Wspomnienia z Sybiru Władysławy Banasiak z domu Lech

Władysława Lech, uczennica
szkoły powszechnej
Urodziłam się 5.12.1924 r. w Zadnieszówce (Podwołoczyska), woj. Tarnopol, jako córka Stefana i Agafii Lech. Ojciec mój był starszym posterunkowym Policji Państwowej w Bogdanówce, pow. Skałat.
Po wkroczeniu Armii Czerwonej 17 września 1939 roku ojciec udał się do Tarnopola na zgrupowanie i wraz z innymi policjantami został aresztowany. 21 września dostaliśmy od znajomych wiadomość, że szosą z Tarnopola przez wieś Kamionki-Bogdanówka, do Podwołoczysk, deportują na piechotę tysiące policjantów i będą przed wsią odpoczywać. Mama, dwóch braci i starsza siostra zabrali trochę jedzenia, pieniędzy i pobiegli pożegnać się (żołnierze pozwolili). Mnie nie było w domu, ale jak się dowiedziałam, pobiegłam do Kamionek i w konwoju zobaczyłam ojca. Zawołałam “tato”. Ojciec zobaczył mnie, pomachał ręką i wołał “Do widzenia, Władzia”.
Stefan Lech, st. posterun-
kowy Policji Państwowej
Po powrocie do domu mama włożyła do plecaka trochę bielizny, buty, żywność i siostra Helena, jadąc na rowerze, dogoniła całą kolumnę w Podwołoczyskach. Po wielkich prośbach, żołnierz wziął plecak i podał ojcu. Wraz z innymi policjantami został deportowany do obozu w Ostaszkowie. W styczniu lub w lutym 1940 roku otrzymaliśmy od ojca jedną pocztówkę z wiadomością, że żyje, z adresem Ostaszków, polowoj jaszczyk 37. To była ostatnia wiadomość.

