiło, nasz statek i inne stojące w porcie i w ogóle cały
portowy ruch i zgiełk. Wszystko to dla mnie nowe i egzotyczne. Wraz
z innymi chłopcami w moim wieku, zaglądaliśmy wszędzie, gdzie
można było dotrzeć. Na górę był wstęp wzbroniony. Dopiero
później, w czasie podróży, za zgodą oficera, zobaczyłem inne
części statku, a zwłaszcza ogromną maszynownię. Tymczasem
podziwiałem zręczną pracę obsługi okrętowych dźwigów i
sprawny załadunek towarów, do otwartych luków statku. Potem
zobaczyłem przygotowania do wypłynięcia statku. Do potężnego
cielska przyssał się mały holownik, wciągnięto grube liny cumy i
statek odbił od nabrzeża. Statek ożył, wyczuwało się drżenie
statku jak bicie serca. Charakterystyczna wibracja i dźwięk miały
nam towarzyszyć przez wiele dni podróży. Początkowo
płynęliśmy rzeką. Woda miała kolor kawy z mlekiem. Po obu
stronach rzeki niekończący się las palm kokosowych i daktylowych.
Brzegi rzeki niewysokie i pokład wielkiego statku górował nad
wierzchołkami palm. Wydawało się, że nie płyniemy a unosimy się.
Pod wieczór wpłynęliśmy do zatoki Perskiej. Na horyzoncie ciemne
chmury zbliżającej się burzy i podobny kolor przybrała woda
zatoki. Stałem zahipnotyzowany widokiem ogromu wód i grozą
czerniejących chmur i morza, które zobaczyłem po raz pierwszy.
Wzburzone morze dało się wszystkim mocno we znaki. Najgorzej
chorował Leszek i mama, Marysia trochę lżej. Była to jedyna burza
na morzu, potem mieliśmy piękną, słoneczną pogodę do końca
podróży.
Dopłynęliśmy
do cieśniny Ormuz i statek stanął na kotwicy. Staliśmy niedaleko
brzegu, bo jego mieszkańcy podpływali łodziami, starając się coś
sprzedać. Wymiana towaru na pieniądze przy pomocy koszyków na
sznurkach. Przeprowadzono pierwsze ćwiczenia pozorujące opuszczanie
statku. Dostaliśmy kamizelki ratunkowe i musieliśmy się ustawić
obok przydzielonej szalupy. Ćwiczyliśmy na wypadek nieszczęścia;
trwała przecież wojna i mieliśmy płynąć przez obszary wód,
zagrożonych niemieckimi łodziami podwodnymi.
W cieśninie
czekaliśmy kilka dni, aż zebrała się odpowiednia ilość statków.
Utworzył się konwój i pod eskortą okrętów wojennych, ruszyliśmy
na południe, na morze Arabskie. W konwoju płynął nasz flagowy
statek "Batory". Po kilku dniach, kiedy dopłynęliśmy na
bezpieczne wody, gdzie nie groziły ataki niemieckich U-botów,
"Batory" wystrzałem armatnim dał sygnał, po którym
statki się rozproszyły i każdy popłynął w swoją stronę. Nasza
Dunera ruszyła dalej na południe. Płynęliśmy
przez ocean Indyjski, minęliśmy równik. Pierwszym afrykańskim
portem, do jakiego zawinęliśmy, była Mombasa. Statek przycumował
przy nabrzeżu i zaczęto wyładowywać towary tym razem przy pomocy
dźwigów portowych. Przy tej pracy, pierwszy raz zobaczyłem
czarnych murzynów. Sporo czarnych ludzi było zatrudnionych przy
różnych pracach w porcie. Od tego czasu czarny człowiek kojarzył
mi się będzie z fizyczną pracą, zwłaszcza tragarza. Jeszcze
jeden skok na południe i "Dunera" wpłynęła do Beiry,
stolicy portugalskiej kolonii Mozambiku. Był to port docelowy dla
naszej grupy liczącej około czterystu osób. Duża grupa polskich
dzieci sierot, popłynęła "Dunerą" dalej na południe,
do Republiki Południowej Afryki.
Całe
osiedle miało sieć dróg gruntowych, biegnących prostopadle do
siebie i rozdzielających sekcje mieszkalne. Osiedle było ogrodzone
drutami kolczastymi, naciągniętymi na słupkach. W ogrodzeniu były
dwie bramy: główna na drodze do miasta, w środku zachodniego boku
osiedla i druga w sekcji 6, wychodząca na skrótową drogę do
miasta. Ogrodzenie było porządkowe i mogliśmy wychodzić z obozu o
każdej porze. Przy bramie głównej, znajdował się budynek
administracji osiedlowej. Między obozami, od strony wschodniej,
kilka małych budynków szpitala. Na południowych krańcach sekcji 4
- budynki klasowe szkoły powszechnej. W ciągu
następnych dwóch lat, wybudowano kościółek i świetlicę YMCA.
We wschodniej części obozu I, wybudowano domki internatu dla
chłopców i dziewcząt i budynki klasowe gimnazjum. Gimnazjum
zaczęło funkcjonować od 1945 roku. Wybudowano również świetlicę
harcerską, usytuowaną w narożniku sekcji 6. Naszej czteroosobowej
rodzinie przydzielono domek nr 13 w 6 sekcji. W domku cztery łóżka
i cztery szafki - regały. Na każdym łóżku materac, poduszka, dwa
prześcieradła, dwa koce. Nad każdym łóżkiem moskitiera,
zawieszona na belkach dachu. Oświetleniem w domku była lampa
naftowa. Elektryczne oświetlenie miała kuchnia, ubikacje i teren. Mieliśmy
wreszcie domek, własny kąt, wyłącznie dla nas. Radość
olbrzymia, bo to był raj w porównaniu z koszmarem głodu i strachu,
zimna i wszy, jaki za sobą pozostawiliśmy. Wokół świeża zieleń
drzew, niezapomniany zapach żółto kwitnących, kolczastych drzew
akacjowych, niezwykłe ciepło i co najważniejsze, poczucie
bezpieczeństwa, świadomość opieki własnego rządu. Wyżywienie
dobre, ale jednostajne, mało urozmaicone. Przeważnie wołowina w
sosie z czarną fasolą lub kaszą, rzadziej z ryżem, a tylko w
niedziele ziemniaki. Zupy od fasolowej przez pomidorową do rosołu.
Na śniadania i kolacje chleb własnego wypieku, masło, dżem,
herbata, kawa, a w niedziele kakao. Metalowy gong wzywał na
codzienne posiłki, a jadło się je w sekcyjnej stołówce lub w
domku.
Jurek z mamą i Marysią |
Polscy uchodźcy przed domkiem w obozie |
Traktowano
nas nieco lepiej jak murzynów i kolorowych. Kolorowymi nazywano
Hindusów, którzy opanowali handel dla tubylców i dla - Polaków.
Lubiliśmy u nich kupować, bo bardzo szybko nauczyli się mówić po
polsku i w ich sklepach czuliśmy się jak u siebie. Segregację
rasową dostrzegało się wszędzie. Murzyn na widok białego,
zatrzymywał się, składał ręce jak do modlitwy i nisko się
kłaniając mówił: "jambo bwana". Podobnie zachowywali
się murzyni w stosunku do nas, jeżeli spotykaliśmy się z nimi na
drodze. Początkowo bardzo nas takie zachowanie dziwiło, ale z
czasem przyjęliśmy to, jako coś oczywistego i naturalnego.
Drużyna harcerska |
Na początku
lipca 1943 roku, Gienek Zaliński i ja, razem z czterema chłopcami z
innych osiedli, zostaliśmy wydelegowani na zlot skautów
rodezyjskich w Livingstone, jako reprezentacja polskich harcerzy.
Znalazłem się wśród dziesiątków chłopców w moim wieku i
starszych, znajdowaliśmy
się przecież niedaleko źródeł powstania skautingu - Mafekingu w
Afryce Południowej, gdzie działał Baden Powell i słynni chłopcy
wywiadowcy. Podziwiałem mundury skautów rodezyjskich, a szczególnie
ich kapelusze z szerokimi rondami i kolorowe frędzle przy
kolanówkach. Brak
znajomości języka angielskiego był przeszkodą w bliższych
kontaktach ze skautami rodezyjskimi. Naszą obecność zaznaczaliśmy
przy wieczornych ogniskach, śpiewając nasze harcerskie piosenki.
Uczyliśmy się też piosenek angielskich kolegów, takich jak: "Camp
fire burning ...", czy też zabawnej: "I am a music man, I
come from Bulawayo ...".
Nuczyłem się melodii i słów,
których znaczenie pojąłem dużo później. Nasza
obecność na zlocie, to udział w zwiedzaniu okolic, a przede
wszystkim podziwianie cudownego daru natury, jakim jest wodospad
Victorii. Ogromna rzeka przed wodospadem, zostaje ujęta w kleszcze
wysokich skalistych brzegów, pieni się i rwie dołem wysokiego
kanionu, a jej szerokość nie przekracza teraz 50 metrów.Ten spektakl
odbywa się na tle nieskażonej przyrody. Nie ma żadnych barier,
można dojść do samej krawędzi kanionu. Po zachodniej stronie
wodospadu stoi pomnik Livingstona, odkrywcy tego miejsca.
Uczestnicząc w wycieczkach zlotowych, zwiedziliśmy wszystkie
zakątki wodospadu i tereny położone w najbliższej okolicy, między
innymi baobab olbrzym, nazwany "Big Tree". Wszędzie
towarzyszyły nam tabuny pawianów, tak samo ciekawych nas, jak my
ich. Niespotykane
wrażenie przyniósł kontakt z rzeką Zambezi poza wodospadem. Idąc
wzdłuż brzegu, płoszyliśmy stada wylegujących się olbrzymich
krokodyli, które na nasz widok i nasze odgłosy, uciekały do wody.
Dużo emocji wywoływała nasza codzienna kąpiel w rzece, gdy w
świadomości tkwiły obrazki potężnych płazów tuż obok.
Organizatorzy wybierali płytki fragment rzeki z wielką ilością
kamieni i głazów. Można było się umyć i wykąpać, ale o
pływaniu nie było mowy. W takiej wodzie i krokodyle nie mogłyby
się normalnie poruszać. Mimo wszystko, dreszczyk emocji towarzyszył
nam w czasie kąpieli.
