Kiedy okupacja niemiecka bywa ratunkiem od Sybiru

Komisarz Piotr Jurczak
Gdzie zaczyna się historia rodzinna Hanny Gucwińskiej z domu Jurczak? Na pewno jej korzenie tkwią w Szymbarku koło Gorlic w województwie krakowskim, chociaż ona sama urodziła się w Warszawie. Z Szymbarku natomiast pochodził jej ojciec Piotr Jurczak, komisarz Policji Państwowej, urodzony w 1896 roku w zamożnej rodzinie, jako syn Józefa i Karoliny Tomasik. Uczęszczał do państwowego gimnazjum w Gorlicach, gdzie kształcił się aż do wybuchu I Wojny Światowej, ukończył 6 klas gimnazjum zanim został powołany z poboru do wojska austriackiego.  
Ojciec Piotra, a dziadek Hanny, Józef Jurczak był obywatelem ziemskim i posiadał duży majątek, którym obdzielił równo wszystkie swoje dzieci. Oprócz dużej ilości pola, do podziału był też las, każde z jego dzieci dostało więc gospodarstwo. Józef zmarł przedwcześnie i prawdopodobnie w sposób tragiczny. Zdarzenie to miało miejsce w latach 30-tych. Któregoś zimowego dnia Józef Jurczak wracał do domu z przyjęcia z okazji chrzcin u znajomych, saniami zaprzężonymi w konie. Jednak coś musiało się wydarzyć w czasie drogi, bo konie same przyciągnęły puste sanie do domu Jurczaków. Józefa znaleziono w rowie wzdłuż drogi, nieprzytomnego i z obrażeniami głowy, na skutek czego wkrótce zmarł. Okoliczności śmierci nie zostały nigdy wyjaśnione. W gospodarstwie Jurczaków zatrudniano wtedy licznych parobków, bo potrzeba było dużo rąk do pracy. Jeden z parobków chodził w zaloty do dziewczyny, której Józef Jurczak, bardzo porywczy z usposobienia, nie akceptował i sprzeciwiał się temu związkowi. Być może te właśnie okoliczności przyczyniły się do jego tragicznej śmierci, chociaż pozostaje to tylko niesprawdzonym przypuszczeniem.
Zofia Nizner z córkami, pierwsza z prawej siedzi Stefania
Matka Hanny, Stefania Nizner, pochodziła z Białegostoku i była czwartym dzieckiem w pięciodzietnej rodzinie. Jej starszy brat Wacław, najstarszy wśród rodzeństwa, był utalentowany muzycznie i kształcił się w Moskwie. Uzyskał tam wyższe wykształcenie muzyczne i został zawodowym muzykiem. Przeżył Rewolucję Październikową, ukrywając się w zakładzie fryzjerskim jako pomocnik fryzjera. Po Rewolucji udało mu się jednak przedostać do Polski i resztę życia spędził w Warszawie, pracując jako nauczyciel muzyki i udzielając lekcji szczególnie utalentowanej młodzieży, finansując również ich naukę. Nigdy nie chciał rozmawiać, nawet z rodziną, o swoich przeżyciach w Rosji w czasie Rewolucji. Najstarsza córka w rodzinie Niznerów, Leokadia, ukończyła seminarium nauczycielskie, co otworzyło jej drogę do pracy w szkole zarówno przed wojną jak i po wojnie. Następna z córek, Eugenia, przeszła w dziciństwie chorobę opon mózgowych, która pozostawiła ślady na jej zdrowiu. Zdołała jednak ukończyć szkołę położnych, zdobyć zawód i zostać utalentowaną położną. Najmłodsza z córek Niznerów, Helena, wstąpiła do zakonu i ślad po niej zaginął. Podobno zginęła w czasie Powstania Warszawskiego, ale nigdy nie było na to dowodów.
Stefania Nizner i Piotr Jurczak, rodzice Hanny, poznali się gdy Piotr był Komendantem Rezerwy i Kierownikiem II Komisariatu Policji Państwowej w Białymstoku. Pracował tam od 1925 r. Kiedy się poznali, Stefania uczęszczała jeszcze do Gimnazjum Branickich i była w klasie maturalnej. Narzeczeni musieli poczekać ze ślubem, aż Stefania ukończy szkołę i zdobędzie maturę. Zgodnie z wymogami tradycji, jakie przyjęły się w Policji Państwowej II Rzeczpospolitej, żony policjantów musiały posiadać jakiś majątek albo odpowiednie wykształcenie, np. maturę.
Stefania (po prawej)
Ślub odbył się 2 lutego 1931 r. w Białymstoku. Po ślubie Piotr Jurczak przeniesiony został do Warszawy aby objąć tam stanowisko służbowe. Małżonkowie dostali rodzinne mieszkanie służbowe na ulicy Ciepłej 13. Tam też 25 kwietnia 1932 r. przyszła na świat Hanna Stefania. Wkrótce rodzinie Jurczaków przydzielono jeszcze większe mieszkanie na ul. Wileńskiej, w kwaterze policyjnej, przy której była też stajnia koni służbowych. Hanna wspomina, że ojciec woził ją tam często na koniu. W 1935 r. urodziła się druga córka Jurczaków, Alina Mirosława.
W perspektywie przejścia w przyszłości na emeryturę ojciec Hanny planował osiąść wraz z żoną i dziećmi w swych rodzinnych stronach. W tym celu zakupił dużą posiadłość w Gorlicach. Była to nieruchomość nabyta na licytacji za 35 tysięcy złotych od banku, który skonfiskował ją poprzedniemu właścicielowi z chwilą gdy ten nie był już w stanie spłacić zaciągniętego kredytu na budowę. Ambitny projekt budowy przewidywał różne doskonałości oraz dogodności i rozwiązania drogie i zgodne z ówczesną modą, ale ambicje właściciela w pewnym momencie zaczęły przekraczać jego możliwości finansowe i projekt upadł. Bank, będący wierzycielem skonfiskował nieruchomość i wystawił ją na licytację. Matka Hanny spłacała potem dalej pożyczkę zaciągniętą przez męża na zakup tej posiadłości, zarówno w czasie okupacji niemieckiej jak i jeszcze długo po zakończeniu wojny.
Uczennice z Gimnazjum Branickich, Stefania 7. z prawej
O rozmachu i poziomie budowanej posiadłości w Gorlicach może świadczyć nie tylko rozmiar samego budynku, posiadającego duży taras i mieszczącego w sobie nawet salę balową, ale i choćby samo jego otoczenie. Od strony frontowej domu rozpościerał się park, natomiast za domem ciągnął się rozległy ogród z rabatami kwiatowymi na samym końcu. Na terenie posiadłości wybudowano też bardzo długą oficynę, w której mieściła się wozownia, stajnie oraz mieszkanie ogrodnika, mającego za zadanie opiekę nad ogrodem i parkiem. W części ogrodowej tej posiadłości wzniesiono też wolno stojącą kaplicę, zbudowaną z kamieni rzecznych i wyłożoną muszelkami błyszczącymi od macicy perłowej. Kaplica była poświęcona i przystosowana do odprawiania w niej nabożeństw. Prawdziwym luksusem całej posiadłości był basen kąpielowy, ozdobiony czterema rzeźbami umieszczonymi w każdym jego rogu.Rodzinie Jurczaków nigdy nie dane jednak będzie zamieszkać razem w zakupionym wygodnym i eleganckim domu i cieszyć się z jego posiadania.
Dom Jurczaków w Gorlicach
W 1936 roku wybuchły w Polsce strajki chłopskie. Do zaognienia sytuacji doszło w sierpniu 1937 r. podczas Wielkiego Strajku Chłopskiego. Była to masowa, kierowana przez Stronnictwo Ludowe polityczna manifestacja rolników. Akcja polegała na blokowaniu dróg do miast i wstrzymaniu dowozu żywności. W strajku wzięło udział kilka milionów osób, głównie polskich chłopów, ale również Biało-rusinów i Ukraińców. W związku z tą napiętą sytuacją w kraju Piotr Jurczak oddelegowany został z Warszawy do Myślenic, gdzie objął stanowisko komendanta miejscowego posterunku. W rejonie tym miały miejsce poważne zamieszki i policja używała broni przeciwko manifestantom. Podobno zginęło tam wtedy dwoje ludzi. Piotr Jurczak miał nadzór policyjny nad dużym obszarem. Oprócz regularnych obowiązków służbowych, prowadził też zajęcia sportowe z policjantami.