Rodzina Stefana i Agafii Lech
13-go kwietnia 1940 roku w nocy gwałtownym stukaniem obudzono nas. Do mieszkania wtargnęli żołnierze z karabinami, oficer NKWD, miejscowy Ukrainiec i sąsiad Żyd, który był bogaty i nam przyjazny, ale już miał na rękawie czerwoną opaskę. Oficer oświadczył, że pojedziemy do ojca i po przeprowadzonej rewizji mamy wychodzić.
Pozwolono zabrać osobiste dokumenty, trochę żywności i ubrania. Mama to była bohaterka, nie straciła głowy. Pomimo oporu i zakazu (trochę wstawił się Żyd) napakowała żywności ile się dało i ubrań (to nam  ratowało życie po deportacji do Kazachstanu, wymienialiśmy za kawałek chleba). 
Pod strażą żołnierza mama wydoiła krowę i mleko ponalewaliśmy do butelek. W wagonie były małe dzieci, którym to mleko bardzo się przydało. Następnie kazano nam wychodzić, mamie i nam czworgu dzieciom. Najstarsza siostra miała 17 lat, ja 15, młodszy brat 13 i najmłodszy 9 lat.
Dworzec w Podwołoczyskach
Zawieziono nas do stacji kolejowej w Podwołoczyskach, tam bowiem formował się transport. Załadowali nas jak zbrodniarzy w towarowe, zakratowane wagony, przeważnie były kobiety z małymi dziećmi jako niebezpieczny element. Płacz, wszyscy stłoczeni, warunki straszne, brak wody, za ubikację służyła dziura wycięta w podłodze.  Obok wagonu stał nasz piesek Szpic, który biegł za samochodem 10 km do stacji i bardzo płakał. Mama poprosiła oficera, żeby go sobie zabrał. Oficer pogłaskał go i wziął go ze sobą. Po trzech dniach pociąg ruszył, pożegnaliśmy Polskę, kuzynów i koleżanki stojące na peronie. Po trzech dniach jazdy dostaliśmy wodę do picia i tak było przez całą podróż. Co kilka dni, w czasie dłuższego postoju, dwie osoby z wagonu pod strażą przynosiły wodę.
Ludność polska przeznaczona do wywózki,
dowożona do stacji formowania się pociągów
z zesłańcami
Po dwóch tygodniach koszmarnej jazdy, 26 kwietnia przyjechaliśmy do stacji Petuchowo – Północny Kazachstan. Załadowano nas do  ciężarowych samochodów i zawieziono w głąb stepów, 90 km do Ksił-Askerski owco-sowchoz, Pryiszymski rejon Pietropawłowskoj Obłaści. Kilka rodzin, między innymi moja, zostaliśmy ulokowani w pomieszczeniu jednoizbowym, w którym od rana do nocy urzędował kierownik sowchozu i kolektyw partyjny.  Skoro świt  wynosiliśmy swoje tobołki na dwór, bo kierownictwo szło urzędować. Płacz niewyspanych dzieci przeszkadzał im w pracy, więc postawili pod lasem szałas z brzózek i gałęzi, zwołali komsomolców i wyrzucili nas na dwór. 
Polskicy zesłańcy po przybyciu
do Kazachstanu
Po wiosennych roztopach było bardzo mokro a chmary komarów dawały się we znaki szczególnie dzieciom. Zbuntowali się wszyscy i nie poszliśmy do szałasów. Kilka nocy nocowaliśmy pod gołym niebem, dobrze, że nie padał deszcz. Po naszym buncie pomogli nam zbudować ziemianki z darni i tam mieszkaliśmy do zimy. Upchano nas jak śledzi, było tylko miejsce na pryczy do spania. Strawę gotowaliśmy na dworze.
Pracowaliśmy wszyscy oprócz małych dzieci, za 200 gramów chleba. Najpierw przy wypasaniu owiec. Mnie i siostrę wywieźli kilka kilometrów w step paść owce, które były ponumerowane stadami i nie wolno było ich pomieszać. Nie było to łatwe, bo owce uciekały z powrotem do jagniąt i mieszały się. Kazacy krzyczeli na nas, że będziemy odpowiadać za padnięte jagnięta. Kazachowie mieszkali w jednej izbie i nas tam upchali. Ja i siostra spałyśmy na pryczy, a na matach na podłodze spał ojciec, matka i dwoje dzieci. Brud straszny, zaraz oblazły nas wszy, a w nocy pluskwy. Do jedzenia nie miałyśmy nic. Kazachowie dawali nam trochę mleka. Wodę czerpało się w łozinach, tam gdzie piły owce i pływały w niej rożne żyjątka.
Polscy zesłańcy przed szałasem z gałęzi
podobnym do wymienionego w tych wspomnieniach
Na trzeci dzień zerwała się straszna śniegowa burza, buran, tak, że nie było nic widać na dwa kroki. Wszyscy Kazachowie pobiegli do stajen ratować owce i jagnięta od zimna i głodu (2000 sztuk). Siostra zadecydowała: uciekamy! Wzięła pierzynę na plecy, ja poduszkę i poszłyśmy w step. żadnej drogi, świata nie było widać! Szłyśmy bardzo długo i okazało się, że wróciłyśmy z powrotem do tej chaty. Straciłyśmy orientację w tej śnieżycy i dobrze, że nas nikt nie zobaczył, więc poszłyśmy w innym kierunku. Brnęłyśmy w śniegu, nogi przemoczone, opadałyśmy z sił. W pewnym momencie usłyszałyśmy, że ktoś do nas woła. Podjechał “telegon”, który wiózł w kanach mleko na fermę, tam gdzie była nasza rodzina. Był to Irańczyk, też z zesłania. Bardzo nam współczuł, kazał nam usiąść na wóz i tak dojechałyśmy jak bałwany całe w śniegu, wszystko na nas zamarzło. Rano wpadł do  nas “uprawlajuszczyj” z batem i chciał nas bić, ale wszyscy stanęli w naszej obronie, że nie mamy co na nogi włożyć oprócz tych przemoczonych półbutów, i że pójdziemy do każdej innej pracy na miejscu.
Z nastaniem wiosny zaczęły się prace w polu od świtu do nocy, wszyscy pracowali przy sadzeniu, zasiewach i pieleniu, trzeba było wypracować normę, żeby dostać 200 gram chleba. Latem pracowaliśmy przy zbiorze siana i zboża. 
Krótkie to było lato, temperatury dochodziły 40 stopni i więcej, ziemia bogata w less, w przeciągu czterech miesięcy wszystko urosło i dojrzało. W miesiącu wrześniu trzeba było zakończyć żniwa, gdyż w październiku już padał śnieg i bardzo często zasypywał nie skoszone zboża. 
Ja dostałam  wóz z parą wołów i podjeżdżałam do kombajna, który wsypywał zboże do wozu i odwoziłam je do szopy. Należało szybko wracać z powrotem, zanim kombajn obkosi dookoła pole. Woły nie chciały mnie słuchać, nie umiałam sobie z nimi poradzić i stale się spóźniałam z objazdem, sypały się przekleństwa, które musiałam w milczeniu wysłuchiwać. 
Mama i siostra Helena strzygły owce, jedna trzymała, druga strzygła i tak na zmianę. Brat Zbyszek woził ziarno do spichlerza i tak niefortunnie upadł, że wóz przejechał mu nogę. Zawieźli go do szpitala odległego o 30 km, siostra zaniosła go z wozu na plecach – założyli mu gips i pozostał tam dwa tygodnie. Raz w tygodniu listonosz jechał konnym wozem po pocztę i mąkę do młyna, przywiózł Zbyszka do nas. Przez pewien czas nie mógł pracować zanim się noga nie wygoiła, ale 200 g chleba otrzymywał. Po wyzdrowieniu przydzielono go do sianokosów. Miał lat 14, a że był rosły wyglądał na 18, więc dali go do ciężkiej pracy, podawał widłami całe bele siana na stertę. Wstawał o świcie, zjadał trochę zupy (to jest rozdartą pszenicę) ugotowaną na wodzie i o kawałku chleba pracował do wieczora. Czasem Rosjanie dali mu coś do jedzenia, byli dobrzy ludzie, oni też byli potomkami zesłańców, współczuli nam i nauczyli jak ukraść garść pszenicy, żeby ratować się od głodu.