W czasie
pobytu na zlocie, dotarła do nas wiadomość o tragicznej śmierci
generała Sikorskiego. Polacy z grupy "Cypryjczyków" z
Livingstone, zabrali naszą szóstkę na nabożeństwo żałobne w
tutejszym kościele. Staliśmy po trzech z obu stron katafalku,
oddając w ten sposób hołd człowiekowi, który nas wywiódł z
domu niewoli i dzięki któremu, mogliśmy się cieszyć życiem i
wolnością. Po
nabożeństwie rozdzieliliśmy się, zabrani przez polskie rodziny do
ich domów na obiad. Trafiłem do domu państwa Kaczmarków, których
syn Zbyszek, mój rówieśnik, był harcerzem w miejscowej drużynie.
Drewniany dom państwa Kaczmarków, typowy bungalow ze swoim
wyposażeniem, rozkładem i umeblowaniem, zrobił na mnie wrażenie
zamożnego dworku w porównaniu z naszym skromnym domkiem w osiedlu.
Był to przeciętny dom, ale trzy lata przebywania w nienormalnych
warunkach, miało wpływ na moją ocenę. Tak zwana grupa cypryjska
polskich uchodźców była gośćmi Jego
Królewskiej
Mości Jerzego VI i miała specjalne
przywileje.
Koniec roku
szkolnego zbiegł się z końcem roku kalendarzowego, co wynikało z
dostosowania naszego cyklu nauki do przepisów rodezyjskich i do
klimatu. W październiku zaczęła się pora deszczowa z opadami o
różnym nasileniu. Mieliśmy cały zestaw deszczów od mżawki,
siąpania trwającego bez przerwy tydzień albo dłużej, po
gwałtowne burze i ulewy. Ulewy były tak intensywne, że
przesłaniały widok na odległość kilku metrów i było się
mokrym w kilka sekund. Temperatura spadała w tym czasie do 20
stopni, ale było ciepło. Dachy naszych domów wytrzymywały obfite
opady, a szybko powstające potoki wody i pełne wody rowy, stwarzały
dzieciom niebywałą okazję do zabawy.
Cała klasa z kierowniczką szkoły |
Na
zakończenie roku szkolnego zrobiliśmy zdjęcie całej klasy z
kierowniczką szkoły, panią Stanisławą Firlej, nauczycielką
panią Michalską i księdzem Tomaką. Całą klasą
pojechaliśmy do polskiej misji w Kasisi, odległej o 30 mil od
Lusaki. Misjonarzem w tej misji był ks.Tomaka, który w pierwszym
okresie istnienia osiedla, sprawował nad nim opiekę duszpasterską.
Polscy zakonnicy i siostry zakonne, przy niewielkim kościółku i w
kilku zabudowaniach mieszkalnych i gospodarczych prowadzili szkółkę
dla tubylców, sprawowali opiekę zdrowotną, uczyli higieny nie
zaniedbując spraw duchowych. Przy misji uprawiano duży ogród
warzywny i duży sad drzew pomarańczowych, a że akurat dojrzewały,
mieliśmy okazję uraczyć się soczystymi owocami. Innym
zakątkiem położonym bliżej osiedla, a przez to częściej przez
nas odwiedzanym, była polska farma, odległa o pięć kilometrów.
Drogą z osiedla na farmę była właściwie polna ścieżka, która
niedaleko obozu biegła przy olbrzymim figowcu, nazwanym przez nas
"Dewajtisem". Pod nim odbywały się zbiórki harcerskie.
Z początkiem 1944 roku, nastąpił wyjazd chłopców do gimnazjum w Livingstone, a dziewcząt do gimnazjum w Digglefold. Do obu miejsc przybyła młodzież z osiedli polskich, rozsianych po Północnej i Południowej Rodezji. W Livingstone zostaliśmy zakwaterowani w hotelu "Mainway", zamienionym na ten czas, na nasz internat. Mieliśmy bardzo dobre warunki. Mieszkaliśmy po kilka osób w pokoju. Mieszkałem razem z Gienkiem i Marianem. Obsługiwała nas murzyńska służba hotelowa. W przeciwieństwie do Lusaki, tu w Livingstone, mieliśmy prawo wstępu na miejski basen kąpielowy. Dyrektorem gimnazjum był profesor Józef Jarzyński. I on i pozostali nauczyciele wywodzili się z grupy "Cypryjskiej". Poziom nauki i wymagania były bardzo wysokie. Wykładowcą matematyki był, bardzo surowy, profesor Kazimierz Kozakiewicz, zwany przez uczniów "Sinusem". Miałem problemy z matematyką, szczególnie z zadaniami z treścią. Przy pomocy kolegów Mariana i Gienka, udało mi się pokonać barierę logicznego myślenia.
Naszym
wychowawcą i opiekunem duchowym w internacie był ksiądz Emil
Drobny. Pod jego wpływem, cała grupa chłopców, została
ministrantami. W ustalonej kolejności służyła księdzu do
porannej mszy w kościele, w którym kilka miesięcy temu, mszą
żałobną, żegnaliśmy generała Sikorskiego. Starałem się
również zostać ministrantem, kilka razy służyłem do mszy, ale
nie nauczyłem się łacińskiej ministrantury na pamięć i dałem
spokój. Najwyraźniej nie miałem predyspozycji. Już nie musiałem
wcześnie wstawać, a potem spieszyć się na śniadanie i do szkoły.
Myliśmy się
w rzece do czasu pojawienia się krokodyli. Najwidoczniej zauważyły
nas poprzedniego dnia i teraz czatowały w pobliżu. Z wody wystawały
im tylko nozdrza i oczy. Po wodę zaczęliśmy chodzić po dwóch,
robiąc dużo hałasu, co odstraszało krokodyle. Nie wchodząc do
rzeki, szybko nabieraliśmy wody do spożycia i do mycia. Nie
chcieliśmy ryzykować. Po tym obozie poczułem się w pełni
harcerzem - przeszedłem coś w rodzaju wtajemniczenia. W nietypowych
i trudnych warunkach, umieliśmy sobie poradzić i przełamać lęk. Oprócz
obozów i zorganizowanych wycieczek, w wolne dni robiliśmy wypady na
własną rękę, w kilka osób. Zwiedziliśmy okolice, ale
najbardziej tereny przy wodospadzie i sam wodospad. Miałem
szczęście przebywać dziesięć miesięcy w jednym z
najpiękniejszych zakątków przyrodniczych świata, wśród
pierwotnej natury, tropikalnych roślin i dzikich zwierząt, żyjących
na wolności.
W
dniach od 3 do 10 lipca 1945 roku odbył się zlot skautów
rodezyjskich w Nkana. Był to mój drugi zlot i uczestniczyłem w nim
jako członek kilkudziesięcioosobowej drużyny harcerskiej, pod
komendą druha Romualda Rzędziana. Imponowaliśmy Anglikom
naszymi umiejętnościami harcerskimi. Przybyli z różnych
stron Afryki skauci angielscy, mieszkańcy Nkany i goście zlotowi,
mieli okazję poznać polskie wyroby ludowe, na wystawie
zorganizowanej przez konsulat RP. Wystawę zaszczycił swoją
obecnością gubernator Rodezji Północnej, był również komendant
naszej północno-rodezyjskiej chorągwi ZHP, harcmistrz Wacław
Korabiewicz. W czasie trwania zlotu przybyła z Lusaki grupa 110
harcerzy pod dowództwem druha Zenobiusza Słowikowskiego. Był w tej
grupie mój młodszy braciszek Leszek, który stawiał pierwsze kroki
w harcerskiej organizacji.
Olbrzymią
rolę w integracji naszej społeczności odegrał kościół. W
tajdze, w śniegach Sybiru i stepach Kazachstanu, wiara dodawała nam
otuchy i pozwalała przetrwać. Od umowy Sikorski Stalin, kapłani
byli z nami i wspierali nas słowem bożym. W osiedlowym kościółku
odprawiano codziennie mszę świętą, nie mówiąc o uroczystościach
w święta i na Boże Ciało. Księża uczestniczyli w obchodach
świąt państwowych, a wszystko to było spoiwem łączącym ludzi.
Prawie cała młodzież gimnazjalna należała do Sodalicji
Mariańskiej. W osiedlowej społeczności nie było większych
odstępstw od dekalogu.
Mombasa ma
dwie zatoki portowe - południową z nabrzeżem dla pełnomorskich
statków i północną, dla żaglowych barek handlarzy z basenu morza
Czerwonego, Arabskiego i z Indii. Obóz przejściowy był położony
na północnym brzegu północnej zatoki, niedaleko ujścia zatoki na
pełny ocean Indyjski. Wysoki skalisty brzeg, porośnięty kokosowymi
palmami, wśród których stały baraki. Mieszkaliśmy w nich,
wyczekując na transport do Polski. Obok baraków, kuchnia ze
stołówką i świetlica z biblioteką. Tam też
kąpałem się w nadzwyczaj ciepłej i czystej wodzie, ale za to
bardzo słonej. Nareszcie woda, ogrom wody, a jej najbardziej
brakowało mi w Lusace. Od wschodu do zachodu słońca, byliśmy w
wodzie robiąc przerwy na posiłki.
W połowie
marca dostaliśmy wiadomość, że za kilka dni nastąpi wyjazd do
Polski. Już wcześniej byliśmy podzieleni na grupy i grupowym był
mężczyzna. Naszym grupowym był pan Kiejko, ojciec Reginy, a ja
byłem jego zastępcą. Podział na grupy wprowadzał porządek, nie
było przepychanek, każdy w grupie wiedział co ma robić, kiedy i w
jakiej kolejności. Zostaliśmy załadowani na wielki transportowiec
"Almanzorę", pływający pod brytyjską banderą. Był
dużo większy od "Dunery" i specjalnie przystosowany do
transportu wojska. Warunki podobne jak na "Dunerze" -
materace i hamaki na ogólnych salach, wydzielone przestrzenie
jadalni ze stołami i ławkami, przytwierdzonymi do podłogi. Wypłynęliśmy
żegnając piękne miejsce cudownych przeżyć i wzruszeń.