Hania z mamą
Jurczakowie początkowo zamieszkali w domu jednego z miejscowych policjantów, ale z czasem przydzielono im osobne duże mieszkanie w Myślenicach gdzie mieszkali przez dwa lata, aż do wybuchu wojny. Parter budynku zajmował urząd pocztowy. Mieszkanie przeznaczone dla Jurczaków mieściło się na drugim piętrze i składało się z pięciu pokoi, a przy kuchni był też dodatkowy pokoik dla służącej, z balkonikiem. Na pierwszym piętrze, pod nimi, mieszkała zamożna rodzina żydowska w dwojgiem dzieci, córką Ewą i synem Adamem. Hania przyjaźniła się z Ewą i często bawiły się razem na przykuchennych balkonach. Krótko po wybuchu wojny Niemcy zajęli miasto i zebrali Polaków i Żydów przed tym właśnie domem, gdzie wszystkich rozstrzelali. Rodzina żydowska z pierwszego piętra zginęła przed własnym domem. Rodziny Jurczaków już tam wtedy nie było, zdążyli uciec. Dziś na ścianie tego budynku widnieje tablica upamiętniająca ten morderczy czyn.
Mieszkając w Myślenicach rodzina Jurczaków została prędko włączona w kręgi miejscowych sfer. Przyjaźnili się ze starostą Myślenic oraz z dyrektorem więzienia. Hania pamięta, jak nawet bawiła się na dziedzińcu miejscowego więzienia. Mimo, że była jeszcze mała rodzice uczyli ją jak należy posługiwać się poprawnie telefonem, aby umiała zadzwonić w razie nagłej potrzeby.
Jurczakowie w W-wie
Przez cały okres mieszkania w Myślenicach rodzinę Jurczaków łączyła też zażyła przyjaźń z dworem w Pcimiu. Był to duży dwór i mieszkała tam cywilna rodzina z jednym dzieckiem. Jurczakowie zapraszani byli do nich często w gościnę i jeździli tam zawsze na Wielkanoc. W dworze tym wszystko odbywało się zgodnie ze starymi polskimi tradycjami a jedną z nich było święcenie pokarmów wielkanocnych. W tym celu ksiądz specjalnie przyjeżdżał do dworu aby poświęcić pokarmy. W czasie przyjęcia wielkanocnego, zgodnie z panującym zwyczajem, dzieci nie siedziały przy stole razem z dorosłymi gośćmi, miały odrębny stolik, na którym dodatkowo przygotowywano dla nich smakołyki z marcepanu imitujące te same pokarmy, którymi zastawiony był stół dla dorosłych. W zimie, po wizytach we dworze odwożono Jurczaków do domu saniami. Kiedy zbliżała się wojna i sytuacja stawała się groźna, we dworze bywali już tylko sami wojskowi. Chowali oni amunicję w piecu, ale nikt nie pomyślał, aby uprzedzić o tym służbę. Kiedy służąca zapaliła kiedyś ogień w piecu, doszło do nieuniknionej eksplozji pieca. Dwór po wojnie został rozebrany a na jego miejsce przeniesiono inny drewniany zabytkowy dom.
Wybuch wojny 1 września 1939 roku zastał rodzinę Jurczaków w Myślenicach. Tego dnia Piotr wpadł tylko do domu na chwilę i krzyknął, że jest wojna po czym udał się pilnie na komendę policji aby czuwać nad biegiem wydarzeń. Do domu Jurczaków oddelegowani zostali natomiast policjanci na służbie, aby pomóc rodzinie spakować się i przygotować do ewakuacji z miasta.
Hania z rodzicami
Policjanci pakowali wtedy w pośpiechu rzeczy, które rodzina miała zabrać ze sobą. W zrozumiałym napięciu nerwowym i chaosie, policjanci pakowali też zupełnie niepotrzebne rzeczy, zrywali nawet firanki z okien. Hania i jej młodsza siostra akurat jadły wtedy kaszkę z mlekiem. Jako małe dzieci nie zdawały sobie sprawy z powagi sytuacji i tego co ich czekało. Hania, na wieść o tym, że będą musieli opuścić dom i wyjechać, w swej dziecinnej nieświadomości cieszyła się nawet, że dla niej skończy się jedzenie zupy mlecznej, której tak bardzo nie lubiła. Ewakuacja z Myślenic była tragicznym wstrząsem dla całej rodziny, a szczególnie dla dzieci, bo już wtedy rodzina musiała się rozdzielić. Ojciec rodziny Piotr Jurczak, ze względu na pełnione funkcje dowódcy, jechał wraz z wojskiem na przodzie kolumny, w czarnym samochodzie prowadzonym przez kierowcę o nazwisku Cebula. Kierowca wiózł dla swego dowódcy również ubranie cywilne.
Reszta rodziny jechała wraz z innymi uciekającymi ludźmi na wozach półkoszkach, niesamowicie zatłoczonych. Celem ich ucieczki przed postępującym z zachodu niemieckim agresorem były wschodnie tereny Polski wtedy jeszcze nie zajęte przez Sowietów.  W czasie ewakuacji rozgrywały się sceny istnie apokaliptyczne. Droga była zatłoczona uciekinierami i transport przesuwał się bardzo powoli. W przydrożnych rowach widać już było opuszczone, z braku benzyny, samochody pełne pozostawionych w nich bagaży a nawet futer. Nad wozy wiozące uciekających ludzi nadlatywały niemieckie samoloty i strzelały do uchodźców. Ludzie uciekali wtedy dla schronienia do przydrożnych rowów. Kiedy samoloty odlatywały, droga była usłana trupami ludzkimi i końskimi.
Rodzina Piotra Jurczaka kierowała się do Równego aby schronić się w okolicznym majątku "Piłsudczyzna" w Zarzeczce. Majątek ten przyznany był Piotrowi Jurczakowi jako osadnikowi wojennemu, za zasługi w czasie I Wojny Światowej, ale on nigdy na nim nie osiadł i przedsięwziął karierę policyjną. Gospodarzył tam natomiast jego brat Ignacy z rodziną. U nich właśnie miała się schronić Stefania Jurczakowa z małymi córkami. 
Hania z mamą
W czasie tej dramatycznej ucieczki na wschód żona i dzieci Piotra Jurczaka nie miały z nim kontaktu, gdyż jechał on daleko od nich na samym przodzie kolumny. Co jakiś czas przysyłał rodzinie trochę jedzenia. Dzieci przeżywały ten dramat na swój sposób i starały się znaleźć dziecinne wytłumaczenie na to co się rozgrywało wokół nich. Hania widziała tragiczne sceny oczami siedmioletniego dziecka i była jeszcze za mała aby wytłumaczyć je sobie racjonalnie. Winą za całe zło i cierpienia, których wtedy wszyscy doznawali, obarczała wyimaginowanego diabła, którego bała się jak każde dziecko i z którym uosobiła sobie zło wojny. Kiedy transport dotarł już na tereny wschodnie, przy którymś postoju Hania postanowiła zemścić się na nim. Przy napotkanym ukraińskim domu wykopała dziurę w ziemi aby dostać się do piekła i zabić diabła za bombardujące samoloty. Niestety, kiedy ukraińska gospodyni mieszkająca w tym domu wyszła na zewnątrz, wpadła w tą dziurę. Kobieta zbiła Hanię za karę. Pani Jurczakowa była oburzona, że obca kobieta zbiła małe dziecko za ten niewinny gest. Hania jednak dalej walczyła ze złem, którego musiała doświadczać. Kiedy znalazła niewypał, rzucała w tą bombę kamieniami aby wyładować swój żal i smutek. Kiedy uciekinierzy po długiej tragicznej drodze na wschód dotarli wreszcie do Równego, rodzina Jurczaków zakwaterowana została czasowo w dużej willi. Właściciele uciekli stamtąd już wcześniej, pozostawiając cały dobytek. Hania znalazła w tym domu lalkę, którą chciała się bawić, ale do dziś pamięta słowa ojca, który pomimo dramatycznej sytuacji nie odchodził od reguł właściwego zachowania i udzielił Hani lekcji honoru. Tłumaczył jej, że należy zostawić lalkę tam gdzie była, bo to cudza rzecz i jak dziewczynka wróci, będzie płakać jeżeli nie odnajdzie lalki.