Ziemianka na Syberii
Z nastaniem zimy (1940/41) upchano nas po kilka rodzin w ziemiankach z piecem. Dach to był z gałęzi przykryty darniami i w czasie burzy śnieg sypał do środka. Mrozy dochodziły do 40 i 50 stopni. Dali nam pozwolenie na wycięcie drzewa w lesie, który był zasypany po czubki. Wszyscy, którzy mieli się w co ubrać, poszli odkopać śnieg i napiłowali trochę drzewa, było ono zamarznięte i mokre, z trudem się paliło. Woda zamarzała w wiadrach, cierpieliśmy głód i nędzę, insekty obrzydzały życie. Chleba nie było przez kilka miesięcy, ponieważ nikt nie pracował w takie mrozy, wszelka praca ustała. Na (pierwsze) Boże Narodzenie mieliśmy po garstce otrąb i nie było nawet czym się podzielić.
Zbyszek z przepracowania i wycieńczenia dostał kurzej ślepoty. Wracał do domu póki słońce nie zaszło, ale jak pracował daleko i nie zdążył, to go ktoś z robotników przyprowadzał, bo nie widział jak dojść do swojej ziemianki.
Mama wzięła trochę ocalałych rzeczy, poszła do odległego posiołku do Kazachów i wymieniła za trochę masła i mąki. Ja poszłam do biura i powiedziałam, co się z bratem dzieje i że nie może pracować, a że był dobrym robotnikiem, kierownik wypisał kartę do magazynu, na którą dostałam trochę wątroby i kawałek oślizłego ścierwa i pół kilo łoju. Po trzech tygodniach stan jego zdrowia poprawił się. Następnie pracował przy kąpaniu owiec w kreolinie, chorujących na gruźlicę, a padnięte wywoził daleko w step, polewał wapnem i zasypywał.

Mareczek w wieku 5 lat na Sybirze
17-go grudnia (1940 r.) moja siostra Helena urodziła synka, dała mu na imię Marek. Jak to dziecko przeżyło w takiej nędzy, zimie i głodzie, trudno sobie dzisiaj wyobrazić. Cała rodzina i mieszkańcy ziemianki pomagali to dziecko ocalić od zmarznięcia i głodu. Rosjanka, która odbierała to dziecko, przyniosła trochę dobrego mleka. Bardzo chorowało to maleństwo, ale dzięki Bogu przeżył to zesłanie, wrócił do Polski, ukończył studia i obecnie doczekał się swoich wnuków.
Mąż siostry Heleny był w tym czasie aresztowany i zesłany do ciężkiego obozu w Karagandzie. Aresztowali trzech, ale po roku czasu (1942 r.) jakimś cudem dowlókł się do nas tylko jej mąż. To był szkielet, stracił głos, nie był podobny do człowieka. Po kilku miesiącach powoli wracał do zdrowia. Po pewnym czasie został powołany do Armii Kościuszkowskiej. Do siostry nie powrócił, znalazł sobie inną towarzyszkę.
Po przejściu silnych mrozów (1940/41), mama i druga Polka, nasza sąsiadka sprzed wojny, wzięły sanki, trochę ocalałych po ojcu rzeczy i poszły do kołchozu odległego 30 km. Drogi nie było żadnej, śnieg po kolana, mróz i wilki w zaroślach. Na wieczór dobrnęły do zabudowań ledwie żywe. Litościwi, dobrzy ludzie dali im jeść i przenocowali w ciepłych chatach. Po wymianie tych rzeczy na “produkty”, ogrzane i nakarmione, ruszyły w powrotną drogę, a myśmy się modlili, żeby szczęśliwie powróciły i nie zamarzły w stepie. Po trzech dniach koszmarnej wędrówki, pod wieczór zjawiły się obie ledwie żywe, zamarznięte jak sople, ale szczęśliwe, że udało im się zdobyć trochę żywności. Doczekaliśmy się wiosny i zaczęła się znowu praca w polu i w lesie.

W 1941 roku zostaliśmy objęci amnestią i przenieśliśmy się do Kołchozu Trojck w Presnowskim rejonie. Tu warunki do życia były mniej tragiczne. Mieszkaliśmy kątem u Rosjan, za co pomagaliśmy im przy robotach w ogrodzie, zbiorze siana dla krów, wyrąbie lasu – przygotowaniem opału na długą zimę, prawie siedem miesięcy. Pracowałam też w brygadzie przy zbiorach zboża i młóceniu także zimą. Codziennie piechotą chodziłyśmy z siostrą kilka kilometrów na pola do pracy, a w południe dostawałyśmy zupę, 200 gr. chleba i kawałek baraniny. 