Ponownie towarzyszył nam charakterystyczny szum statku, jego drżenie i kołysanie, a przed dziobem pilotujące statek delfiny. Po raz drugi minęliśmy równik. W odległości kilku kilometrów, mijaliśmy górzysty i skalisty półwysep Somalijski. Stanęliśmy na redzie w Adenie, by nabrać paliwa z rurociągu wychodzącego daleko w morze. Potem jednym skokiem przez morze Czerwone do Suezu, gdzie czekaliśmy w kolejce, na wejście do kanału Sueskiego. Konwojem składającym się z kilkunastu statków, wpłynęliśmy do kanału Sueskiego. Płynęliśmy bardzo powoli, by szybkimi obrotami śrub, nie uszkodzić dna kanału. Z wysokiego pokładu potężnego statku, kanał wydawał się bardzo wąski, ot taki rów z wodą, wykopany w piaszczystym terenie. Bo rzeczywiście jedynym widokiem przez większą część trasy kanału, jest pustynia. Po środku długości kanału jest jezioro, szeroki akwen wody, na którym mijają się, płynące w przeciwnych kierunkach, okręty i statki. Za dnia dopłynęliśmy do Port-Said i po krótkim postoju, wpłynęliśmy na granatowe morze Śródziemne. Wiał silny wiatr i morze było wzburzone i ta pogoda towarzyszyła nam aż do cieśniny Messyńskiej.
Radość i
zaskoczenie, że po tylu latach, po takiej zawierusze wojennej, po
olbrzymiej migracji ludzi, po przemierzeniu tylu lądów i oceanów,
odnajdujemy się zdrowi i cali. Ciotka Stasia z wujkiem Boguszem i
ciotka Jurka nic się nie zmienili, natomiast moje liczne kuzynki,
dzieci ciotki Stasi, musiałem rozpoznawać od nowa. Starałem się
przypomnieć i poznać kto jest kim. Sześcioletnią Krysię
zobaczyłem po raz pierwszy, urodziła się w 1941 roku. Krótko
opowiedziałem o podróży, a w międzyczasie wujek pożyczył od
sąsiada konie i pojechaliśmy na dworzec po mamę, rodzeństwo i
rzeczy.
Powitanie sióstr bardzo serdeczne i mokre od łez. Radość ze spotkania tych co przeżyli i smutek po tych co odeszli, jak nasza babcia, lub zaginęli jak nasz ojciec. Ciotka Jurka, po rozwodzie z wujkiem Jankiem, mieszkała samotnie w jednorodzinnym domku przy ulicy Okopowej 40. Dom miał na parterze dwa duże pokoje, całkowicie urządzone, wyposażoną kuchnię i przedpokój ze schodami na poddasze. Tam był trzeci duży pokój i ten zajmowała ciotka. My rozlokowaliśmy się w dwu na parterze. Domek ładny i nowy, wybudowany tuż przed wojną. Oddzielnie stojący budynek gospodarczy z ubikacją. Spory ogródek, a w nim kilka młodych drzew owocowych i kilka krzewów agrestu. Nie było kanalizacji tylko szambo, był wodociąg i była elektryczność. Widoczny awans w stosunku do domku nr 13 w 6 sekcji i nawet awans w stosunku do warunków, jakie mieliśmy przed wojną. Dom mniejszy, ale lepiej wyposażony i mniej miał mieszkańców.
Malbork,
miasto powiatowe nad rzeką Nogat, też ucierpiało, ponad 6o%
zniszczeń. Stare miasto to jedno morze gruzów, a po środku ocalały
cudem, średniowieczny ratusz. Jak się okazało, największe
zniszczenia zrobili Sowieci. Po przejściu frontu, spalili wiele
okazałych gmachów użyteczności publicznej. Była to celowa i z
góry zaplanowana działalność, by obok politycznej zależności,
osłabić Polskę ekonomicznie i w ten sposób jeszcze bardziej ją
uzależnić. Podobnych zniszczeń, już po zakończeniu wojny,
doznało wiele miast na Ziemiach Odzyskanych, o których było
wiadomo, że będą należały do Polski. Tak było m.in. z Gdańskiem
i Olsztynem. O polityce Rosjan w stosunku do Polski świadczy
wypowiedź oficera sowieckiego, stacjonującego w Malborku: "my
waszu Polszu czerez god na ch.. postawim". Zachowywali się tak
samo, jak w 1939 roku na Kresach. Grabili i wywozili wszystko, co
tylko się dało. Jeżeli czegoś nie zdołali wywieźć, to
dewastowali. Do tej pory spotyka się wiele nasypów kolejowych bez
szyn, porośniętych krzewami i drzewami. Pamiątka po grabieżcach.
Do
gimnazjum uczęszczała moja kuzynka Halina i jej koleżanka z
sąsiedniej ulicy Ela. Kiedy poznałem Elę, ładną i szczupłą
blondynkę, nie przypuszczałem, że poznaję moją przyszłą żonę.
Zgłosiłem się do dyrekcji gimnazjum, w którym za dwa miesiące,
kończył się rok szkolny 1946/1947. W nowym roku szkolnym miałem
być uczniem IV klasy gimnazjalnej, a tym czasem pozwolono mi chodzić
na zajęcia do klasy III, żebym się oswoił i poznał kolegów. Przy
gimnazjum funkcjonowała żeglarska drużyna harcerska, do której
się zgłosiłem i zostałem jej członkiem. W czasie wakacji hufiec
malborski zorganizował obóz harcerski, w lesie blisko jeziora, przy
drodze między Prabutami a Suszem. W czasie trwania obozu wydarzył
się incydent polityczny. Bojówka ZWM /Związek Walki Młodych/
zaatakowała naszą straż. Zaalarmowani gwizdkiem harcerze z obozu,
odpędzili grupę wyrostków. Incydent był
znamienny dla owych czasów. Po rozprawieniu się w Kraju ze zbrojnym
oporem przeciw komunistycznej władzy, zaczęto przygotowywać się
do likwidacji przedwojennych struktur i organizacji, takich jak ZHP.
Harcerstwo dla komunistów stanowiło zagrożenie ideologiczne.
Zwieńczeniem planów PRL było rozwiązanie w 1948 roku wszystkich
organizacji młodzieżowych i powołanie jednej, ogólnopolskiej
Związku Młodzieży Polskiej. W tym momencie pożegnałem się z
harcerstwem, z którym byłem tak blisko związany i któremu tyle
zawdzięczam. Wspomniany obóz pod Prabutami, był moim ostatnim
obozem harcerskim. Reaktywowane ZHP po 1956 roku, przyjęło
wszystkie zewnętrzne atrybuty dawnego harcerstwa, ale ideologicznie
była to przybudówka i przedsionek Związku Młodzieży
Socjalistycznej - dla mnie była to organizacja obca.
Ograniczanie
swobód obywatelskich postępowało systematycznie i większego tempa
nabrało, po sfałszowanym przez komunistów referendum w 1946 roku.
W oparciu o sowieckie bagnety zmiażdżono i zniszczono opozycję.
Krwawo rozprawiono się z AK, z działaczami politycznymi innych
orientacji, z przedwojenną kadrą wojska polskiego i oficerami armii
Andersa, którzy powrócili do kraju. UB działające ręka w rękę
z NKWD, wywoziło tysiące ludzi do workuckich łagrów, do
wyniszczającej pracy w kopalni. W oparciu o sfingowane i fałszywe
oskarżenia urządzano pokazowe procesy. Biciem i torturami wymuszano
zeznania i przyznawanie się do niepopełnionych czynów. Urząd
Bezpieczeństwa, zbrodnicze ramię komunistycznej sprawiedliwości,
haniebnymi wyrokami śmierci i skrytobójstwami, pozbawiało życia
tysiące ludzi. Rodziny
skazanych i więźniów politycznych były napiętnowane.
Przejawiało się to w trudności w uzyskaniu pracy, nie mówiąc o
jakimkolwiek awansie. Nie było mowy o piastowaniu funkcji
publicznych, a dzieci więźniów miały zakaz wstępu na wyższe
uczelnie. Młodzież męska tych rodzin w wieku poborowym, była
automatycznie wcielana do karnych kompanii i do pracy w kopalni węgla
lub uranu. Po takiej służbie nikt zdrowy do domu nie wracał, a
często nie wracał w ogóle. Było to celowe niszczenie inteligencji
polskiej i patriotycznie myślącego społeczeństwa, w imię
absurdalnej tezy o walce klas i całkowitego podporządkowania Polski
interesom Moskwy. Na wsi, chłopom broniącym się przed wstępowaniem
do spółdzielni rolniczej, polskiego odpowiednika sowieckich
kołchozów, albo opornych dla obowiązkowych dostaw zboża i mięsa
dla państwa, niszczono maszyny rolnicze, zabierano bydło, czy
ziarno przygotowane na siew. Ich samych z etykietką obszarnika i
wroga ludu, szykanowano w każdy możliwy sposób.
Wszędzie panował
strach, podejrzliwość, krzewiły się donosy. Za byle głupstwo, za
żart, szło się do więzienia. Okres ten, nazwany później,
okresem represji stalinowskich, trwał od 1946 do 1956 roku,
osiągając swoje apogeum w latach 1950-1952. Na tę
sytuację, stopniowo narastającego terroru, my wróciliśmy do
kraju, my rodzina przedwojennego policjanta. Nie mieliśmy wypisanego
na czole pochodzenia, ani też nie afiszowaliśmy się profesją
ojca, ale sam fakt, że byliśmy wywiezieni w 1940 roku, czynił z
nas osoby podejrzane. Bo kogoż to Sowieci wywozili w tamtych czasach
- ano rodziny pracowników sądownictwa i więziennictwa, policjantów
i wojskowych, leśników i osadników - samych wrogów ludu. Wobec
takich trzeba być czujnym, a najlepiej wszystkiego odmawiać,
załatwiać negatywnie, żeby nie posądzili o sympatię i
wspieranie. To była
sytuacja polityczna, a była jeszcze sytuacja ekonomiczna. Nie
mieliśmy podstaw egzystencji, nie mieliśmy środków do życia.
Mama ze swoim zdrowiem nie mogła się podjąć żadnej pracy.