Na piaszczystej drodze pod Równym rodzina Jurczaków musiała się rozdzielić. Hania bardzo rozpaczała i nie chciała opuścić ojca, biegła za nim. Piotr odszedł razem z Policją i wojskiem a żona z dziećmi udały się do majątku w Zarzeczce gdzie gospodarzył brat Piotra, Ignacy, i gdzie miały się schronić. Pojechały tam wozami. Wtedy nie przypuszczały, że już nigdy więcej nie zobaczą męża i ojca. Dopiero po wielu wielu latach i po upadku reżimu komunistycznego w Polsce, Hania dowiedziała się od syna jednego z policjantów, który wraz z Piotrem Jurczakiem dostał się w ręce sowieckie po wkroczeniu Armii Czerwonej na terytorium Polski 17 września 1939 r., jak rozegrał się początek ich niewoli. Początkowo sowieci zamknęli policjantów w jakiej szopie. Uwięzieni przez nich policjanci podkopali tunel pod ścianą szopy, aby wydostać się stamtąd i próbować ucieczki. Piotr Jurczak jednak w ostatniej chwili zrezygnował z ucieczki, powiedział do dwóch towarzyszy niedoli „Nie będę dezerterem, nie będę przynosił dzieciom  wstydu”. Ci dwaj policjanci uratowali się i przeżyli, a syn jednego z nich po wielu latach mógł opowiedzieć o tym córce policjanta, który postanowił trwać do ostatniej chwili na służbie, zobowiązany do tego wielkim poczuciem patriotyzmu i uczciwości zawodowej.
Hania z rodzicami i ciotką Leokadią
Majątek, na którym osiadł Ignacy Jurczak na początku wojny był już bardzo dobrze zagospodarowany. Zamieszkał on tam z drugą żoną i swoim synem z pierwszego małżeństwa, Bolkiem. Chłopiec nie lubił macochy. Stary, istniejący w tym majątku dom małżonkowie wyremontowali i urządzili w nim parownię na jedzenie dla świń, natomiast dla siebie wybudowali nowy dom, będący już w trakcie wykańczania w chwili wybuchu wojny. Gospodarka prowadzona była w tym majątku bardzo dobrze i z zyskiem. Oprócz podstawowych i tradycyjnych upraw, uprawiano też tytoń. Hodowla owiec prowadzona była na dużą skalę. W majątku zatrudniano do pomocy ukraińskich parobków. W jesieni odbywały się wykopki, pracowało tam wtedy dużo robotników. Z tej okazji szykowano dla wszystkich dużo jedzenia, bito wtedy barany z własnej hodowli. Matka Hani pomagała w kuchni i gotowała dla robotników kapustę z owczym mięsem. Majątek Jurczaków był też miejscem gdzie zwykle spotykali się mieszkańcy z okolicy.  
Matka i małe córki, schroniwszy się tam, musiały przystosować się do nowych warunków, pomimo nagłego wstrząsu życiowego. Wyjątkowa sytuacja, w której się znalazły, powodowała momenty napięcia i braku cierpliwości, które odbijały się na dziewczynkach. Kiedy znalazły się u stryja i musiały sobie same radzić, okazało się, że mała Hania nie umiała się sama ubrać bo dotychczas pomagała jej w tym służąca, która była zatrudniona w ich rodzinnym domu. Szczególne trudności sprawiał jej koronkowy biały kołnierzyk, zapinany z tyłu na zatrzaskę. Matka za karę, że nie umiała go sobie sama zapiąć, zamknęła ją samą w niewykończonym pokoju, w którym grasowały myszy. Hania, siedząc zamknięta w pustym pokoju, odbywała karę budując pałac dla myszy, który sobie wymyśliła w swej dziecinnej fantazji.
Życie w majątku w Zarzeczce, w odczuciu małych dzieci jakimi były Hania i młodsza Alinka, przebiegało dość spokojnie pomimo okupacji sowieckiej. Następstwa wojny i okupacji sowieckiej nie docierały to świadomości dzieci. Hania bardzo lubiła parobka Hryćko, który woził ją na baranach i uczył ukraińskich dumek. Matka jednak nie ufała mu i uprzedzała córki, aby były ostrożne i uważały na zachowanie Hryćka. Jak się potem okazało, nieufność była uzasadniona, Hryćko był związany z ukraińskim ruchem nacjonalistycznym.
Hania i Alinka we dworze w Pcimiu
We wrześniu 1939 r. Hania miała już 7 lat i była w wieku szkolnym, jednak wybuch wojny uniemożliwił jej pójście do pierwszej klasy w Myślenicach. Rozpoczęła więc naukę w otwartej już pod sowiecką okupacją szkole podstawowej, odległej od majątku Zarzeczka o 3 kilometry. W szkole Hania była bardzo szanowanym dzieckiem. Dowożono ją do szkoły końmi, kiedy było to możliwe, a jeżeli nie, to Hania chodziła do szkoły piechotą razem z koleżanką. Czasami wracała też na piechotę, mimo deszczowej pogody, która nie była przeszkodą do dobrej dziecięcej zabawy. Kiedyś matka wyszła po nią z parasolem, bo padał deszcz, i odnalazła Hanię chlapiącą się w kałuży. Oprócz Hani do szkoły wieziono również kota, którego Hania zabierała ze sobą w chlebaku w obawie, że ktoś zrobi mu coś złego. Kot ten przyplątał się do majątku i Hania słyszała, jak stryj mówił, że trzeba coś z tym kotem zrobić aby się go pozbyć. Odtąd zabierała kota ze sobą do szkoły, w chlebaku, aby nikt nie zrobił mu krzywdy.
Upłynęły cztery miesiące dość spokojnego, jak na wojenne warunki, życia w majątku, ale wkrótce miało się to radykalnie zmienić. Na początku lutego 1940 r. matka Hani wybrała się do Białegostoku
W Pcimiu z synkiem gospodarzy
aby odwiedzić swoją rodzinę. Tam w pociągu spotkała kolegę z gimnazjum, Rosjanina, który uprzedził ją, że jest ona na liście NKWD wśród Polaków przeznaczonych do wywózki i ponaglał ją aby natychmiast uciekała z dziećmi. Po powrocie do Równego matka Hani starała się przekonać szwagra i jego rodzinę, aby uciekali razem z nimi, ale Ignacy nie chciał zostawić dobrze rozwiniętej gospodarki na pastwę losu. Była to fatalna decyzja, za którą wkrótce bardzo ciężko zapłacili.
Tuż po powrocie z Białegostoku, w środku zimowej lutowej nocy matka zerwała Hanię i młodszą Alinkę z łóżek i rozpoczęły dramatyczną ucieczkę. Uciekały w kierunku granicy z Polską będącą pod okupacją niemiecką. Do granicy rozdzielającej terytorium Polski pod okupacją niemiecką od Kresów wschodnich zajętych przez Armię Czerwoną 17 września 1939 r., wiozły ich chłopskie furmanki. Jechały wraz z innymi uciekającymi rodzinami i musiały płacić polskim chłopom za każdy kilometr transportu w złocie. Tak dojechali do miejsca na tzw. zielonej granicy, o którym  wcześniej chodziły słuchy, że miało tam być otwarte przejście graniczne. Przejścia jednak Sowieci nie otwierali, bo ciągle jeszcze trwały rokowania między III Rzeszą a ZSRR co do linii demarkacyjnej i pogranicza. Ponadto był już gotowy plan wywózki ludności polskiej w głąb Rosji, więc Sowieci uniemożliwiali jej ucieczkę.
Dzień chrztu młodszej Alinki
Zanim dojechali do granicy, rosyjscy żołnierze z wojsk pogranicza NKWD zatrzymali furmanki i wysadzili z nich rodziny. Matka Hani, która dobrze znała rosyjski i mogła udawać Rosjankę, zaczęła natychmiast krzyczeć na żołnierzy po rosyjsku i wyzywać ich „Wy tacy owacy...” itd., powtarzając, że jakiś „czarny rosyjski komandir” kazał im jechać właśnie na zachód. Odstawili je więc na bok aby sprawdzić czy to prawda a w międzyczasie, na ich oczach, rozstrzelali na miejscu pozostałe dwie rodziny, wraz z dziećmi. Matka wykorzystała moment kiedy żołnierze odwrócili uwagę i sprawdzali prawdziwość rozkazów rzekomego „komandira”, aby rzucić się z córkami do ucieczki przez kartofisko. Czołgały się bruzdami po kartoflach podczas gdy sowieci do nich strzelali. Aby lepiej widzieć uciekającą kobietę z dwojgiem małych dzieci, oświetlali teren racami i wtedy do nich strzelali. Kiedy race gasły i robiło się ciemno, one posuwały się do przodu, kiedy zapalała się następna raca i robiło się jaśniej, matka przyciskała dzieci za głowy do ziemi aby się głębiej schować przed świszczącymi kulami. Hania pamięta ile się wtedy najadła ziemi. Po pewnym czasie czołgania się udało im się dotrzeć do strefy neutralnej, to jest do pogranicza rozciągającego się na zachód od rzeki Bug. Kiedy uciekinierkom udało się wreszcie przekroczyć granicę ustaloną w układach między III Rzeszą a ZSRR z sierpnia i września 1939 r., i dostać na tereny Polski okupowane przez Niemców, oznaczało to dla nich ratunek w  istniejącej wtedy sytuacji geopolitycznej.