Wilk syberyjski
Pod wieczór wracałyśmy do domu drogą obok lasu, wyszłyśmy zza zakrętu i zobaczyłyśmy, że na skraju lasu przy drodze, może 50 m od nas, siedzi sobie wilk. Płowy był, trudno było go dostrzec i odróżnić od płowych traw i krzewów. Stanęłyśmy jak wryte i powoli, nie odwracając się, zaczęłyśmy się wycofywać i modlić. Nie wiem, ile to trwało, każda minuta była wiekiem. Wycofałyśmy się, może 40 kroków, i widzimy jak wilk wstaje, rozejrzał się i poszedł w las. Zaczekałyśmy, aż inni ludzie dołączą do nas, wróciłyśmy szczęśliwie do domu.
W latach 1942-1945 wojna pochłonęła jakiekolwiek zapasy. Wojsko wywoziło resztki ziarna i bydło, odbierali je kołchoźnikom. Zapanował straszny głód, to było na przednówku, jeszcze w polu nic nie urosło, żeby można było cokolwiek ukraść. Wiele ludzi umarło z głodu, między innymi rodzina (gieroja Sowieckoho Sojuza), chora matka i sześcioro dzieci. Umarli z głodu i zimna, nikt z władzy się nimi nie interesował. Jak “Gieroj” przyjechał na urlop, to chciał tych partyjnych przy władzy pozabijać (im się nic nie stało, dla siebie mieli wszystko co potrzebne do życia). 

W roku 1942 nastała straszna zima, nie otrzymaliśmy zarobionego ziarna za “trudodnie”, bo wojsko wszystko powywoziło. Chodziłam z mamą albo z siostrą w step, tam, gdzie stały sterty słomy po omłóconym zbożu. W miejscu odkopanym ze śniegu, gdzie były plewy, brałyśmy je do rąk i wydmuchiwały. Po paru godzinach uzbierało się kilka garści różnych ziaren polnych chwastów, kilka zbożowych, a najwięcej ziaren lebiody czarnej jak węgiel. Zapadał zmierzch i pora wracać do posiołku, żeby zdążyć przed nocą. Po zapakowaniu tobołka zobaczyłyśmy, że z zarośli, około 100 metrów, wychodzą wilki. Było ich pięć, może osiem. Opanował nas strach, zaczęłyśmy się głośno  modlić i bardzo powoli ruszyłyśmy w kierunku posiołka. Widać łaska Boża miała nad nami opiekę, wilki stały w miejscu i pewnie nie były głodne, szczęśliwie doszłyśmy do domu. Uzbierane ziarno mama ugotowała w małej ilości wody i podprażyła na patelni. Czarne to było jak węgiel i zgrzytało w zębach, ale trochę głodu zaspokoiło.