Funkcjonowaliśmy w oparciu o dwie ciotki, a przede wszystkim o
ciotkę Jurkę, u której mieszkaliśmy. Od czasu do czasu mama
otrzymywała zapomogę z opieki społecznej, najczęściej w naturze.
Czasami był to opał, czasami coś z odzieży, rzadziej pieniądze.
Jeden miesiąc wakacji poświęcałem na pracę zarobkową,
zatrudniając się jako wychowawca na koloniach, czy półkoloniach
letnich dla dzieci. Z trudem przeżywaliśmy, o kupnie czegoś z
odzienia nie było mowy, zresztą nic w sklepach nie było. Kraj po
wojnie, jeszcze długo zabliźniał rany. Cierpieliśmy na
permanentny brak pieniędzy, brakowało ubrania i obuwia. Ten ciągły
niedostatek był krępujący i upokarzający.
Sytuację, w
jakiej się znaleźliśmy, trzeba złożyć na karb naszej mamy i
naszych ciotek. Mama w żadnym wypadku nie powinna była wracać do
kraju, a ciotki nie powinny były jej namawiać do powrotu. Wszystkie
popisały się brakiem wyobraźni, nie przewidując skutków tej
decyzji. Brak przewidywania mocno się na nas zemścił. Ciotka
Jurka, osoba samotna, pracowała w Urzędzie Miejskim, w śródmieściu,
daleko od domu. W połowie 1948 roku, oznajmiła nam, że zamienia
domek na mieszkanie w mieście i nie zabiera nas ze sobą, bo akurat
poznała człowieka, z którym chce rozpocząć nowe życie. To było
normalne, była młoda, samodzielna, nie miała obowiązku
opiekowania się nami, ale my zostawaliśmy bez dachu nad głową.
Sprawdziło się powiedzenie, że z rodziną, najlepiej wychodzi się
na fotografii. Znaleźliśmy
wolne od wojny dwie izby na poddaszu, w parterowym budynku przy ulicy
Dalekiej i tam zamieszkaliśmy. Sporo wysiłku włożyliśmy na
doprowadzenie zdewastowanego mieszkania do stanu używalności i
dzięki pomocy wujka Bogusza, który postarał się o przenośną
kuchenkę, mogliśmy w miarę normalnie żyć.
Było lato
1948 roku, ukończyłem IV klasę gimnazjum. Nauka, w odróżnieniu
od Lusaki, szła mi bardzo dobrze. Z matematyki byłem pierwszym
uczniem w klasie. To niewątpliwie zasługa "Sinusa",
profesora Kozakiewicza, który tak mi skąpił dobrego stopnia, a tu
miałem piątkę na świadectwie jak się patrzy. Sukces w nauce w
postaci dobrego świadectwa i odwzajemniona sympatia Eli, to jedyne
moje satysfakcje i radości. Nie raz było mi przykro, że nie
było mnie stać, by zaprosić ją na lody czy kawę. Czasami
chodziliśmy do kina, które uwielbiałem od dziecka. Często było
to z jej inicjatywy. Ela to nie tylko ładna i skromna dziewczyna,
ale i mądra, o bardzo dobrym sercu. Pozostała taką do dziś. Wiele
jej zawdzięczam. Byliśmy w jednej klasie, mieszkaliśmy niedaleko
od siebie, prawie zawsze chodziliśmy razem do szkoły, a że było
do niej trzy kilometry, mieliśmy dużo czasu na wzajemne
towarzystwo.
Państwo
powiększało swoją kontrolę nad różnymi dziedzinami życia.
Zmieniało tradycje i przyzwyczajenia, eliminowało kościół z
życia publicznego. Jeszcze w 1948 roku, szliśmy do kościoła
kolumną marszową, ze sztandarem szkolnym na czele, a honorowa
kompania wojska towarzyszyła procesji Bożego Ciała. Na
uroczystościach lokalnych, razem z władzami administracyjnymi,
występowali przedstawiciele kościoła. To się skończyło. Ze
szkół wyrugowano naukę religii. Zniesiono święto Trzech Króli,
z Zielonych Świątek zrobiono święto ludowe. Zamiast 3 maja było
1 maja, 11 listopada, dzień odzyskania niepodległości, zamieniono
na 22 lipca. Dniem wojska zrobiono 12 października - dzień bitwy
pod Lenino, zamiast 15 sierpnia - dzień cudu nad Wisłą. Zmieniano
historię, przeinaczano fakty, a niewygodne przemilczano. Od nowa
interpretowano historię literatury polskiej, doszukiwano się
społecznego angażowania się w utworach naszych wieszczów,
niektórym wręcz przypisywano socjalistyczne zabarwienie. Z ekranów
znikły filmy zachodnie, a szczególnie produkcji amerykańskiej.
Ekrany kin zostały zalane filmami sowieckimi. Wytwórnie polskich
filmów oferowały widzom buble w rodzaju "Jasnych łanów"
czy "Brygady szlifierza Karhana". Polskę przedwojenną
przedstawiano jako państwo burżuazyjne wyzyskujące robotników i
gnębiące chłopów, jako państwo zacofane i biedne. PRL określano
jako państwo sprawiedliwości społecznej, idące ku świetlanej
przyszłości z bratnią pomocą wielkiego narodu sowieckiego, pod
kierownictwem przodującej klasy robotniczej, z jej partią na czele.
Nowymi mesjaszami byli Marks, Engels, Lenin i wielki wódz Stalin, a
nową religią materializm dialektyczny.
Ludzie
stawali się nieufni i podobnie było z młodzieżą. Nową
rzeczywistość przyjmowano jak coś, o czym nie należy dyskutować.
Krytycyzm, tak właściwy młodemu wiekowi, został całkowicie
wyeliminowany. Ta aura, z jednej strony trudna do zniesienia, z
drugiej ułatwiała zachowanie tajemnicy. Nie musiałem niejako w
rewanżu, otwierać się przed koleżankami i kolegami. Im mniej o
mnie wiedziano tym lepiej. Nasze kontakty koleżeńskie, były
powierzchowne, ograniczały się do spraw czysto szkolnych, zadań
domowych, gazetek ściennych i sportu. Przez dwa lata pobytu w
internacie, mieszkałem w jednym pokoju z Tadziem Rutkowskim z
Ćmielowa i do końca nie wiedziałem, z jakiej rodziny się wywodzi
i co go przygnało z Kielecczyzny do Malborka.
Ani w szkole
powszechnej, ani w gimnazjum w Afryce, nie było gimnastyki.
Harcerstwo również specjalnie się sportem nie zajmowało. Dopiero
w gimnazjum w Malborku miałem przedmiot i nauczyciela z wychowania
fizycznego. Bardzo lubiłem sport i miałem predyspozycje do jego
uprawiania. Bardzo szybko stałem się jednym z filarów sportowych w
szkole. Grałem w reprezentacji szkoły w piłkę nożną, piłkę
ręczną i siatkówkę. Byłem też drugą albo trzecią
rakietą w tenisie stołowym. W maju 1948
roku, brałem udział w igrzyskach sportowych szkół średnich województwa gdańskiego, w Lęborku. Nocowaliśmy w dużej
sali sportowej, gdzie na ścianie widniał duży napis "pobieda
s nami", pozostałość po czerwonej armii. Napis nie przyniósł
nam sukcesu, jedynie w szczypiorniaku zajęliśmy trzecie miejsce. W
Lęborku odwiedziłem państwa Kiejków. Regina była zaręczona i
wkrótce miała wyjść za mąż.
Nauka szła
mi całkiem dobrze. W
międzyczasie zlikwidowano podział na gimnazjum i liceum - dziesiąta
klasa to dawna I licealna/ Dziesiątą klasę zaliczyłem bez
problemów. Na świadectwie miałem tylko jedną trójkę z biologii.
Tuż przed wakacjami 1949 roku, odwiedził mnie niespodzianie Janek
Hurczyn. Wyciągnął mnie ze szkoły i bardzo usilnie namawiał żeby
jechać z nim do Gdyni. W Gdyni mieliśmy niespostrzeżenie wejść
na pokład jakiegoś zachodniego statku i zwiać z kraju.
Zbaraniałem. Wprawdzie płynąc "Almanzorą",
rozmawialiśmy o tym, że będąc marynarzem, można zwiedzić cały
świat. Postanowiliśmy wówczas, że musimy zrealizować naszą
podróż dookoła świata. Janek się na tę rozmowę powoływał,
starając się nakłonić mnie, bym zaraz, w tej chwili jechał z nim
do Gdyni. Długo musiałem mu tłumaczyć, że jest to niemożliwe i
nierealne. Zostaniemy złapani nim uda nam się dostać w pobliże
jakiegokolwiek statku. Musiałem mu odmówić, czym był bardzo
zawiedziony.
Rozumiałem
go bardzo dobrze. Był sam, rodziców, bogatych ziemian stracił na
Syberii. Po zdaniu matury, miał zamiar studiować handel zagraniczny
w Sopocie, by być jak najbliżej morza. Nie przyjęto go z uwagi na
pochodzenie i za to, że wrócił po wojnie z zachodu. Janek Hurczyn
jest doskonałym przykładem, jak PRL-owscy komuniści niszczyli
ludzi, dla nich obcych klasowo. Oto zdolny chłopak, znający bardzo
dobrze język angielski, miał zablokowany dostęp do nauki i
kariery. Chciał zostać zwykłym marynarzem, o co zabiegał, a czego
mu również odmówiono. Janek nie mógł się z tym pogodzić. Cały
czas zastanawiał się i myślał, jak zrealizować swoje marzenia,
by jako marynarz, poznać świat. Zaczął pracować w GAL-u w Gdyni,
ale praca urzędnika mu nie odpowiadała, więc zamustrował się na
kuter rybacki i pracował jako rybak. Pracując na kutrze, szukał
okazji do ucieczki. Nie znalazł wspólnego języka z dalszą rodziną
i nie mógł znaleźć miejsca dla siebie. Jeszcze w sierpniu 1953
roku, był na moim i Eli ślubie i wtedy widziałem go po raz
ostatni. W listopadzie 1953 roku, dostałem wiadomość, że Janek
odebrał sobie życie, wieszając się na kaloryferze, w szpitalnym
pokoju w Piszu. Wykazał olbrzymią siłę woli i odszedł tak, jak
jego ulubiony bohater, Martin Eden z książki Jacka Londona.