Z mamą w Choroszczy
O słuszności decyzji o natychmiastowej ucieczce, podjętej przez matkę Hani, przekonała się boleśnie rodzina stryja Ignacego Jurczaka, która nie posłuchała rady. Dwa dni po ucieczce Stefanii Jurczakowej z córkami, NKWD przyjechało do majątku aby wywieźć je na Sybir, jako rodzinę policjanta Piotra Jurczaka. Nie zastawszy ich, wywieźli całą rodzinę którą zastali wtedy w domu, tj. Ignacego Jurczaka, jego żonę i syna. Wywieziono ich do Kazachstanu 10 lutego 1940 r. wraz z pierwszym transportem polskich zesłańców.
Z dalszej podróży w kierunku ratunku od sowieckiej wywózki, trwającej około trzy tygodnie, Hania zapamiętała dworce i stacje kolejowe, gdzie ona i młodsza siostra leżały same na podłodze, na jakichś szmatach, bo nie miały nic ze sobą. Matka odchodziła często od nich w poszukiwaniu połączenia kolejowego aby móc jechać dalej. Hania bała się wtedy o młodszą siostrę, bo była za nią odpowiedzialna. Dworce były już wtedy pod zarządem niemieckim. Na widok samych, małych dzieci koczujących na zimnej podłodze, ktoś dawał im od czasu do czasu kawałek chleba. Hania była bardzo odmrożona przez tą podróż w zimowych warunkach. Miała odmrożone palce rąk i nóg.  
Kiedy uciekinierki dotarły wreszcie do Szymbarku, odległego 11 km od Gorlic, udały się do szwagra Stanisława, jednego z braci Jurczaków. Mieszkał on z żoną i dwojgiem dzieci w nowo wybudowanym domu na części gospodarstwa rodzinnego, która przypadła w podziale Piotrowi Jurczakowi. Stefania Jurczakowa i jej dzieci wracały więc na kawałek własnej ziemi. Stanisław przydzielił szwagierce i jej córkom jeden pokój i zapewnił wikt. Jednak one nie pozostały tam długo, bo widocznie ich pobyt był uciążliwy dla gospodarzy. Musiały mieć miejsce jakieś rozmowy na ten temat między rodzicami, bo jedno z dzieci powiedziało do Hani, prawdopodobnie powtarzając to co słyszało od dorosłych - „Jak długo będziecie jeść nasz chleb?”. Matka Hani uniosła się wtedy honorem i postanowiła przenieść się z dziećmi do ich domu w Gorlicach.
Oficyna domu w Gorlicach
Dom Jurczaków w Gorlicach, ten w którym mieli zamieszkać całą rodziną z chwilą przejścia Piotra na policyjną emeryturę, był już zajęty przez osadników niemieckich. Mieszkała tam trzyosobowa rodzina o nazwisku Stoffregen - mąż, prosty malarz pokojowy, żona i małe dziecko. W mieszkaniu stały już porządne meble, pochodzące z opuszczonych okolicznych domów, prawdopodobnie żydowskich. Wobec tego, że w domu Jurczaków zakwaterowani już byli niemieccy osadnicy i prawowite właścicielki nie mogły tam zamieszkać, miejscowa administracja niemiecka przydzieliła im mieszkanie poza ich posiadłością. Jednak matka Hani nie chciała tam się urządzić, wolała zamieszkać w oficynie własnego domu, którą zajmował jeszcze ogrodnik Ćwiertniak z rodziną i bardzo żałował, że muszą ją opuścić. Dokonano jednak zamiany i rodzina Ćwiertniaka przeniosła się do lepszego mieszkania a matka Hani wraz z nią i młodszą siostrą zamieszkała w dwóch mizernych pokoikach w oficynie. Mieszkały tam przez cały okres wojny i po wojnie aż do czasu ukończenia szkoły i uzyskania matury przez Hanię.
Hania na kolanach taty
Niemiecka rodzina zajmująca dom Jurczaków bardzo utrudniała Stefanii i jej córkom życie na co dzień. Stoffregen posiadał dwa psy wilczury, jeden nazywał się Alf a drugi Wolf, Hania odnosiła wrażenie, że szczuł ją nimi, jednak psy nigdy jej nie ugryzły. Niemiec Stoffregen nalegał na matkę Hani, która dobrze mówiła po niemiecku, aby sprzedała mu dom, chciał ją do tego wręcz zmusić, ona jednak odmówiła kategorycznie. Prawdopodobnie w chęci zemsty za odmowę, Stoffregen uciekł się do haniebnego i podstepnego czynu. Któregoś wieczoru, w czasie jakiegoś hucznego przyjęcia, które odbywało się u niego w domu, oddał kilka strzałów z dwóch różnych pistoletów pod oknem oficyny, gdzie mieszkała Stefania z dziewczynkami, by je przestraszyć i jednocześnie upozorować atak polskich partyzantów. Po oddaniu strzałów pozbierał łuski z wystrzelonych nabojów, udał sie na Gestapo i złożył fałszywy donos na matkę Hani, jakoby do niej przychodzili młodzi mężczyźni i że coś organizowali, sugerując tym samym, że mogli to być polscy partyzanci i że to oni właśnie strzelali. Na rzekomy dowód tego oskarżenia okazał różne łuski, które pozbierał przed oficyną. Matka Hani została natychmiast aresztowana przez Gestapo. Z pomocą przyszedł jej niemiecki lekarz, który był obecny tego wieczoru na przyjęciu i widział całe zajście. Udał się na Gestapo i powiedział prawdę, uniewinniając tym samym Stefanię Jurczak od fałszywych zarzutów. Dzięki temu została zwolniona.
Złośliwość Stoffregena nie skończyła się jednak na próbie wtrącenia matki Hani do więzienia. Prawdopodobnie to jemu należy przypisać inny przykry i niebezpieczny incydent, który ją spotkał. W piwnicy willi znajdowała się studnia, z reguły zawsze zamknięta klapą, z której czerpało się wodę i która zasilała basen. Stoffregen odkrył widocznie wcześniej wieko studni a Stefania, idąc kiedyś po wodę i nie mogąc zauważyć po ciemku odkrytego wieka, omal nie wpadła do studni i nie utopiła się. Rodzina Stoffregena mieszkała w domu Jurczaków aż do czasu gdy usunięto ich stamtąd aby urządzić w pomieszczeniach domu niemieckie kasyno dla lekarzy. Przed posiadłością postawiono budkę wartowniczą pomalowaną w czarno-żółte pasy i każdy kto wchodził musiał się legitymować, oprócz Stefanii i jej córek. Wartownik przy bramie salutował Hani a Niemcy i Austriacy korzystający z kasyna bardzo ją lubili i bawili się z nią.
W kasynie było pianino i słychać było stamtąd zawsze głośne śpiewy i muzykę. Odbywały się tam huczne bale, im bardziej zbliżał się front, tym bardziej się bawiono. W piwnicy złożone były najdroższe wina francuskie, Niemcy zaznaczyli, że wszystko co jest w piwnicy jest do dyspozycji rodziny Jurczaków. Mama Hani wynosiła więc te wina na zewnątrz i rozdawała ludziom.