Wiosną Zbyszek pracował przy zasiewie pól, jeździł na siewniku z Rosjanką. Dojeżdżając do lasu dziewczyna zeskakiwała z siewnika i chowała w ziemi woreczki pszenicy. W ten sposób schowali kilka woreczków, ale nie można było ich wynieść. Po obsianiu tego pola, moja mama i matka tej dziewczyny poszły do lasu, niby po chrust i suchą trawę dla owiec. Nacięły suchej trawy, odnalazły zaznaczony schowek, podzieliły się woreczkami, które owinęły suchą trawą, i lasem, po kryjomu,  wróciły do domu. Rosjanka miała żarna, mieliły pszenicę na kaszę albo grubą mąkę. Ratowało nas to od głodu.
Młodszy brat Władzio pasł owce u kołchoźników za kromkę chleba, przeważnie cierpiał głód, osłabiony zasypiał. Owce się porozbiegały po zaroślach, wtedy wszyscy szukaliśmy, aby ich wilki nie dopadły. W stadzie były jagnięta, Władzio widział, jak one ssały owcę i wpadł ma pomysł, żeby je samemu ssać. Owcze mleko, tłuste i pożywne, podbudowało mu siły.
Mama, ratując nas od głodowej śmierci, sama bardzo cierpiała, była cała opuchnięta, każdą odrobinę pożywienia oddawała nam. Nastało lato, mama zbierała w stepie dzikie poziomki a ja przynosiłam z pracy garść ukradzionej pszenicy, to pozwoliło nam przetrwać. 
Zbyszek w mundurze
Armii Kościuszkowskiej
Zbyszek został zatrudniony w stadninie koni. Warunki miał lepsze, otrzymywał pół kg chleba, zupę i jakąś ugotowaną baraninę. Jeździł konno wokół stada pasącego się w stepie i pilnował, żeby wilki nie grasowały w pobliżu. W południe zapędzał je do wodopoju do pobliskiego jeziorka. Zimą było gorzej, konie pasły się w stepie odgrzebując kopytami trawę. Watahy wilków podchodziły do stada i wtedy we dwóch stukali w jakieś żelastwa, palili ogniska i hałasowali, żeby je odgonić. Na noc zapędzali je do stajni i na zmianę pilnowali, objeżdżając konno okolicę stadniny. Pracował tam do chwili powołania do wojska, w wieku 17 lat. Był dwa razy ranny, ale wojnę przeżył.
Gen. Władysław Anders
Generał Anders formując armię domagał się wypuszczenia na  wolność 16 tysięcy polskich oficerów (którzy byli już zamordowani w Katyniu, Starobielsku i Ostaszkowie). Odpowiedz Stalina była, że już wszyscy są zwolnieni i uciekli za granicę, chyba do Mandżurii. Generał nie podporządkował się rozkazom rosyjskim, domagającym się wysłania Polskiej Armii na front i wyprowadził wojsko do Iranu. 
Nie docierały do nas wiadomości o formowaniu Armii (1943 rok). Po tym incydencie zaczęły się represje. Odebrano nam polskie obywatelstwo i chcieli zmusić do przyjęcia obywatelstwa rosyjskiego. W nocy zebrali wszystkich mężczyzn, pobili ich, kobiety pozamykali w komórce, ale nikt nie  podpisał i obywatelstwa rosyjskiego nie przyjęliśmy. Zaczęła się organizować Armia Kościuszkowska i wszyscy mężczyźni zostali powołani do wojska.
Zimą zmarł syn naszej sąsiadki Olek w wieku 16 lat, na gruźlicę. Przeziębił się podczas pracy w lesie, żadnych leków i głód doprowadziły do śmierci. Nie było z czego zrobić trumny. Mama dała deski z naszej pryczy, sąsiadka też co mogła pozbierała. Razem zbiły nędzną skrzynkę i zawiozły go sankami na cmentarz. Ziemia była głęboko zmarznięta, z trudem wykopały dołek przy pomocy kilofa i łomu, które pożyczyli im Rosjanie. Pomodliliśmy się, przysypali zmarzliną i śniegiem, tak pozostał na nieludzkiej ziemi. Wiosną grób poprawiliśmy, żeby głodne psy nie wygrzebały go.
W międzyczasie w 1944 roku zachorowałam na malarię. Lekarstw nie było żadnych. Wiosną step pięknie zakwitł jak dywan różnymi kwiatami. Mama zbierała piołun i macierzankę. Po zaparzeniu piłam te zioła, ale niewiele pomagały. Najpierw miałam straszne dreszcze, rzucało mną jak piłką, a potem temperatura 40 stopni. Takie ataki miałam dwa razy dziennie. Zimą choroba cofnęła się i z nastaniem wiosny ponownie mnie zaatakowała, byłam bliska śmierci.