Utrzymywałem
kontakt listowy z Piotrkiem Jakutowiczem. Piotr z rodzicami był w
Lusace do 1948 roku, potem przenieśli się do Rodezji Południowej,
do Salisbury i tam się osiedlili. Od Piotrka miałem wiadomości o
Marianie Antosiewiczu. Marian z rodzicami, po rozwiązaniu osiedla w
Afryce, wylądował w Londynie. W Londynie znalazło się wielu
innych kolegów, a część wyjechała do Australii. Gienek Zaliński
wrócił do Polski, z nim również utrzymywałem kontakt.
Odwiedziliśmy się nawzajem, on mnie w Malborku, a ja jego na wsi
pod Słupskiem, gdzie zamieszkał po powrocie z Afryki. Bardzo mile
wspominam swój pobyt u Gienka. Rodzice
Gienka mieli duże i dobrze wyposażone w maszyny gospodarstwo, z
ładną i funkcjonalną zabudową. Ojciec Gienka, żołnierz armii
Kościuszkowskiej, dostał to gospodarstwo zaraz po wojnie. Razem z
Gienkiem zwiedzałem Słupsk, podówczas miasto powiatowe. Wtedy
przekonałem się, jaki świat jest mały. Jadąc tramwajem,
zobaczyłem na ulicy panią Kiettę, towarzyszkę niedoli i zesłankę
na Sybir. Szybko wyskoczyliśmy z Gienkiem z tramwaju i zatrzymaliśmy
zdumioną kobietę. Można sobie wyobrazić, jakie było ogromne
zaskoczenie i radość ze spotkania. Pani Kietta razem z mężem,
synem Zbyszkiem i córką, też przez Persję i Afrykę, szczęśliwie
wrócili do Polski. Byli w osiedlu Bwana-M’Kubwa. Odwiedziliśmy z
Gienkiem państwa Kiettów w ich ładnym i dobrze urządzonym domu. W
jakiś czas później, odwiedziła ich moja mama.
Rok 1949
upamiętnił się uzyskaniem nowego mieszkania przy ulicy Kieleckiej
13. Zima z 1948 na 1949 pokazała, że lokal przy ulicy Dalekiej nie
nadaje się do mieszkania. Źle izolowane ściany były pokryte
szronem, w kuchni woda zamarzała, a ciepło było tylko przy piecu.
Mamę zaatakował reumatyzm i już nigdy nie ustąpił, pogłębiając
się z każdym rokiem. Boje o mieszkanie trwały długo i zakończyły
się sukcesem. Mieszkanie na Kieleckiej było również na poddaszu i
składało się z dwóch pokoików i kuchenki. Skromne
powierzchniowo, ale ciepłe i przytulne, o niebo lepsze od
poprzedniego. Do mieszkania należała też część gospodarcza z
ubikacją i kawałek ogródka. Nam wszystkim poprawiło się
samopoczucie.
W klasie maturalnej szkoła miała wytypować kandydatów na studia do Moskwy i wytypowała mnie. Dyrektor gimnazjum Anatol Romski, znał moją sytuację materialną i wiedział, że byłem na Syberii, powiedział mi tak: "składaj podanie na studia do Moskwy, bo są dwie możliwości, obie korzystne dla ciebie. Jeśli cię przyjmą, to będziesz miał dobre warunki studiowania. Nauka jest nauką i nie jest tak bardzo ważne gdzie się ją zdobywa, ważne jest by ją zdobyć. A jeśli ciebie nie przyjmą, co jest bardzo prawdopodobne, to sam fakt zgłoszenia się na studia w ZSSR, będzie ci odczytywany na plus, co przy ubieganiu się o indeks w kraju będzie się liczyło". To były mądre słowa, mądrego wychowawcy i pedagoga. Przewidywał moje kłopoty z uzyskaniem studenckiej legitymacji i chciał mi pomóc. Napisałem dwadzieścia podań, dziesięć w języku polskim i dziesięć w języku rosyjskim, dołączyłem dwadzieścia fotografii i - nie zostałem zakwalifikowany. Musiano bardzo skrupulatnie badać kandydatów, bo dużo czasu minęło, nim ogłoszono wynik.
Wiosna 1950
roku, to okres przygotowań do matury, której
nie obawiałem się. Ku wielkiej radości, otrzymałem również
wprowadzony w tym roku szkolnym, dyplom przodownika nauki i pracy
społecznej. Oznaczało to bardzo wiele: wstęp bez egzaminu na
dowolną uczelnię w kraju! Oprócz niezłych wyników, byłem
zaangażowany w pracy społecznej. Przez ostatni rok, przewodniczyłem
samorządowi szkolnemu, i należałem do ZMP. To przeważyło szalę
na moją korzyść. Miałem
dwadzieścia lat, maturę w kieszeni i prawo wstępu na dowolną
uczelnię. Osiągnąłem pierwszy cel. Zawdzięczam to swojej
wytrwałości, ale muszę podkreślić olbrzymią zasługę dyrektora
A. Romskiego, grona profesorów, tych z Malborka i tych z Lusaki, a
szczególnie profesora K. Kozakiewicza. Oni mnie ukształtowali.
Prawie wszyscy już odeszli, a bardzo wcześnie nasza profesor od
historii Zofia Des Loges, wielka patriotka. To od niej wiedziałem,
że w grobie nieznanego żołnierza w Warszawie, leży młody obrońca
Lwowa z 1920 roku. Zmarła tuż po egzaminach maturalnych. Byliśmy
jeszcze wszyscy absolwenci razem i nieśliśmy jej trumnę na
ramionach.
Wystartowałem
po drugi cel - po dyplom wyższej uczelni. Wybrałem architekturę na
Politechnice Gdańskiej. W
miesiącu lutym, roku 1954, uzyskałem dyplom inżyniera architekta. Okres
mego 36 letniego zatrudnienia podsumowałbym tak: lubiłem swój
zawód architekta, ale nie zawsze byłem zadowolony z rodzaju
wykonywanej pracy. Jednym słowem nie miałem satysfakcji z pracy.
Odejście na emeryturę w 1990 roku powitałem z radością i ulgą. Skończyłem wtedy 60 lat, przestałem pracować i zostałem emerytem.
Zapisałem się do Stowarzyszenia Rodziny Katyńskiej, której
oddziały powstawały w wielu miastach, w Olsztynie również. Rząd Rosji
przekazał na ręce prezydenta RP dokumenty zbrodni i listy
transportowe jeńców do miejsca kaźni. Kopie list w oryginalnej
rosyjskiej pisowni przekazano Rodzinom Katyńskim. Na liście NKWD nr
033/2 z dnia 16 kwietnia 1940 roku, pod numerem 10 znalazłem naszego
ojca Aleksandra Wielebnowskiego, syna Leona, urodzonego w 1897 roku. Z
ogłoszonych zeznań naocznego świadka, Władimira Tokariewa,
ówczesnego szefa NKWD w Kalininie /obecnie Twer/, dowiedziałem się
o ostatniej drodze skazanych, a wśród nich mojego ojca.
Z początkiem 1944 roku, nastąpił wyjazd chłopców do gimnazjum w Livingstone, a dziewcząt do gimnazjum w Digglefold. Do obu miejsc przybyła młodzież z osiedli polskich, rozsianych po Północnej i Południowej Rodezji. W Livingstone zostaliśmy zakwaterowani w hotelu "Mainway", zamienionym na ten czas, na nasz internat. Mieliśmy bardzo dobre warunki. Mieszkaliśmy po kilka osób w pokoju. Mieszkałem razem z Gienkiem i Marianem. Obsługiwała nas murzyńska służba hotelowa. W przeciwieństwie do Lusaki, tu w Livingstone, mieliśmy prawo wstępu na miejski basen kąpielowy. Dyrektorem gimnazjum był profesor Józef Jarzyński. I on i pozostali nauczyciele wywodzili się z grupy "Cypryjskiej". Poziom nauki i wymagania były bardzo wysokie. Wykładowcą matematyki był, bardzo surowy, profesor Kazimierz Kozakiewicz, zwany przez uczniów "Sinusem". Miałem problemy z matematyką, szczególnie z zadaniami z treścią. Przy pomocy kolegów Mariana i Gienka, udało mi się pokonać barierę logicznego myślenia.
Kadra nauczycielska z gimnazjum |
Zasililiśmy
osobowo, a właściwie zdominowaliśmy miejscową drużynę harcerską
im. Romualda Traugutta. Naszym
drużynowym był "Cypryjczyk" Karol Otrząsek. Dla nas był
starszym panem, jego syn Marian, był również członkiem naszej
drużyny. Brałem udział we wszystkich organizowanych imprezach,
obozach, wycieczkach i ogniskach. Na półrocze,
kiedy mieliśmy kilka dni wolnych, własnym sumptem zorganizowaliśmy
obóz harcerski dla dwóch zastępów. Załatwiony mieliśmy tylko
transport osób, żywności i narzędzi. Obóz rozbiliśmy nad rzeką
Zambezi, dziesięć kilometrów od miasta. W ówczesnych warunkach
afrykańskich oznaczało to całkowitą dzikość. Do spania
zbudowaliśmy dwa szałasy z gałęzi i koców. Wykopaliśmy małą
latrynę, wyznaczyliśmy miejsce na ognisko i do gotowania. Był to
mój pierwszy i jedyny obóz bez namiotów i większego wyposażenia.
Poradziliśmy sobie doskonale. Wieczorem ognisko i śpiewy, między
innymi zapamiętana piosenka:
Gdy już
ciemna noc zapada
I już
północ blisko,
To harcerzy
wnet gromada
Rozpala
ognisko.
I płynie
harcerska piosnka po lesie,
A echo ją
chwyta i dalej niesie.
Płyną
baje, opowieści
I gwiazdy
migocą,
Tylko
wietrzyk gdzieś szeleści
Duchy chodzą
nocą.
I tylko
wartownik wytęża słuchy
Czy czasem
gdzieś z lasu nie idą duchy.