Początek nowego, wojennego życia w Gorlicach oznaczał dla Hani podjęcie przerwanej ucieczką z Równego ledwo co rozpoczętej nauki w szkole. W Generalnym Gubernatorstwie administracja niemiecka dopuściła dla Polaków tylko szkoły powszechne i zawodowe. Nauka odbywała się w języku polskim, ale szkoły prowadzone były przez Niemców. Świadectwa wystawiane przez takie szkoły pisane były w dwóch językach, najpierw w niemieckim a potem w polskim. Hania i jej młodsza siostra uczęszczały w okresie okupacji do takich właśnie szkół. Hania była w tej szkole nowym, niemiejscowym dzieckiem i może dlatego inne dzieci jej dokuczały. Kiedy szła do szkoły jeden z chłopców z sąsiedztwa żądał od niej pieniędzy aby ją przepuścić przez ulicę. Hania podbierała pieniądze matce i cierpliwie płaciła haracz, dopóki sprawa się nie wydała, kiedy Hania zbuntowała się i sprawiła chłopakowi lanie.
Piotr Jurczak w Krakowie
Matka Hani musiała sobie radzić jak mogła aby przeżyć czasy wojennej okupacji i utrzymać dwoje dzieci. Najpierw pracowała przepisując na maszynie teksty dla jakiejś kancelarii adwokackiej. Potem zarabiała robieniem sweterków na drutach. Będąc na Wołyniu nauczyła się prząść, co okazało się cenną umiejętnością, robiła też z wełny czapeczki na sprzedaż. Rodzina żyła głównie z tego co udało im się wyhodować w ogrodzie. Ogród kwiatowy zamieniony został na ogród warzywny, gdzie Stefania Jurczakowa uprawiała warzywa. Ważnym dodatkiem w gospodarstwie domowym stały się kozy. W tamtych okupacyjnych czasach po 1 litr mleka stało się w kolejce po 3 godziny, matka Hani wpadła więc na pomysł aby hodować kozę. Obowiązki oporządzania i dojenia kóz należały do Hani. Dzięki nim miały mleko, ser, śmietanę, Hania i jej siostra wychowały się na kozim mleku. Hania musiała oporządzać kozy, przez co miała bardzo zniszczone ręce. Zauważała to nauczycielka, która udzielała Hani i Alinie prywatnych i bezpłatnych lekcji gry na pianinie. Alina widocznie nie miała wielkiego zainteresowania do gry na pianinie, bo po dwóch latach nauki nauczycielka zorientowała się, że ona nie znała zupełnie nut.
Marysia (Łemkini)
Pani Jurczakowa przyjęła pod dach Rusinkę, która umiała szyć. Miała na imię Marysia. Aby wypłacić się za darmowe mieszkanie, Marysia szyła i naprawiała ubrania dla całej rodziny.  W ten sposób kobiety wzajemnie wspomagały się. Trudne warunki wojennego życia odbijały się często na zdrowiu. Hania chorowała, dostawała guzów na głowie. Matka zwracała się wtedy do lekarzy niemieckich a oni udzielali Hani lekarskiej pomocy. Lekarze ci bywali w kasynie urządzonym w domu Jurczaków i znali dobrze prawowite właścicielki, mieszkające w tym czasie w oficynie własnego domu. Tuż obok ich domu były dwa niemieckie szpitale, urządzone w budynkach dawnych polskich gimnazjów. Hania chodziła tam często z psem, tolerowana przez Niemców. Do szpitali tych przywożono z frontów rannych niemieckich żołnierzy. Wielu było bardzo ciężko rannych i Hania widziała w tym szpitalu tragiczne sceny. Jej obecność była tam bardzo cenna, bo przynosiła trochę pocieszenia cierpiącym pacjentom, rozmawiała z nimi i sprawiała, że nie czuli się całkowicie opuszczeni. Niemcy cenili Hanię i bardzo dobrze ją traktowali, kiedy chodziła do szpitala dostawała tam zawsze coś do jedzenia, nigdy nie była głodna.
1-sza Komunia Hani
Kiedy zbliżał się koniec wojny, Niemcy powoływali do wojska nawet najmłodszych. To oznaczało, że potrzebowali ciągle rąk do pracy. Hania widziała dramatyczne sceny, jak zabierali starszą młodzież z Gorlic na wywózkę do Niemiec. Młodzi chłopcy płakali i błagali własne matki o pomoc. Jedna z koleżanek Hani ukrywała się u nich w domu aby uniknąć wywózki na roboty do Niemiec. Już wcześniej wywożono też z Gorlic Żydów. Hania była świadkiem, jak gnali ich i załadowywali na otwarte ciężarówki, a ociągających się ludzi popychali kolbami. Widziała też podobne dramatyczne sceny niedaleko ich domu. Na ich posesji była duża szklarnia, Hania siedziała kiedyś z koleżanką na dachu tej szklarni i widziały pościg za człowiekiem chowającym się w zbożu przed Niemcem który, prowadzony przez Polaka, szedł z karabinem gotowym do strzału i tropił tego człowieka. Zapytał dziewcząt, czy widziały uciekiniera, ale one odpowiedziały że nie i nie wydały go.
Wraz z końcem roku 1944 dla niemieckiego okupanta zaczął się dramatyczny czas odwetu. Pod koniec wojny Niemcy zaczęli opuszczać dom Jurczaków, w którym rezydowało kasyno. Służyły tam Rosjanki przywiezione wcześniej przez Niemców siłą w czasie wojny z Rosją sowiecką, do przymusowej pracy. Mieszkały one w pokojach dla służby, były bardzo dobrze traktowane przez Niemców. Przychodziły na pogaduszki do pani Jurczakowej, aby porozmawiać sobie z nią po rosyjsku. Wtedy pokazywały jej dumnie prezenty, które przywozili im Niemcy uczęszczający do kasyna. Pochwaliły się kiedyś z prezentów, które właśnie dostały i zamierzały wystąpić w podarowanej „kreacji” na balu w kasynie. Na widok prezentów pani Jurczakowa wybuchnęła śmiechem, bo...... były to koszule nocne.
Kaplica w ogrodzie
Kiedy Niemcy opuszczali dom Jurczaków, który zajmowali, Rosjanki powiedziały pani Jurczakowej, że będą uciekać razem z nimi, „bo gdyby wróciły do swoich to Ruscy by je zabili”. I rzeczywiście zrobiły jak postanowiły, uciekły razem z Niemcami przed własnymi rodakami. W ostatnich miesiącach wojny front zbliżał się coraz bardziej do Gorlic. Niemcy zdawali już sobie sprawę z przegranej wojny i z tego co ich czekało z chwilą nadejścia Armii Czerwonej. Ci co mogli, uciekali z Gorlic, ale niektórzy wybierali bardziej drastyczne środki „ucieczki” przed czekającą ich zagładą z rąk sowieckich. Jeden z Niemców, bywalców kasyna, kiedy zdał sobie sprawę, że system nazistowski runął bezpowrotnie, popełnił samobójstwo właśnie w kasynie. Ślady tego samobójstwa widoczne są jeszcze dzisiaj, ponieważ pierwszy strzał, który wymierzył on w siebie w własnego pistoletu chybił i kula trafiła w pianino. Dopiero druga kula go zabiła. Pianino ze śladami samobójczych strzałów stoi jeszcze dziś w domu Hanny Gucwińskiej we Wrocławiu.
Na wieść o wkraczającej do Gorlic Armii Czerwonej, co oznaczało dla tych terenów początek końca wojny, pani Jurczakowa udała się do miasta aby zobaczyć osobiście co się dzieje. Nakazała Hani i Alinie aby zostały w domu i schroniły się w piwnicy, gdzie stał tapczan, i aby nie wychodziły bo istniało niebezpieczeństwo bombardowania. Hania jednak nie wytrzymała i zaraz po odejściu matki wyszła z piwnicy. Widziała wtedy jak Niemcy uciekali w popłochu ze szpitala będącego w sąsiedztwie ich domu. Hania wiedziała, że przy szpitalu był koń i poszła zaraz po niego aby uchronić go od bomb. Próbowała sprowadzić konia do piwnicy, ale akurat wróciła matka i pogoniła konia do ogrodu. One same ledwie zdążyły schronić się do piwnicy, kiedy zaczęło się bombardowanie. Na posesję spadły trzy bomby, jedna z nich trafiła i zburzyła taras i schody, dwie wybuchły w parku willi. Hania oślepła od tego wybuchu i została ranna w głowę. Jeden z niemieckich lekarzy z pobliskiego szpitala, widząc Hanię ranną, opóźnił ucieczkę z miasta, aby opatrzyć jej ranę i obandażować głowę. Ten ludzki gest przesądził o jego losie, nie zdążył już uciec. Sowieci, którzy dotarli do Gorlic natychmiast go rozstrzelali. Hania na zawsze zachowała w sercu wyrzut sumienia, że mimowolnie winna była śmierci tego człowieka.