Latem, gdy zboże było zebrane, przyjechało do kołchozu wojsko gruzińskie, wywoziło ziarno i bydło. Za namową Rosjanki, u której mieszkaliśmy, zebrałam się na odwagę i poszłam do wojskowego lekarza Gruzina. Powiedziałam kim jestem, że choruję na malarię i nie ma  żadnych lekarstw. Lekarz potraktował mnie przyjaźnie i dał garść chininy, ale nie miałam się chwalić Rosjanom, bo im by nie dał. To mnie uratowało, choroba zaczęła się cofać.
Zdjęcie z Sybiru z 1945 r. Od lewej:
Władzia, Mareczek i jego mama Helena.
Za nimi Helena Husak, ciocia Mareczka
Doczekaliśmy się zakończenia wojny, radość była ogromna i nadzieja powrotu do Polski. Po ciężkich przebojach i wystaraniu się odpowiednich dokumentów zostaliśmy objęci repatriacją. W roku 1946 w kwietniu rozliczaliśmy się z kołchozem, żeby otrzymać odpowiednie zaświadczenie. Okazało się, że 200 gram chleba, które otrzymywaliśmy w pracy, nie pokryło rozliczenia za “trudodnie” i za dużo zjedliśmy. Mama musiała sprzedać ostatnią poduszkę i wpłacić brakującą sumę do kasy. 
Rosjanka dała mamie lniany worek, z którego uszyła spodnie dla Władzia. Chodził on rok do szkoły, był w 5-tej klasie, bardzo dobrze się uczył. Kolegom z klasy 7-mej rozwiązywał zadania z matematyki. Nie było zeszytów ani papieru, uczniowie pisali na skrawkach gazet między wierszami, atramentem zrobionym z sadzy albo z buraka. Wypisali mu bardzo dobre świadectwo i żałowali, że wyjeżdża.
W pierwszych dniach maja odwieziono nas wołami do Rejonu odległego 50 km i tam czekaliśmy cały tydzień na zgrupowanie, w jakiejś szopie. Samochody ciężarowe, które odwoziły ziarno do stacji kolejowej, zabierały po kilkanaście osób na wierzch i, żegnani przez komsomolców grudami ziemi i kamieniami, którymi w nas rzucali, dojechaliśmy do stacji kolejowej Mamlutka (Mamlut). Tam upchano nas w zdewastowanych budynkach magazynowych.  Nie było ani dachu, ani podłogi, goła mokra ziemia. Było nas tyle, że wystarczyło na kilkanaście wagonów. W nocy zerwała się burza i zasypał nas śnieg. Ludzie zaczęli chorować, pojawił się tyfus. Po dwóch tygodniach oczekiwania podstawiono wagony, po przewożonych koniach. Dobrze, że śnieg się roztopił i w rowie była woda, musieliśmy wyskrobać gnój, wyczyścić i wyszorować, bo smród był nie do zniesienia. Po tygodniu suszenia i wietrzenia załadowaliśmy się do wagonów. 
Na drogę otrzymaliśmy z UNRA´y konserwy, chleb, suchary i mleko w puszkach. Przez odjazdem przyszli jacyś wojskowi, oznajmili, że mamy nie pamiętać co było złego i są teraz przyjaciółmi. Po sprawdzeniu dokumentów i odśpiewaniu rosyjskiego hymnu pociąg ruszył.
Góry Ural
Pełni nadziei i radości jechaliśmy przez piękny rosyjski kraj, przez góry Ural całe w zakwitniętych krokusach i sasankach, w górach pociąg jechał bardzo powoli i można było dobrze się przyjrzeć. Przejeżdżaliśmy przez ogromną rzekę Wołgę, brzegów nie było widać, okna i drzwi musieliśmy pozamykać, żeby nie było przeciągu. W dalszej podróży widzieliśmy zniszczenia wojenne, wioski zrównane z ziemią i zrujnowane miasta. Bywały przerwy w podróży, często czekało się na bocznicy po dwa dni, dołączali do naszego transportu dalsze wagony.  
Wołga
W naszym transporcie jechało 2.500 osób. W czasie postoju otrzymywaliśmy trochę zupy i chleba. Nareszcie dojechaliśmy do Brześcia. W odprawie celnej celnicy szukali złota, nikt go nie miał, nawet wszy wyzbyliśmy się, bo w czasie postoju obowiązkowo chodziliśmy do łaźni, a ubrania nasze były dezynfekowane w komorze o wysokiej temperaturze. Jedynie Żydzi mieli złoto, dobrze je ukryli. Im wszędzie było dobrze, w Rosji opanowali wszystkie polskie komitety i wielką część pomocy z UNRA´y przywłaszczali sobie. Z Brześcia pociąg zawiózł nas do Szczecina (swoich stron rodzinnych już nie zobaczyliśmy). Przeraziły nas ruiny, jakie tam zastaliśmy. Na naszą prośbę wagon, w którym jechaliśmy, dołączono do pociągu osobowego, który jechał do Wrocławia. 