Wyjazd na obóz harcerski |
Koniec roku
szkolnego oznaczał powrót do Lusaki. My wróciliśmy z Livingstone,
a dziewczęta z Digglefold. W
1945 roku przeniesiono gimnazjum do Lusaki i od tego roku mieliśmy
się uczyć w nowo zbudowanych budynkach klasowych. Dziewczęta i
chłopcy z innych osiedli mieli mieszkać w internacie, w
czteroosobowych domkach, takich samych jak w osiedlu. Nowy rok
szkolny, dwie drugie klasy, dużo nowych kolegów i koleżanek.
Zaprzyjaźniłem się z Piotrkiem Jakutowiczem, którego znałem
jeszcze z Livingstonu. Do Lusaki przyjechał z rodzicami z Katambory
i zamieszkał w domku nr 9 na szóstej sekcji, tuż obok naszego.
Na zlocie skautów rodezyjskich |
Program
zlotu był bardzo bogaty, oprócz zajęć typowo harcerskich mieliśmy
wycieczkę do kopalni miedzi. Opuściliśmy się windą na głębokość
800m i tam obserwowaliśmy potężne maszyny górnicze, kruszące
skały z rudą miedzi. Pierwszy raz zobaczyłem jarzeniowe światła,
którymi były oświetlone kopalniane korytarze, dające jasność
białego dnia. Każdy z nas otrzymał na pamiątkę miedzianą
popielniczkę, odlaną w kształcie harcerskiej lilijki. Inną
wspaniałą pamiątką ze zlotu jest zdjęcie naszej drużyny z
komendantem zlotu C.Ray Woodesem, Peterem Baden Powellem, synem
sławnego twórcy skautingu i naszym druhem Romualdem Rzędzianem.
Zdjęcie zostało zamieszczone w miesięczniku "Skaut", w
numerze poświęconym ZHP w Afryce.
Rok 1945,
upamiętniony zakończeniem drugiej wojny światowej, a w skali
naszego hufca ZHP zlotem w Nkana, dobiegał końca. Razem z kolegami
Gienkiem, Marianem i Piotrkiem, kończyłem II klasę gimnazjum.
Niestety w następnym roku szkolnym rozdzieliliśmy się. Wszyscy
trzej, jako starszy rocznik, poszli do klasy przyspieszonej - klasa
III i IV w jednym roku. Ja byłem w III klasie normalnej. Bardzo
ubolewałem nad tym podziałem.
W związku z
przejściem starszych kolegów do Kręgu Starszoharcerskiego,
nastąpiły zmiany organizacyjne i awansowałem na zastępowego. Ta
funkcja absorbowała mnie całkowicie. Często wyruszałem z zastępem
poza granice osiedla, biorąc sprzęt i narzędzia, by ćwiczyć
praktycznie np. budowę szałasu lub wiszącej drabinki.
Najczęściej
chodziliśmy na wzgórze, leżące na północ od poprzednio
opisywanej doliny, albo do zagłębienia terenowego u podnóża
wzgórza. W czasie naszych wypraw w teren, staraliśmy się zbierać
i łapać okazy owadów, motyli, jaszczurek, węży i ptaków i
dostarczać je doktorowi Eichlerowi. Doktor w sposób fachowy
preparował owady i motyle, wypychał zwierzęta i ptaki i gromadził
to wszystko w odpowiednio przeszklonych gablotach. Przez kilka lat
istnienia osiedla, dr Eichler zgromadził pokaźne zbiory fauny
afrykańskiej, jak również zbiory etnograficzne, które w całości
przekazał do muzeum po powrocie do kraju.
W lipcu 1946 roku odbył się kilkutygodniowy obóz harcerzy i harcerek, pod komendą druha Z. Słowikowskiego. Obóz założono na terenie farmy Holmsa, kilkanaście kilometrów od osiedla. Od Anglików dostaliśmy namioty i transport. Byłem zastępowym i miałem pod swoją komendą jeden namiot. Zastępcą komendanta obozu był druh Czesiek Suchocki i jemu każdego ranka, pod rozłożystym figowcem, składaliśmy raport. Zostałem wyróżniony przez druha Słowikowskiego, uczestnicząc z nim w polowaniu na perliczki.
W lipcu 1946 roku odbył się kilkutygodniowy obóz harcerzy i harcerek, pod komendą druha Z. Słowikowskiego. Obóz założono na terenie farmy Holmsa, kilkanaście kilometrów od osiedla. Od Anglików dostaliśmy namioty i transport. Byłem zastępowym i miałem pod swoją komendą jeden namiot. Zastępcą komendanta obozu był druh Czesiek Suchocki i jemu każdego ranka, pod rozłożystym figowcem, składaliśmy raport. Zostałem wyróżniony przez druha Słowikowskiego, uczestnicząc z nim w polowaniu na perliczki.
Pierwszy raz towarzyszyłem myśliwemu. Mimo kilku strzałów,
wróciliśmy do obozu bez zdobyczy. Wieczorami
wspólne ogniska z piosenkami, skeczami i nieodłączną gawędą.
Jedną z gawęd poprowadził druh Wacław Korabiewicz, nasz komendant
chorągwi, z wykształcenia lekarz, z zamiłowania podróżnik i z
uwagi na wzrost popularnie zwany druhem "Kilometrem". Duże
wrażenie zrobiła na nas, jego barwna opowieść o ostatnim dramacie
naszego okrętu flagowego m/s "Piłsudski". Okręt został
storpedowany przez niemieckie łodzie podwodne na morzu Północnym,
a na jego pokładzie znajdował się autor gawędy, pełniący
wówczas funkcję lekarza okrętowego.
Życie
osiedlowe biegło ustalonymi torami. Nowością było boisko do piłki
nożnej, wybudowane za ogrodzeniem szóstej sekcji. Rozgrywano
towarzyskie spotkania z drużynami wojsk angielskich, stacjonujących
w Lusace. Wyniki z reguły były dla nas niekorzystne, mimo udziału
księdza Szmani, na pozycji obrońcy. Świetlica YMCA pod
kierownictwem pana Bluma-Kwiecińskiego, pełniła rolę ośrodka
kultury. Dzięki niej mieliśmy kontakt z prasą polską i światową.
W YMCA wyświetlano filmy. Tu zobaczyłem cykl filmów Chaplina.
Starsi mieli miejsce na potańcówki przy adapterze i miejsce do
spotkań.
W osiedlu
było trzech księży. Oprócz wymienionego ks. Szmani, był ks.
Drobny i ks. Dziduszko, który uczył religii w naszym gimnazjum.
Nazywaliśmy go "Bykowcem", bo nosił przy sobie szpicrutę
ze skóry hipopotama. Ksiądz Tomaka, nasz wychowawca z VI klasy,
zmarł i został pochowany na cmentarzu w Lusace. Na tym cmentarzu
pochowaliśmy też naszego profesora Merwina, którego zmogła
cukrzyca i klimat. Pożegnaliśmy również naszego kolegę Cześka
Suchockiego. Tak niefortunnie skoczył do stawu na farmie polskiej,
że uszkodził kręgosłup i po kilku dniach zmarł w miejskim
szpitalu.
Przed
budynkiem świetlicy, na wysokim słupie był zainstalowany głośnik,
przy którym słuchano muzyki i wiadomości BBC w języku polskim. A
wiadomości w okresie naszego pobytu w Lusace były różne. Radosne:
o zdobyciu Monte Casino przez armię gen. Andersa i końcu wojny,
przeplatały się z wiadomościami smutnymi: o odkrytej zbrodni
Katyńskiej, o upadku Powstania Warszawskiego czy o postanowieniach
jałtańskich i poczdamskich, oddających Polskę na łaskę Stalina.
W miarę jak płynął czas, coraz więcej ludzi gromadziło się
przy głośnikach z coraz bardziej zatroskanymi twarzami. Wszyscy się
zastanawiali i pytali: co z nami będzie? Co robić? Czy wracać?
Przecież wojna się skończyła.
Przez cały
czas naszego pobytu w Lusace, utrzymywaliśmy kontakt listowy z
naszym starszym bratem Zbyszkiem. Zbyszek od czasu wstąpienia do
junaków w Ahwazie, poprzez Irak i Palestynę, trafił do Egiptu, do
szkoły mechanicznej. Wcielony do armii gen. Andersa, brał udział w
kampanii włoskiej, w bitwie o Monte Cassino i o Anconę. Po
demobilizacji wylądował w Anglii, i trafił do szpitala. Mimo
różnorodnych starań i poszukiwań z naszej strony i ze strony
Zbyszka, nie natrafiliśmy na ślad ojca. Po odkryciu zbrodni
katyńskiej, mieliśmy złe przeczucia. Od Zbyszka
otrzymaliśmy nowy adres naszej ciotki Jurki, młodszej siostry
naszej mamy. Napisaliśmy i za jakiś czas nadeszła odpowiedź. Obie
ciotki, Jurka i Stasia i ich rodziny, szczęśliwie przeżyły wojnę
i w ramach przesiedlenia zamieszkały w Malborku, na Ziemiach
Odzyskanych. Końca wojny nie doczekała nasza babcia, która ciężko
chorując, zmarła w 1943 roku.
Zaczęliśmy
się zastanawiać nad wyjazdem do Polski, szczególnie po następnych
listach ciotki Jurki, zachęcających do powrotu. Byłem przeciwny bo
do czego mieliśmy wracać, przecież nie mieliśmy już własnego
domu. Mama jednak liczyła na powrót ojca, na wsparcie w rodzinie,
że co własny kraj, to nie obcy. Trzeba przyznać, że źle się
czuła w afrykańskim klimacie. Miała dopiero 47 lat i gdyby się
ojciec odnalazł, była szansa na odbudowę życia rodzinnego.
Rozważaliśmy też możliwość wyjazdu do Anglii, do Zbyszka, ale
on był w szpitalu i trudno było na niego liczyć.
Decyzja
zapadła - wracamy do Polski! Doczekamy zakończenia roku szkolnego,
co było ważne dla całej naszej trójki i najbliższym transportem
wyjedziemy. Decyzja została zgłoszona w administracji osiedla i
zostaliśmy zapisani na wyjazd w grudniu 1946 roku. Nadzieje
naszej mamy związane z powrotem do kraju i przyjęciem przez
rodzinę, były oparte na pobożnych życzeniach, a nie na realiach
życia. Wystarczyło zastanowić się, co nas czeka w kraju
zniszczonym przez wojnę, opanowanym przez bolszewików, przez
których byliśmy zesłani na Sybir, a ojciec uwięziony w
Ostaszkowie. Wystarczyło zadać pytanie, co w takim kraju ma robić
schorowana kobieta, z trójką nieletnich dzieci, która przez całe
życie była przy mężu? Odpowiedź była oczywista - nie można nam
było wracać do kraju. Powinniśmy wzorem innych czekać w osiedlu
do końca. Mieliśmy opiekę i nikogo nie zostawiano na pastwę losu.