W oknie bez szyb, po bombach
Po bombardowaniu Hania pobiegła do ogrodu aby sprawdzić ewentualne straty. Ogród i park Jurczaków, dopóki byli Niemcy, były zadbane i utrzymane przez nich w porządku. Do ubijania ścieżek w parku służył duży walec. W parku rósł lasek brzozowy i lasek orzechowy. Kiedy Hania odciągnęła gałąź z uszkodzonej brzozy, zauważyła, że wewnątrz walca ukryty był Niemiec. Prosiła matkę, aby go ukryć u nich na strychu, ale matka nie zgodziła się, świadoma jakie konsekwencje mógł pociągnąć za sobą taki gest. Hania podkradała więc chleb z domu i w nocy zanosiła temu ukrywającemu się Niemcowi. Któregoś dnia już go tam nie zastała, dowiedziała się później, że Sowieci go rozstrzelali, tak jak to robili ze wszystkimi Niemcami, których znajdowali w mieście.
Kiedy w 1945 roku skończyła się wojna, Hania miała 13 lat a jej młodsza siostra Alina 10. Powojenne życie musiało toczyć się dalej i powrócić szybko do stanu względnej normalności. Dla rodziny przedwojennego policjanta oznaczało to jednak represje i piętrzące się trudności. Matka Hani, jako żona tzw. granatowego policjanta, długo nie mogła znaleźć pracy pomimo że znała dwa języki i doskonale pisała na maszynie. Aby utrzymać siebie i córki, pani Jurczakowa musiała wydzierżawić pół domu lokatorom. Nowe, polskie władze miasta odebrały im park i część domu bo według nich cały dom był dwurodzinny, za duży tylko dla trzech osób. W parku na ich posesji zaczęto wycinać drzewa, Hania widziała ten widok z okna szkoły, siedząc w klasie na lekcji. Patrzyła ciągle w okno i obserwowała, jak ich własnością dysponowały teraz nowe władze, polskie ale komunistyczne. Na miejscu wyciętych drzew zbudowano miejskie przedszkole.
Hania (przed maturą)
Budynek szkoły, znajdujący się w sąsiedztwie ich domu, to ten sam w którym Niemcy urządzili szpital w czasie okupacji. Na szczycie tego budynku, w którym przed wojną mieściło się gimnazjum, umieszczone były głowy królów polskich i napis OAZA. Niemcy nie zrzucili tych głów, kiedy zajęli budynek, ale skuli litery polskiego napisu. W czasie okupacji jedna głowa spadła i leżała od tego czasu w trawie, nikt jej jednak nie zniszczył, z czasem naprawiono ją i umieszczono na pierwotnym miejscu. Teraz w gmachu tym mieściła się znów szkoła średnia, Gimnazjum Ogólnokształcące im. Kromera, w którym Hania rozpoczęła naukę, chociaż uczyła się bardzo źle. Naraziła się jednak władzom szkolnym z innego powodu, a mianowicie tym, że założyła wśród uczniów „Towarzystwo Sztywnych”, mające na celu ćwiczenie odwagi, z czego zrobiła się w szkole poważna „afera”. Koledzy i koleżanki, tworzący tę grupę, spotykali się u Hani w ogrodzie i wymyślali sposoby ćwiczenia odwagi. Jedną z prób, którą musieli pokonać było przejście przez cmentarz, samemu i w nocy. Któregoś dnia dyrekcja Gimnazjum wezwała Hanię, jako inicjatorkę grupy, i nakazała jej rozwiązać ją. Nie podano żadnego powodu, nietrudno było jednak domyślić się, że wiązało się to z represjami stosowanymi w tamtych czasach wobec starszych uczniów podejrzanych o działalność antyreżimową.
W gimnazjum tym rzeczywiście doszło do dramatycznego incydentu represji wobec uczniów. Zwołano kiedyś wszystkich uczniów do auli i wyczytywano po pięć osób z każdej klasy. Uczniowie ci, będący w klasach maturalnych, zostali natychmiast wyrzuceni ze szkoły, na krótko przed egzaminami maturalnymi. Dziewczyny zostały wydalone ze szkoły z glejtem, bez prawa powrotu do szkoły przez trzy miesiące. Po wielkich i nieustannych staraniach przyjęto je z powrotem, pozwalając im zdać maturę zgodnie z programem. Natomiast wszystkich chłopców aresztowano pod zarzutem działalności antypaństwowej i osadzono na pięć lat w więzieniu we Wronkach. Struktura więzienna sięgała roku 1894, kiedy została zbudowana w czasach zaboru pruskiego.
Więzienie we Wronkach w czasach pruskich
Po 1945 r., wraz z nastaniej komunistycznej Polski Ludowej, więzienie we Wronkach stało się bardzo ciężkim politycznym więzieniem Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, w którym więziono osoby niewygodne lub wrogo nastawione do nowego ustroju. Stosowano tam model represyjno-izolacyjnego wykonywania kary pozbawienia wolności. Więźniowie polityczni, w przeciwieństwie do więźniów pospolitych, nie pracowali, nie mieli prawa do uczenia się i uczestniczenia w zajęciach świetlicowych, jak też pozbawieni byli całkowicie prawa do korzystania z kapelana. Był to okres Stalinizmu, scentralizowanej dyktatury w państwie polskim i systemu rządów wzorowanych na systemie radzieckim, wprowadzonych w Polsce w 1948 r. System bezpieczeństwa państwowego zakładał eliminację przeciwników politycznych, podziemia niepodległościowego i tych, którzy nie zgadzali się z przyjętą ideologią. Wrogów tak zniewolonego państwa polskiego upatrywano nawet w szkołach, wśród uczącej się młodzieży. Tym młodym ludziom z Gimnazjum w Gorlicach, których pozbawiono wolności i uczęszczania do szkoły, dane było ukończyć maturę dopiero po 1950 roku. Po wielu latach jeden z tych aresztowanych kolegów Hani, Janek, opowiadał jej że w czasie uwięzienia we Wronkach pracował w kopalni. Wyznał, że gdyby więziono go tam w starszym wieku, to by tego więzienia nie przeżył. Młody wiek i młodzieńczy duch pozwoliły mu przetrwać.  
Na surowość represji stosowanych nawet wobec młodzieży szkolnej w Gorlicach mogła mieć też wpływ atmosfera, jaka otaczała Operację „Wisła” – akcję pacyfikacyjną przeprowadzoną na Podkarpaciu w latach 1947–1950 państwowe Polski Ludowej przeciwko Ukraińskiej Powstańczej Armii i Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów. Polegała ona m. in. na masowym wysiedleniu ludności cywilnej z terenów Polski południowo-wschodniej (obszary na wschód od Rzeszowa i Lublina) i objęła Ukraińców, Bojków, Dolinian i Łemków oraz mieszane rodziny polsko-ukraińskie. Hania pamięta dramatyczne sceny, kiedy z terenów Gorlic wysiedlano Łemków. Tłumy zrozpaczonych ludzi przemieszczały się z całym dobytkiem, szli do pociągów z krowami, z kozami i strasznie płakali. Niektórzy z rozpaczy wieszali się w cerkwiach.  
Ojciec Hani, policjant
Kiedy Hania była już w klasie maturalnej, nauczyciele pytali wstępnie uczniów na jakie studia zamierzają się kierować po maturze. Hani oznajmiano wprost, że nie pójdzie na żadne studia ponieważ nie będzie dopuszczona do matury i że może tylko podłogi szorować. Jednak aby jej pomóc i umożliwić zdawanie egzaminu, kadra pedagogiczna ubiegła się do sprytnego kroku. Wystawiono Hani zwolnienie lekarskie na okres egzaminów, z powodu rzekomego zatrucia kofeiną, aby upozorować przed "czynnikiem społecznym" jej nieobecność na egzaminach. Egzamin maturalny w gimnazjum w tamtych czasach odbywał się pod nadzorem „czynnika społecznego”, tj. reprezentanta ludowego mającego za zadanie nadzorowanie nad „czystością społeczną” maturzystów. Jego zadaniem było dopilnowanie, aby taki element jak córka przedwojennego policjanta nie miał dostępu do nauki na stopniu wyższym i do awansu społecznego. Figurę ludowego „czynnika społecznego” wprowadzono w okresie stalinizmu w wielu sektorach publicznych, jako że Polska w założeniach narzuconego sowieckiego systemu miała być państwem robotniczo – chłopskim.