7-go lipca zatrzymaliśmy się w PUR przy ulicy Paulińskiej 14 i tam odnaleźliśmy znajomych sprzed wojny, była to siostra naszej sąsiadki, z mężem i swoimi dziećmi. Mieli obok sklep spożywczy, zaprosili nas na kolację, obdarowali żywnością i poradzili gdzie mamy się osiedlić. Zięć tej znajomej był konwojentem, rozwoził przesiedleńców, zawiózł nas do Żernik. Tam już mieszkali jego krewni. W Żernikach było jeszcze wiele domów, w których można było zamieszkać, nawet były niektóre meble, lepsze wyszabrowali Rosjanie, wszędzie ich było pełno.
Mój brat Zbyszek dowiedział się o naszym powrocie, przyjechał do nas, radości i opowiadaniom nie było końca. Wyleczył się z ran wojennych, był w stopniu porucznika. W komitecie osadników wojskowych wywalczył dla nas krowę, była ona na te czasy naszą żywicielką. Brat pozostał w wojsku, dosłużył się stopnia pułkownika, po latach służby przeszedł na emeryturę.

Antoni Banasiak
W Żernikach poznałam mojego przyszłego męża, który po wyzwoleniu wrócił do Polski, był żołnierzem w jednostce pancernej Generała Stanisława Maczka, a dokładnie w III. Dywizji Pancernej. W czasie wojny i niemieckiej okupacji mieszkał wraz z rodziną w Warszawie, niestety w jednej z łapanek ulicznych został pojmany i wywieziony na roboty do Niemiec. Również jego matka Paulina i dwóch braci, Janek i Staszek, stali się ofiarami łapanek, wywiezionymi do Niemiec do przymusowj pracy.  Ojciec Władysław, jak się okazało dopiero po wojnie, został aresztowany 27 sierpnia 1944 r. w czasie Powstania Warszawskiego, w akcji wysiedlania ludności dzielnicy Mokotów. Zginął w niemieckim obozie pracy i po wojnie, na wniosek żony, został uznany sądownie za zmarłego.
Pod koniec wojny, kiedy intensyfikowały się alianckie naloty bombowe na terytorium Niemiec, Antoniemu udało się zbiec i przedostać do Francji. Tam zgłosił się do wojska. Przed komisją poborową stanął 16 marca 1945 r. w obozie zbornym Wojska Polskiego Nr 1 w koszarach Bessières w Paryżu. Na teren Wielkiej Brytanii, do obozu Szkolno-Rozdzielczego przybył 24 marca 1945 r., następnie przydzielono go do 16. Brygady Pancernej. Tuż przed końcem wojny Antoni  rozpoczął szkolenie wojskowe na kursie dla strzelców wieży czołgowej na czołgu Centaur. Kurs trwał od 7 maja do 17 czerwca 1945 r. Po wojnie dla polskich żołnierzy nie było przyszłości w Wielkiej Brytanii, Antoni zdecydował się na powrót do zrujnowanego kraju, po tym jak 14.12 1945 r. został zwolniony z Polskich Sił Zbrojnym Poza Krajem. Do Polski wrócił drogą morską. Skorzystał z możliwości osadnictwa wojskowego na tzw. Ziemiach Odzyskanych i zamieszkał we Wrocławiu w poniemieckim domu, który następnie wykupił na własność. Tam zamieszkaliśmy razem i założyliśmy rodzinę. Do dzisiaj mieszkam w tym domu.
Po wyjściu za mąż zajmowałam się domem i wychowaniem dzieci, los nie był dla mnie łaskawy. W roku 1954 po ciężkiej chorobie nowotworowej zmarł mój mąż, miał zaledwie 31 lat. Ja, trzydziestoletnia kobieta zostałam z trójką małych dzieci. Najstarsza Joasia miała 5 latek, syn Jurek 4 latka, a najmłodsza Ania 6 miesięcy. Nastały dla mnie bardzo ciężkie czasy. Dalsze moje przeżycia to już oddzielny rozdział.

Mieliśmy ciągle nadzieję, że ojciec nasz wróci z niewoli rosyjskiej. Niestety, ojca już nigdy nie zobaczyliśmy. W latach 90-tych odkryto mogiły pomordowanych oficerów polskich w Katyniu, Starobielsku i Miednoje-Ostaszkowie. Moja mama niestety nie doczekała tego momentu, zmarła w 1978 r., nigdy nie poznała losu swego męża, chociaż pytana przez wnuki "Babciu, gdzie jest dziadek?", odpowiadała ze smutkiem w głosie "Dziadek zginął w Katyniu". Przeczuwała wszystko.
Władysława Lech
W roku 2000, 2-go września, byłam na otwarciu cmentarza w Miednoje, tam spoczywają szczątki mojego ojca. Zwiedziliśmy wszystkie miejsca kaźni:  Katyń, Ostaszków – Twer, Miednoje. Tego co przeżyłam nie da się opisać, to trzeba przeżyć.  Cmentarze są bardzo ładne, wybudowane przez polską firmę z pomocą Rosjan. Tyle nam zostało po naszych polskich bohaterach. Organizowane są pielgrzymki do polskich cmentarzy  w rocznicę zbrodni, gdzie można złożyć kwiaty, pomodlić się i zapalić znicze. Chciałabym jeszcze raz tam pojechać, ale nie wiem, czy to będzie realne, mam już 77-my rok życia i zdrowie coraz gorsze.
Modlę się za wszystkich pomordowanych, niech spoczywają w pokoju.

Powyższe wspomnienia spisane zostały przez Władysławę Banasiak dopiero w 2000 r., po piećdziesięciu latach przymusowego milczenia i po powrocie z podróży do Miednoje na oficjalną inaugurację Polskiego Cmentarza Wojennego.