W najgorszym wypadku, było osiedlenie się w Anglii, w specjalnym
obozie dla uchodźców nie przystosowanych, z zapewnioną dożywotnią
opieką rządu angielskiego. Było to o wiele lepsze, przynajmniej
dla naszej mamy, niż powrót i życie w poniewierce, jakie czekało
nas w Polsce. Klamka
zapadła. Dostaliśmy nasze świadectwa: Marysia ukończenia trzeciej
klasy szkoły powszechnej, Leszek szóstej, a ja trzeciej
gimnazjalnej. Spakowaliśmy nasz skromny dobytek z nieodmiennie
towarzyszącym nam tobołkiem pościeli. Pożegnałem kolegów i
sąsiadów i 16 grudnia 1946 roku, wsiedliśmy do pociągu, w którym
było już kilka rodzin z Bwana M’Kubwy. Ruszyliśmy w trzy i pół
miesięczną podróż do Polski.
Mijamy
znajome pejzaże, przystanki o dźwięcznych nazwach, mijamy most na
rzece Kafue i most na rzece Zambezi. Jeszcze jedno spojrzenie na
wodospad Victorii i zatrzymujemy się w polskim osiedlu Marandellas.
Mamy okazję poznać inne osiedle i pochodzić po bardzo urozmaiconej
okolicy, upstrzonej olbrzymich rozmiarów głazami. Po dwóch dniach
ruszamy dalej, powiększeni o kilka rodzin z tego osiedla.
Kilkugodzinny postój w Salisbury, okazja do spaceru po mieście i
dalej w drogę. Wreszcie port Beira w Mozambiku, gdzie czekał na nas
handlowo pasażerski statek "Modasa". Poumieszczano nas w
kabinach pierwszej klasy, bo turystycznej nie było. Zajęliśmy
czteroosobową kabinę. Mieszkaliśmy w luksusowych kabinach i
jedliśmy w pięknej sali jadalnej z kelnerską obsługą. Mieliśmy
wstęp do wszystkich pomieszczeń takich jak bar, salon wypoczynkowy,
biblioteka. Korzystaliśmy z górnego pokładu, z leżaków i gier
pokładowych. Płynęliśmy w warunkach naprawdę komfortowych.
Święta Bożego Narodzenia obchodziliśmy na morzu. Kapitan statku i
załoga stworzyli bardzo świąteczny nastrój, poprzez wspaniałą
dekorację sali, dużą, ładnie ubraną, sztuczną choinkę i
smakowite potrawy.
Pogoda w
pierwszych dniach podróży statkiem była deszczowa i wietrzna.
Pierwszy postój mieliśmy na redzie portu Pemba. Obserwowałem znany
mi już ruch dźwigów pokładowych, przy załadunku towarów z
barki, podczepionej do burty statku. Kolejny przystanek to
Dar-es-Salam, stolica Tanzanii. Postój trwał kilka godzin i miałem
możliwość zejścia na ląd. Korzystając z rikszy rowerowej,
powożonej przez murzyna, zwiedziłem miasto i zapłaciłem za
przejażdżkę szylinga. Następnie zatrzymaliśmy się na redzie
portu Zanzibar, na wyspie o tej samej nazwie. Statek zabierał
kolejną porcję towarów. Jeszcze
kilka dni i nocy statek pruł wody oceanu, by 31 grudnia, przy
pięknej i słonecznej pogodzie, zawinąć do Mombasy. Tu, w obozie
przejściowym, mieliśmy czekać na komplet osobowy i na odpowiedni
statek, który miał nas zabrać do Europy. "Modasę"
opuściliśmy 1 stycznia w południe, bo kapitan z załogą urządzili
dla nas, na pożegnanie, bal sylwestrowy. Dla mnie sylwester był
smutny, bo posprzeczałem się z Urszulą, współtowarzyszką
podróży, jadącą z dwoma siostrami z Bwana M’Kubwy. Jak się
okazało, chodziła do gimnazjum w Lusace i mieszkała w internacie.
W podróży lubiliśmy przebywać w swoim towarzystwie i być może
lubilibyśmy się dalej, gdyby nie bal kapitański. Ja nie umiałem
tańczyć, a Ulka była rozrywana przez oficerów i o to poszło -
zwykła sztubacka zazdrość.
Polki z obozu w Mombasie w kąpieli |
Powiększała
się liczba rodzin oczekujących na wyjazd. Co jakiś czas przybywały
nowe transporty ludzi z osiedli położonych w Kenii i w Ugandzie. Z
Koji, przyjechał atletycznie zbudowany Władek i Janek Hurczyn. Z
Jankiem bardzo się zaprzyjaźniłem. Razem z nim i z Władkiem,
urządzaliśmy różnego rodzaju próby wytrzymałościowe i zabawy
sportowe. Były to skoki z trampoliny w różnym stylu, nurkowanie w
głąb i dal. Gdy nurkowaliśmy, mieliśmy wrażenie pływania w
akwarium, tyle było pięknych i kolorowych ryb wokół. Czasami
pływaliśmy do stojących na redzie, żaglowych barek arabskich
handlarzy. Nie raz byliśmy zapraszani na pokład i częstowani
prasowanymi daktylami, lub fajką nargili. Czuliśmy się w wodzie
jak ryby. Kilka osób nauczyłem pływać, a między nimi i moją
siostrzyczkę Marysię. Wieczorami
okupowaliśmy świetlicę. Na potańcówkach przy adapterze,
nauczyłem się tańczyć. Kiedyś, jeszcze w Lusace, w szóstej
klasie, tańczyłem zespołowego krakowiaka. Teraz, wprawdzie jeszcze
nieudolnie, mogłem już zatańczyć tango i walca. Poznałem Reginę,
ładną, jasnowłosą dziewczynę z Koji i wieczory poświęcałem
dla niej. Miałem z nią wiele romantycznych randek pod palmami i
przy blasku księżyca. Poznałem smak pocałunku. Mombasa to moje
najwspanialsze wakacje.
Ponownie towarzyszył nam charakterystyczny szum statku, jego drżenie i kołysanie, a przed dziobem pilotujące statek delfiny. Po raz drugi minęliśmy równik. W odległości kilku kilometrów, mijaliśmy górzysty i skalisty półwysep Somalijski. Stanęliśmy na redzie w Adenie, by nabrać paliwa z rurociągu wychodzącego daleko w morze. Potem jednym skokiem przez morze Czerwone do Suezu, gdzie czekaliśmy w kolejce, na wejście do kanału Sueskiego. Konwojem składającym się z kilkunastu statków, wpłynęliśmy do kanału Sueskiego. Płynęliśmy bardzo powoli, by szybkimi obrotami śrub, nie uszkodzić dna kanału. Z wysokiego pokładu potężnego statku, kanał wydawał się bardzo wąski, ot taki rów z wodą, wykopany w piaszczystym terenie. Bo rzeczywiście jedynym widokiem przez większą część trasy kanału, jest pustynia. Po środku długości kanału jest jezioro, szeroki akwen wody, na którym mijają się, płynące w przeciwnych kierunkach, okręty i statki. Za dnia dopłynęliśmy do Port-Said i po krótkim postoju, wpłynęliśmy na granatowe morze Śródziemne. Wiał silny wiatr i morze było wzburzone i ta pogoda towarzyszyła nam aż do cieśniny Messyńskiej.
Po siedmiu
latach, ponownie zobaczyliśmy Europę - „nosek buta” półwyspu
Apenińskiego. Mimo wczesnej wiosny, ładnie zazielenione brzegi
potwierdzały opisywaną i opiewaną urodę Italii. Płynęliśmy
środkiem cieśniny Messyńskiej, co sprawiało wrażenie, że brzegi
Sycylii i Włoch są bardzo blisko. Nad wodami cieśniny,
majestatycznie wznosił się, największy wulkan Europy Etna. Groźnie
wyglądał wulkan Stromboli, na wysepce o tej samej nazwie. Co
piętnaście minut, z regularnością zegara, wyrzucał z siebie
rozżarzone kamienie i płynną rozżarzoną lawę. Długo po
zachodzie słońca, widzieliśmy rozbłyski wybuchającego wulkanu.
Nazajutrz rano stanęliśmy na redzie Neapolu. Przed nami rozpostarła
się piękna panorama miasta, z sylwetką Wezuwiusza w głębi.
Dokładnie jak na pocztówce. Nie było
czasu na podziwianie panoramy. Po zacumowaniu do nabrzeża, powoli
zaczęliśmy opuszczać statek. Kilkadziesiąt metrów od burty
statku, czekał na nas polski pociąg pod egidą czerwonego krzyża,
z polską obsługą i polskim oficerem. Po ulokowaniu się w
wagonach, mieliśmy jeszcze parę godzin do odjazdu i wykorzystaliśmy
to z kolegami, by pochodzić po słynnym mieście. Po południu
opuściliśmy Neapol, by przez Rzym, Florencję, Bolonię i Alpy, z
kilometrowymi tunelami, przejechać przez całą Austrię, całą
Czechosłowację i 30 marca 1947 roku, przekroczyć granicę Polski w
Dziedzicach.
Minęło
siedem lat bez czternastu dni od naszej deportacji i ponownie
stanęliśmy na polskiej ziemi. Na wstępie dała znać o swoim
istnieniu tajna policja, tzw. Urząd Bezpieczeństwa, takie
PRL-owskie NKWD. Agenci UB w sposób bezwzględny zabrali z naszego
pociągu mężczyznę, a wszyscy patrzyli na to ze zdumieniem i
przerażeniem. A potem usłyszałem słowa mamy: "dzieci,
wielkie zrobiliśmy głupstwo, że wróciliśmy do kraju".
Niestety miała to powtarzać jeszcze wiele razy i do śmierci
żałowała swojej decyzji.