Jak tylko w czasie trwania egzaminu maturalnego „czynnik społeczny” zgłodniał i wyszedł na obiad, profesorowie zawołali szybko Hanię aby przyszła do szkoły i przystapiła do matury. Było to możliwe dzięki temu, że szkoła mieściła się tuż obok domu Jurczaków i Hania mogła natychmiast się stawić. Kiedy „czynnik społeczny” wracał z obiadu i zobaczył Hanię w szkole, zapytał ze zdziwieniem „A co Ty tu robisz, przecież jesteś chora?”. Hania odpowiedziała mu, że właśnie zdała maturę. Był to rok 1951 w pełni reżimu stalinowskiego.
Jadwiga Jurczak z synami, 23.VII.1942
Po otrzymaniu świadectwa maturalnego Hania wyjechała z Gorlic aby kontynuować naukę. Udała się do Warszawy, gdzie miała ciotkę, żonę kuzyna swego ojca. Kiedy przed wojną Piotr Jurczak wraz z rodziną mieszkał służbowo w Warszawie, sprowadził tam swego kuzyna wraz z jego żoną Jadwigą i dwójką synów, Jerzym i Markiem, i pomógł im urządzić się w mieście. Niestety ten kuzyn, Paweł Jurczak, dowódca Powstania Warszawskiego na Pradze, zginął już w pierwszy jego dniach, na oczach żony. Stryjenka była wdzięczna ojcu Hani za to co zrobił dla ich rodziny i chciała się odwdzięczyć. Przyjęła Hanię do siebie, pomimo ciasnoty w jakiej żyli. Hania pozostała w Warszawie osiem miesięcy, mieszkając u stryjenki. Zdała egzaminy na wydział farmacji Uniwersytetu Warszawskiego, ale nie dostała się na studia.... z braku miejsc. To pozwoliło jej jednak dostać się bez egzaminów do szkoły felczerskiej na ulicy Smolnej, do której zaczęła uczęszczać.
Piotr i Paweł Jurczak
Po ośmiu miesiącach pobytu Hani w Warszawie, ciotka powiedziała jej, że niestety nie może już jej dalej utrzymywać, bo jej matka nic na nią nie łożyła. Rzeczywiście matka Hani nie tylko nic nie łożyła na utrzymanie i naukę córki w Warszawie, ale nie przysłała jej żadnych ciepłych ubrań na jesień i zimę. Postępowała tak aby zmusić córkę do powrotu do domu, ponieważ inaczej widziała jej przyszłość. Chciała aby Hania wyszła za mąż i osiadła w Gorlicach. Ale Hania nie chciała wracać do domu i postanowiła pójść własną drogą. Kiedy dowiedziała się, że w Olsztynie Kortowie tworzy się nowa wyższa szkoła rolnicza, natychmiast tam pojechała w zimie 1952 r.. Była to Wyższa Szkoła Rolnicza przeniesiona z Cieszyna. Pojechała w nieznane, nie miała tam ani mieszkania ani się gdzie zatrzymać. Początkowo mogła tylko spać w nocy ze znajomą koleżanką mieszkającą w akademiku, a w dzień, w zimie, chodziła po Kortowie, bo nie miała się gdzie zatrzymać. Szukała jakiegoś zajęcia, radziła sobie korzystając ze stołówki studenckiej, kiedy dowiedziała się, że dają tam chleba i zupy do woli i za darmo.
Mimo ciężkiej sytuacji, w której się znalazła, nie miała zamiaru wracać do Gorlic. Matka obraziła się na nią za jej wybór i zerwała z nią kontakty. Mając maturę, Hania nie miała trudności ze znalezieniem pracy w Kortowie. Zatrudniono ją na stanowisku kierownika w administracji domów mieszkalnych, chociaż ona sama nie miała mieszkania. W domach tych mieszkali profesorowie tworzącej się wyższej szkoły rolniczej. Za czasów niemieckich obiekt ten był zakładem dla psychicznie chorych, o gumowych ścianach i pozbawionym klamek. Do obowiązków Hani należało spisywanie braków w mieszkaniach, w celu ich uzupełnienia. Jako pracownik tej administracji, Hania dostała mieszkanie w rozbitym domu, bez okien i drzwi, do spółki z koleżanką z pracy Grażyną.
Stefania i Paweł Jurczak
Wstawiono im do mieszkania jakieś łóżka i obie zaczęły razem gospodarzyć. Koleżanka często mdlała, Hania polewała ją wtedy wodą aby ją cucić. W piwnicy domu była pompa, z której pobierało się wodę. Kiedy Hania dostała pierwszą pensję, oddała całą Grażynie, aby gospodarowała pieniędzmi, była bardzo ufna w stosunku do koleżanki. Grażyna pojechała do Olsztyna na zakupy za wspólne pieniądze a kiedy wracała niosła ze sobą wielką walizkę pełną papierosów, w które się zaopatrzyła, bo była palaczką.
Jeszcze tego samego roku Hania zdała egzaminy na studia w Wyższej Szkole Rolniczej. Warunkiem ubiegania się o dopuszczenie do egzaminów z przedmiotów egzaminacyjnych, było przejście najpierw przez egzamin wstępny z „zagadnień politycznych”. Aby przygotować się z tych zagadnień, Hania uczęszczała na odpowiednie wykłady prowadzone w komitecie wojewódzkim Partii. Były to czasy stalinizmu i „zagadnienia polityczne”, które należało znać i które otwierały drogę na studia na uczelniach wyższych, musiały być zgodne z ideologią i polityką wdrażaną w Polsce Ludowej w tamtych czasach.   Po kursach w Komitecie Hania była bardzo dobrze przygotowana z zagadnień politycznych i zdała bez problemu egzamin. Przystąpiła wtedy do egzaminów z przedmiotów. Egzaminy prowadzili profesorowie „starej daty”, pochodzący z przedwojennych uczelni w Wilnie i we Lwowie. Przedmioty egzaminacyjne obejmowały również chemię, której Hania nie miała w ogólniaku.
Po zdanych egzaminach Hania została wezwana na egzamin po raz drugi, chociaż nie rozumiała dlaczego. Okazało się, że na uczelni dowiedziano się, że Hanna Jurczak to córka przedwojennego policjanta i podjęto kroki aby uniemożliwić jej studia. Poddano ją więc ponownie egzaminowi z zagadnień politycznych przed komisją, której przewodniczyła profesor Dubiska. Egzaminowano ją bardzo szczegółowo z nieukrytym zamiarem nieprzepuszczenia jej. Mimo to Hania zdała bardzo dobrze ten egzamin i mogła rozpocząć studia na pierwszym roku Wydziału Zootechniki.
Kiedy dostała się na studia, napisała do matki aby podzielić się z nią tą nowiną. Matka nie tylko nie ucieszyła się i jej nie pogratulowała, a wręcz przeciwnie, wyraziła swój sprzeciw i niezadowolenie stwierdzeniem „Nie po to Cię kształciłam, abyś uczyła się krowy doić!” i nie chciała mieć więcej kontaktów z Hanią. Wobec takiego obrotu sprawy, Hania nie pojechała do Gorlic na wakacje tego lata.
Hania na studiach
Nauka na pierwszym roku studiów nie szła jej dobrze, szczególnie z takich przedmiotów jak chemia, fizyka i biochemia, z których Hania nie miała żadnego przygotowania ze szkoły średniej. W rezultacie nie zdała pierwszego roku i odpadła ze studiów, bo zgodnie z regulaminem, nie było możliwości powtórzenia pierwszego roku. Profesor Janina Wengris, która była bardzo przychylna studentom, poradziła Hani aby w czasie wakacji pojechała na trzymiesięczny kurs do Białowieży. Był to obóz przeznaczony dla studentów, organizowany i prowadzony w okresie wakacyjnym przez kadry z Warszawy. W czasie kursu w Białowieży uczestnicy mieszkali w Technikum Leśniczym, wówczas drewnianym budynku.
Dobrowolne zgłoszenie się Hani zadziwiło samych organizatorów, ponieważ nikt ze studentów nie chciał brać udziału w tych kursach. Były to kursy polityczno-ideologiczne dla przyszłych kadr kierowniczych, prowadzone przez organy Urzędu Bezpieczeństwa, mające za zadanie uformowanie młodych ludzi w duchu komunizmu i „wybicie z nich mieszczańskich nawyków i tożsamości”. W tym celu na obozie między innymi śpiewano „Międzynarodówkę”. Profesor Wengris zapewniała Hanię, że jak skończy ten kurs, „to nikt jej nie ruszy” i będzie mogła powrócić do nauki na uczelni. Musiała się starać, aby wejść w struktury kierownicze i dostarczyć na uczelnię odpowiedni papier zaświadczający o tym. Po odbyciu pierwszego jednomiesięcznego turnusu, Hania dostała się do kierownictwa kursu i została na następne dwa miesięczne turnusy. Prowadziła zajęcia sportowe.