Życzenie mojej mamy, aby powrócić na miejsce kaźni swego ojca, spełniło się w 2003 roku. Ja udałam się razem z nią z oficjalną pielgrzymką zorganizowaną przez środowiska stowarzyszonych potomków ofiar Zbrodni Katyńskiej, na trzecią rocznicę inauguracji cmentarza w Miejnoje. Dla mnie była to pierwsza podróż do miejsca śmierci mego dziadka. 2 września na cmentarzu miała miejsce uroczystość złożenia hołdu pomordowanym policjantom. Krewni pomordowanych mogli zapalić znicz na tabliczce epitafijnej w nazwiskiem swego przodka i pomodlić się za ich dusze. Dla kogoś, kto po raz pierwszy przekracza bramę tego cmentarza, zetknięcie się z ogromem tej niewyobrażalnej zbrodni jest szokiem. Widok olbrzymiej żeliwnej ściany, na której wyryte są malutkimi literami imiona i nazwiska 6311 zamordowanych policjantów, ściska za gardo i odbiera głos. Ileż ludzkich istnień trzeba było unicestwić aby zapełnić tak wielką tablicę jednym ciągiem gęsto wyżłobionych słów?! Jak wielkim trzeba być zbrodniarzem i ludobójcą aby dokonać mordu na tak wielką skalę?
Władysława Banasiak przed tabliczką
z imieniem ojca, 2003 r.
Cmentarz rozciągający się za żeliwną ścianą właściwie nie jest normalną nekropolią, bo nie ma na nim tradycyjnych grobów z krzyżem i danymi osobowymi każdego pochowanego. Ziemia, na której rośnie las wysokich sosen i brzóz, kryje w sobie ciała wszystkich towarzyszy niedoli złączonych na zawsze tragicznym losem. Chodząc po tej ziemi można się tylko zastanawiać w którym z wielu dołów mogłyby spoczywać szczątki naszego przodka. Niestety tego już nikt się nigdy nie dowie. Na ich ciałach wyrósł las, który przez 50 lat spowijał  grobową ciszą tajemnicę ich tragedii. Zbrodnia rozegrała się nieopodal, w siedzibie komendy NKWD w Kalininie, dzisiejszym Twerze, w kwietniu 1940 r. Tam właśnie dowożono przeznaczonych na zagładę policjantów z obozu w Ostaszkowie, gdzie więzieni byli od chwili ich aresztowania. W piwnicach budynku NKWD mordowano ich strzałem w tył głowy. Dzisiaj w tym miejscu mieści się akademia medyczna. Na ścianie frontowej gmachu widnieje tablica pamiątkowa w języku polskim i rosyjskim, która informuje o rozegranej tam zbrodni. Potomkowie ofiar, którzy docierają do Tweru, składają pod tą tablicą kwiaty, zapalają znicze, modlą się i płaczą. Po ujawnieniu prawdy o Zbrodni Katyńskiej przez władze rosyjskie, pierwszym polskim delegacjom przybywającym do Tweru i Miednoje umożliwiano nawet zejście do piwnic i zobaczenie miejsca kaźni, ale widocznie z czasem zaczęło to drażnić rosyjskie władze więc zatłoczono piwnice, w których dokonywano zbrodni, starymi meblami i innymi przedmiotami. Pod tym pretekstem nie wpuszcza się już Polaków do wnętrza budynku. Nam również nie udało się tam wejść, zapaliliśmy znicz pod tablicą na ścianie.
Anna i Władysława Banasiak na Cmenatrzu
w Katyniu
Nasza podróż szlakiem miejsc pamięci zagłady ofiar Zbrodni Katyńskiej i naszego ojca i dziadka nie mogła ominąć Jeziora Selinger i założonego na jego wyspie obozu dla policjantów, gdzie przebywali od chwili aresztowania do dnia zagłady. Trudno uwierzyć, że w tak pięknym miejscu miały miejsce tak tragiczne fakty. Obóz mieścił się w barokowych strukturach byłego monasteru. Chociaż budynki te w 2003 r. stały w ruinie, nie trudno było sobie wyobrazić, że kiedyś musiały tworzyć piękny zespół sakralny. Tam właśnie mieściły się cele dla więzionych policjantów. Broniliśmy się od myśli, które nasuwały nam się spontanicznie na widok tych długich skrzydeł byłego zakonu, z oknami bez szyb. Policjanci byli tam więzieni w zimie, w regionie gdzie zimy są srogie i mroźne. Trudno sobie wyobrazić, jak można było tam egzystować jeżeli cele nie były ogrzewane, a tak mogło być. Takie przerażające myśli towarzyszyły nam przez cały czas podróży i przysparzały nam cierpienia. Zeszliśmy nad brzeg jeziora do miejsca, które służyło jako przystań, skąd odpływały łodzie transportujace jeńców na ląd, w kierunku miejsca ich unicestwienia. Przed opuszczeniem miejsca byłego obozu weszliśmy do zabytkowej cerkwi będącej w trakcie restauracji, aby zapalić świeczki, odmówić modlitwę i spędzić chwilę zadumy. Zakończyliśmy wizytę w Ostaszkowie, małej spokojnej mieścince nad jeziorem, która niechcący przeszła do smutnej historii poprzez utożsamienie jej z obozem jenieckim głównie dla policjantów. Udaliśmy się na miejscowy niewielki cmentarz, gdzie pochowano jeńców obozu zmarłych w czasie uwięzienia od chorób, głodu i z innych przyczyn, aby oddać im hołd i zapalić znicz na ich grobach. Oddalając się od Ostaszkowa, towarzyszył nam przez jakis czas widok rozległego jeziora i odblask jego srebrzących się wód, oraz dominująca w głębi bryła cerkwi. Zakończeniem naszej przejmujacej katyńskiej podróży było oddanie hołdu 4400 oficerom wojska polskiego zamordowanym przez NKWD i spoczywającym na Cmentarzu Wojennym w Katyniu.
Mimo pragnienia powrotu do miejsc związanych z ostatnią drogą mojego dziadka, nie miałam więcej możliwości zapalić światełka pamięci na miejscu jego pochówku. Pogorzszenie stosunków polsko-rosyjskich, szczególnie po Katastrofie Smoleńskiej, nie stwarza możliwości organizowanie podróży do polskich cmentarzy wojennych związanych ze Zbrodnią Katyńską. Żyję nadzieją, że ta sytuacja się kiedyś zmieni.

Anna Banasiak 




















Komentarze

Popularne posty