Od samego
początku, od pierwszego kontaktu z pracownikami Polskiego Urzędu
Repatriacyjnego, odczuliśmy urzędową nieufność. Od tej pory,
nieufność miała nam towarzyszyć przez wszystkie lata istnienia
PRL. PUR nas zarejestrował, wprowadził do ewidencji, obfotografował
i dla osób z ukończonym szesnastym rokiem życia, wydał dokumenty.
Miałem swój pierwszy dokument z fotografią. Leszek i
Marysia byli wpisani w dokumencie mamy. Dokumenty upoważniały do
jednorazowego przejazdu koleją do miejsca przeznaczenia, w naszym
przypadku do Malborka. Dano jeszcze po 100 zł. na osobę
/równowartość obiadu/ i radźcie sobie dalej sami. To był dla nas
szok. Był to koniec opieki, do której byliśmy przyzwyczajeni i
początek ponurej rzeczywistości. Tumult, rozgardiasz, setki ludzi z
bagażami i tobołkami i tylko kilka pociągów na dobę, a my 700
kilometrów od Malborka. Dzięki Bogu, że pan Kiejko widział się
dalej w roli grupowego. Przy jego wsparciu i pomocy, po wielu
kłopotach, w przepełnionych wagonach i przesiadką w Poznaniu,
dotarliśmy do Tczewa. W Tczewie pożegnanie z rodziną Kiejków i
Reginą, oni jechali dalej, do Lęborka. W Tczewie
okazało się, że oba mosty przez Wisłę, kolejowy i drogowy, są
zerwane i nie ma połączenia z Malborkiem. Trzeba się przeprawić
przez Wisłę łodzią i po drugiej stronie jest stacyjka Lisewo, z
której odchodzą pociągi do Malborka. Ktoś nas zawiózł nad
Wisłę, a tam rybak za 50 papierosów "Woodbine",
przewiózł nas i nasz dobytek na drugą stronę. Na stacyjce stał
już pociąg oczekujący na planową godzinę odjazdu. Po
czterdziestu minutach jazdy byliśmy w Malborku. Było to w południe,
dnia 1 kwietnia 1947 roku. Mama z
Leszkiem, Marysią i rzeczami została na dworcu, a ja, mając adresy
obu ciotek, ruszyłem by je odnaleźć i zorganizować transport.
Obie mieszkały w północnej dzielnicy miasta, na Piaskach. Minąłem
wiadukt, koszary pełne sowieckiego wojska, budynki dużej szkoły i
w końcu znalazłem ulicę Lubelską i dom pod numerem 1. Wolno
stojący, jednorodzinny dom - tu mieszkała ciotka Stasia z rodziną.
Zastałem wszystkich w domu, a także ciotkę Jurkę, do której
przecież przyjechaliśmy.
Powitanie sióstr bardzo serdeczne i mokre od łez. Radość ze spotkania tych co przeżyli i smutek po tych co odeszli, jak nasza babcia, lub zaginęli jak nasz ojciec. Ciotka Jurka, po rozwodzie z wujkiem Jankiem, mieszkała samotnie w jednorodzinnym domku przy ulicy Okopowej 40. Dom miał na parterze dwa duże pokoje, całkowicie urządzone, wyposażoną kuchnię i przedpokój ze schodami na poddasze. Tam był trzeci duży pokój i ten zajmowała ciotka. My rozlokowaliśmy się w dwu na parterze. Domek ładny i nowy, wybudowany tuż przed wojną. Oddzielnie stojący budynek gospodarczy z ubikacją. Spory ogródek, a w nim kilka młodych drzew owocowych i kilka krzewów agrestu. Nie było kanalizacji tylko szambo, był wodociąg i była elektryczność. Widoczny awans w stosunku do domku nr 13 w 6 sekcji i nawet awans w stosunku do warunków, jakie mieliśmy przed wojną. Dom mniejszy, ale lepiej wyposażony i mniej miał mieszkańców.
Do Malborka
przyjechaliśmy w dwa lata po wojnie, Niemców już nie było.
Wszyscy wyjechali - jedni razem z frontem, uciekając przed armią
czerwoną, drudzy zaraz po wojnie, w ramach przesiedlenia. Obecna
ludność Malborka to repatrianci ze wschodu, zza Buga, głównie z
Wołynia i Wileńszczyzny. Mimo dużych zniszczeń wojennych
funkcjonowały: dworzec PKP, poczta, Urząd Miejski, szpital, kino
"Capitol", ocalałe podobnie jak staromiejski ratusz.
Działały szkoły podstawowe i funkcjonowało gimnazjum i liceum im.
Henryka Sienkiewicza.
Ela jako uczennica gimnazjum |
Jurek (pierwszy z lewej) z kolegami z klasy |
Jurek (pośrodku) z kolegami w czasie nauki |
Po
wyprowadzeniu się od ciotki, znaleźliśmy się w bardzo trudnej
sytuacji. Zastanawialiśmy się co robić dalej. Skończyłem 18 lat
i miałem tzw. małą maturę. Mogłem podjąć pracę urzędnika.
Nawet przymierzałem się do pracy na poczcie. Na pewno pomógłbym
rodzinie, nie musiałaby troszczyć się o utrzymanie. Ale mając
tylko małą maturę, bez wsparcia o przynależność partyjną, co w
ogóle nie wchodziło w rachubę, pozostałbym do końca życia
urzędnikiem niskiego szczebla. To mnie nie zadowalało.
Miałem większe ambicje. Wiedziałem, że na tle sytuacji
politycznej i sytuacji rodzinnej, jedyną odskocznią dla mnie, mogą
być studia wyższe i zdobycie zawodu, najlepiej lekarza. Byłaby to
wysoka pozycja społeczna, w dużym stopniu niezależna od układów
politycznych. Na drodze do wymarzonego dyplomu, widziałem olbrzymie
przeszkody i zagrożenia, ale nie miałem innego wyjścia, musiałem
podjąć próbę pokonania ich.
Podjęcie
decyzji kontynuowania nauki ułatwiła mi szkoła, przyznając mi
stałe stypendium 3000 zł miesięcznie i w ramach tej kwoty miejsce i
utrzymanie w internacie przy gimnazjum. Szkoła przyznała mi
także pomoc doraźną na odzież i obuwie. Jeśli nie mogłem
niczego zrobić dla rodziny, to przynajmniej nie obciążałem jej.
Również Leszek, młodszy brat, postanowił opuścić dom rodzinny.
Po 7 klasach szkoły podstawowej uznał, że ukończył swoją
edukację, do której nigdy nie przejawiał entuzjazmu. Wzorem
starszego brata Zbyszka, wstąpił do wojska i jako elew, grał w
orkiestrze wojskowej. Marysia kontynuowała naukę w szkole
podstawowej.
Jurek (trzeci z prawej) ze szkolną drużyną sportową |
Dla celów
oficjalnych ułożyłem swój życiorys. Nie wspominałem o ojcu, a
jeśli trzeba było, to pisałem, że był urzędnikiem państwowym,
co się w zasadzie zgadzało. Unikałem określenia mego pochodzenia
społecznego, zawsze mogłem się tłumaczyć, że to mój życiorys,
a nie mojej rodziny. Nie ukrywałem tego, że byłem wywieziony. Nie
pisałem tego wprost tylko: na skutek wojny znalazłem się na
terenie ZSSR. Potem krótko, że byłem w Afryce, chodziłem do
polskiej szkoły i wyjechałem do Polski w 1946 roku, a nie, że
wróciłem w 1947. Nie pisałem też, że mam brata w Anglii. Tak
spreparowany życiorys funkcjonował aż do czasu, kiedy życiorysy
przestały być ważne.
Jurek na igrzyskach sportowych w Lęborku |
W klasie maturalnej szkoła miała wytypować kandydatów na studia do Moskwy i wytypowała mnie. Dyrektor gimnazjum Anatol Romski, znał moją sytuację materialną i wiedział, że byłem na Syberii, powiedział mi tak: "składaj podanie na studia do Moskwy, bo są dwie możliwości, obie korzystne dla ciebie. Jeśli cię przyjmą, to będziesz miał dobre warunki studiowania. Nauka jest nauką i nie jest tak bardzo ważne gdzie się ją zdobywa, ważne jest by ją zdobyć. A jeśli ciebie nie przyjmą, co jest bardzo prawdopodobne, to sam fakt zgłoszenia się na studia w ZSSR, będzie ci odczytywany na plus, co przy ubieganiu się o indeks w kraju będzie się liczyło". To były mądre słowa, mądrego wychowawcy i pedagoga. Przewidywał moje kłopoty z uzyskaniem studenckiej legitymacji i chciał mi pomóc. Napisałem dwadzieścia podań, dziesięć w języku polskim i dziesięć w języku rosyjskim, dołączyłem dwadzieścia fotografii i - nie zostałem zakwalifikowany. Musiano bardzo skrupulatnie badać kandydatów, bo dużo czasu minęło, nim ogłoszono wynik.
Jurek z kolegami i koleżankami z klasy maturalnej |
Jurek, Leszek i Marysia z matką |
Na przełomie
maja i czerwca 1992 r. wziąłem udział w pielgrzymce do Ostaszkowa,
Tweru i Miednoje. Po pobycie w
Miednoje, jeszcze bardziej utwierdziłem się w przekonaniu, że nie
powinno się pozostawić szczątków polskich jeńców w tym miejscu
hańby. Powinno się dokonać całkowitej ekshumacji, a wydobyte
szczątki oczyścić przez ich spopielenie i zebrane w urnie
przewieźć do kraju i pochować z honorami i czcią w specjalnie
wybudowanym mauzoleum.
Powyższy tekst składa się z obszernych i wiernych cytatów z notatek biograficznych pod tutułem "Wertepy", autorstwa Jerzego Lecha Wielebnowskiego.
Redakcja artykułu, wybór treści i kompozycja graficzna: Anna Banasiak
Anna Wielebnowska (pierwsza z prawej) w siostrą Stanisławą (pierwszą z lewej) i Klementyną (Jurką) |
Powyższy tekst składa się z obszernych i wiernych cytatów z notatek biograficznych pod tutułem "Wertepy", autorstwa Jerzego Lecha Wielebnowskiego.
Redakcja artykułu, wybór treści i kompozycja graficzna: Anna Banasiak
Komentarze
Prześlij komentarz