Matka Hani
Tak jak przewidziała profesor Wengris, po kursie w Białowieży Hania rzeczywiście powróciła na uczelnię i umożliwiono jej powtarzanie chemii przez cały rok. Zaczęła wtedy zarabiać na siebie zajmując się przez krótki czas przyszkolną króliczarnią. Otrzymywała też stypendium. Mieszkała w 4-osobowym pokoju w akademiku, który przyznawano wszystkim studentom. Wyżywienie było darmowe w ramach stypendium, w które wliczone były koszty wyżywienia. Początkowo Hania kupowała tylko obiady w stołówce, aby zaoszczędzić sobie pieniędzy na spódnicę, ale koledzy skłonili ją aby wykupywała również śniadania i kolacje, tłumacząc jej, że stypendium było przydzielane właśnie na ten cel. Hania nie odczuwała biedy w tym czasie i nie moga się skarżyć na warunki bytowe.
Profesor Janina Wengris była bardzo opiekuńcza i macierzyńska w stosunku do Hani, wychowywała ją na asystentkę Zakładu Zoologii. Udostępniła jej pokój przeznaczony na hodowanie różnych zwierząt, były tam ryby, sowy i inne ptaki. Profesorka prowadziła zajęcia biologiczne a Hania pracownię, która była jej pasją. Zoologia jako przedmiot była tylko w pierwszym semestrze, Hania założyła kółko zoologiczne, które prowadziła przez cały okres studiów i została nawet wyróżniona w jakimś konkursie.
Drugą jej pasją w czasie studiów były tańce ludowe. Hania zapisała się do zespołu tanecznego założonego przez Wacława Rybusa w latach 50-tych, kultywującego polski folklor i tradycje ludowe. W niektórych tańcach tańczyła nawet w pierwszej parze. Od początku swego istnienia zespół działał przy olsztyńskiej uczelni, w Kortowie. Studenccy artyści jeździli ciężarówkami na występy po całych Mazurach, tańczyli dla publiczności w PGR-ach. Zespół prezentował program w oryginalnych strojach ludowych, przedstawiając tańce narodowe m. in.: poloneza, mazura, kujawiaka i oberka, oraz pieśni i tańce ludowe z terenów niemal całej Polski. Mazury i jeziora dały Hani też możliwość poznania tajemnic żeglarstwa, czemu mogła się poświęcać w letnie wakacyjne miesiące.
Hania z ciotkami i kuzynem
Będąc już na studiach Hania jeździła do Gorlic na wakacje. Niestety nie były to przyjemne pobyty ani szczęśliwe rodzinne spotkania, doszło nawet kiedyś do awantury rodzinnej i Hania wróciła do Kortowa wcześniej niż zamierzała. Matka nie odzywała się potem do Hani przez pół roku a w międzyczasie wydawała młodszą córkę za mąż. W czasie studenckich wakacji Hania jeździła do ciotek, sióstr matki. Jedna z nich, Eugenia, była położną i pracowała we Wrocławiu, natomiast ciotka Leokadia mieszkała pod Wrocławiem, gdzie pracowała jako dyrektorka szkoły. Przebywając u ciotek we Wrocławiu, Hania wpadła na pomysł aby zwrócić się do wrocławskiego Ogrodu Zoologicznego i zgłosić się do darmowej pracy w czasie wakacji, z zamiłowania do zwierząt. Przyjęto ją bardzo chętnie i traktowano jak pracownika. Hania przyjeżdżała też do ZOO na zastępstwo znajomego pracownika pochodzacego z Gorlic, którego zastępowała kiedy wyjeżdżał z Wrocławia.
Hania z tygrysem
W roku 1957, po siedmiu semestrach nauki, Hania ukończyła 1-szy stopień studiów z tytułem inżyniera i zaczęła pracować zawodowo we wrocławskim ZOO. Jednak czuła się niedouczona i niewystarczająco przygotowana do zawodu. Nie mogła jednak kontynuować studiów magisterskich na uczelni w Kortowie, bo we Wrocławiu było natychmiastowe zapotrzebowanie na pracownika na stanowisku asystenta hodowlanego, a ona nie chciała stracić tego miejsca pracy i tej szansy zawodowej. Podjęła więc studia magisterskie na uczelni we Wrocławiu i ukończyła je w kierunku zoohigieny. Z wrocławskim ogrodem zoologicznym związała całą swoją karierę zawodową. W środowisku zawodowym ZOO poznała Antoniego Gucwińskiego, z którym życie zwiąże ją na stałe osobiście i zawodowo. Pobrali się w 1962 r. i pracowali razem we Wrocławskim Ogrodzie Zoologicznym aż do 2006 r.
Przez wiele powojennych lat życie Hanny upływało zgodnie z naturalnym porządkiem, między pracą, rodziną, budowaniem nowej rzeczywistości. Było to jednak życie okaleczone przez brak ojca i brak prawdy o jego zaginięciu. Po ujawnieniu Zbrodni Katyńskiej przez Niemców w 1943 r., rodziny policjantów Policji Państwowej mogły już przeczuwać, że taki sam los spotkał ich mężów, ojców i krewnych, chociaż musiały cierpieć w milczeniu, nie upominać się o ofiary i najczęściej wyrzec się ich, aby móc żyć w polskim komunistycznym reżimie, w pozornie wolnym kraju. Musiało jeszcze minąć wiele dziesiątek lat zanim Hanna mogła dowiedzieć się jak zginął jej ojciec i zobaczyć na własne oczy miejsca jego ostatniej drogi. Kiedy ujawniono wreszcie całą dostępną prawdę o Zbrodni Katyńskiej i sytuacja polityczna na to pozwoliła, polska delegacja udała się w 1990 r. na miejsce kaźni polskich policjantów. W jej skład wchodziła również Hanna Gucwińska. Zobaczyła wtedy wszystkie miejsca związane z mordem polskich policjantów. Obecność przy pierwszych ekshumacjach w lesie w Miednoje, gdzie odkryto doły ze zwłokami pomordowanych, była dla niej niewyobrażalnym szokiem. Tak samo traumatyczna była wizyta w budynku gdzie zamordowano ponad 6300 policjantów i gdzie zginął jej ojciec. Dokonano tego w piwnicach siedziby NKWD w Twerze (wtedy nazywającym się Kalinin), strzelając do ofiar w tył głowy. Na miejsce egzekucji dowieziono wszystkich skazańców z obozu w Ostaszkowie, gdzie więziono ich w cieżkich warunkach od chwili aresztowania aż do kwietnia 1940 r., kiedy to Stalin wydał na nich śmiertelny wyrok. Tam też udała się Hanna aby zobaczyć na własne oczy miejsce cierpienia swego ojca i poczuć

choć przez pobyt na tym miejscu jego obecność. Wiedziała, w której celi był więziony, bo w jednym z niewielu listów, które wysłał z obozu do rodziny, podał numer celi. Kiedy w lesie w Miednoje powstał polski cmentarz, na którym godnie upamiętniono wszystkich zgładzonych policjantów, Hanna udała się tam jeszcze kilkakrotnie aby uhonorować pamięć ojca. Z biegiem czasu upamiętnianie postaci ojca policjanta i dążenie do tego aby prawda o Zbrodni Katyńskiej nigdy nie poszła w niepamięć, stały się nieodłączną częścią jej życia. Pozostało jej wspomnienie o człowieku honoru, wielkim patriocie, legioniście, jednym z ulubieńców Marszałka, ochotniku Powstania Śląskiego, dowódcy pociągu pancernego "Nowina-Doliwa", który w spokojniejszych czasach przeszedł do Policji Państwowej. 


POST SCRIPTUM
Hanna Gucwińska, z domu Jurczak, zmarła 12 listopada 2023 w Krakowie. Została pochowana we Wrocławiu na Cmentarzu Osobowickim, u boku męża Antoniego Gucwińskiego. Cześć jej pamięci, niech spoczywa w spokoju!


Autor tekstu: 
Anna Banasiak











Komentarze

Popularne posty